Kruki

Tytuł oryginału: Вороны

Autor: Апрельская Верба (Aprielskaja Wierba)

Tłumaczenie: Toroj

Zgoda: jest

Fandom: Sherlock BBC

Kategoria: angst, hurt/comfort

Od autora: częściowe inspiracje filmem „Ptasiek" A. Parkera. Jeśli ktoś uzna, że realia w kwestii psychologii i medycyny nie są wiarygodne, przepraszam, nie mam dostępu do porad specjalistów.

„A soaring experience unlike anything you've ever seen before".

Slogan reklamowy do filmu „Ptasiek"

Prolog

Gelder M., Gath D., Mayou R. „Oxford Textbook of Psychiatry".

Książka poplamiona jest kawą, okładka trochę naderwana i pociemniała.

Można ją znaleźć i przeczytać w sieci, ale John czuje się, jakby miał piasek pod powiekami. Tekst w wersji papierowej nie męczy tak bardzo, jak świecący ekran notebooka. Poza tym książkę papierową można kartkować, usadowiwszy się w przytulnym fotelu z filiżanką kawy – która później znajdzie się na jej stronicach. Wygodnie ją też czytać, półleżąc na łóżku, opierając się na poduszce i wezgłowiu, i od czasu do czasu przysłuchując się cichemu sapaniu, rozlegającemu się z prawej strony.

Śpi. On teraz dużo śpi.

John zerknął na Sherlocka, upewniając się, że ten nie zamierza się obudzić. Nie, wszystko w porządku: leży na boku, podciągnąwszy kolana do piersi i jak zwykle częściowo zrzucił z siebie kołdrę. John jej nie rusza – w sypialni jest dostatecznie ciepło. Przy uchylonych ustach Sherlocka na poduszce widać wilgotną plamkę śliny. Wygięta linia szerokich, bladych warg z głębokim rowkiem na górnej. John popatrzył na zegar. Pierwsza w nocy. Można pospać do siódmej. W godzinie byka1 i później Sherlock nie budził się prawie nigdy. John rzucił niedbale podręcznik na szafkę nocną, rozprostował zesztywniałe ramiona i ułożył poduszkę na płask. Spał już w ten sposób prawie miesiąc, od czasu, kiedy się okazało, że jeśli Sherlock budził się w nocy samotny, problemy ciągnęły się potem przez cały dzień. Narastające drżenie ciała, delirium i histeria, całkiem jak u rocznego malucha. Wszystko co zostało z Sherlocka to emocje. Tylko emocje - a to zbyt mała jego część, by John mógł pomyśleć, że powróciła choćby połowa jego przyjaciela. Nie była to nawet połowa...

Długotrwała intoksykacja2. Czynniki psychotraumatyczne. Psychoza intoksykacyjna, która przerodziła się w autonomiczną. Wysokie prawdopodobieństwo zespołu stresu pourazowego. Uszkodzenie receptorów metabotropowych. Wszystko, co dotyczyło fizjologii, zostało zdiagnozowane i w miarę możności neutralizowane. Zostało tylko to, co zasnuło mętną błoną genialny umysł - coś, co uniemożliwiało mu powrót. Wyjaśnienie przyczyn takiego stanu było niemożliwe, gdyż Sherlock nie był w stanie opowiedzieć, co się z nim działo od momentu, kiedy wpadł w ręce Moriarty'ego. Ten zaś ostatecznie oszalał po pierwszym areszcie, który mały włos a stałby się ostatnim wydarzeniem w jego niedługim, acz ciekawym życiu socjopaty.

John nadal doskonale pamiętał, jak zobaczył Sherlocka w szpitalu po raz pierwszy: cień człowieka, leżący na łóżku. Krwawiły mu dziąsła, a jego skóra była barwy popiołu. Sherlock do tej pory zawierał w sobie większą część tablicy Mendelejewa. Wyniki badań laboratoryjnych świadczyły o tym, że nigdy nie powróci do normalnego życia. Jednak dla Sherlocka zwykłe ludzkie życie nigdy nie było normą. W jego przypadku standardowe myślenie stanowiło ignorancję i zacofanie. Zdiagnozowano u niego demencję, potem diagnoza została zmieniona, ale psychoza nie słabła, syndromy zmieniały się, całkiem jakby Sherlock był zabawką, kalejdoskopem – potrząśnij, a nowy układ kolorowych szkiełek stworzy inny surrealistyczny wzór. Ostatnim obrazkiem było coś pomiędzy somnolencją i stuporem3. John zabrał go ze szpitala psychiatrycznego właśnie w takim stanie. Oczywiście regulamin lecznicy zabraniał wypisywania chorego w takiej kondycji, jednak wystarczyły zaciśnięte w wąską linię wargi Mycrofta, kilka zrewidowanych przepisów – i oto już z tyłu w samochodzie siedzi lalka imieniem Sherlock.

Gdyby Sherlock nie jadł, kiedy go karmiono łyżeczką, John nigdy by się nie zdecydował na taki krok.

Część 1
Kruki za oknem

W europejskiej tradycji średniowiecznej kruk stanowi uosobienie diabła i piekła, a jego antagonista gołąb – raju i Ducha Świętego.
(c) Galina Biednienko

W warunkach domowych stupor trwał dziesięć dni. John posadził Sherlocka w jego ulubionym fotelu, w którym ten spędzał większą część dnia, a także jadł posiłki. Zwykle John karmił go kaszkami, które dostarczono w wielkiej ilości – starczyło tylko napomknąć Mycroftowi, że Sherlock niczego bardziej gęstego po prostu nie będzie w stanie przeżuć. W takiej sytuacji pacjentów karmiono najczęściej za pomocą sondy żołądkowej, ale w przypadku Sherlocka „najczęściej" nic nie znaczyło. Zwłaszcza po tym, jak John przypadkiem odkrył „guzik".

Jeszcze w szpitalu stało się jasne, że Sherlock reaguje na dotyk metalowej łyżki i nacisk na wargi. A może raczej reagował na cichutki nieprzyjemny zgrzyt, który rozlegał się, kiedy łyżka przesuwała się po jego zębach. Otwierał wówczas usta, nadal patrząc w nieokreślony punkt ponad ramieniem karmiącego go człowieka. Wykonywał nawet słabe ruchy szczęką, najwyraźniej odruchowo, jakby nie miał sił na przeżuwanie – kasza spływała mu z kącików ust, białawy płyn zmieszany ze śliną.
- Dalej, niech cię diabli! Łykaj! Inaczej nigdy stąd nie wyjdziesz!
John klął, próbował zatykać Sherlockowi nos, jak kotu, a ten dławił się, wypluwał jedzenie sobie na pierś, na rękaw przyjaciela... Kasza ściekała mu po podbródku na szyję. Tym razem John machinalnie przesunął palcami po obu stronach krtani Sherlocka, jakby chciał narysować drogę jedzenia przez przewód pokarmowy. Kaszka ubrudziła mu palce, wskazujący zatrzymał się na pieprzyku z boku szyi Sherlocka. A Sherlock przełknął.
Teraz ten ruch – od podbródka w dół – stał się podstawowym sposobem na jego karmienie.
Wskazujący palec Johna zawsze zatrzymywał się na tym samym pieprzyku, jakby się na nim potykał, a jednocześnie gardło Sherlocka poruszało się podczas przełykania kolejnej porcji.
Po upływie tygodnia John łapał się na tym, że czasami, bezwiednie, sam siebie gładzi po szyi, jakby również potrzebował przy jedzeniu pomocy z zewnątrz. Nie odczuwał przy tym prawie żadnych emocji. Wydawało mu się, że większą część doby spędza w półśnie, obserwując Sherlocka, który był w sumie niewdzięcznym obiektem do obserwacji – jeszcze jeden detal w ogólnym krajobrazie. Mycroft zaproponował wynajęcie pielęgniarki, a John, który wówczas nie był pewien słuszności decyzji zabrania Sherlocka ze szpitala, zgodził się na to.
Po pierwsze, w towarzystwie pielęgniarki Sherlock przestał jeść i John musiał być obok podczas karmienia. Po drugie, stawiał opór, kiedy próbowała go myć i pomagać przy załatwianiu potrzeb fizjologicznych. Na szczęście wystarczało zaprowadzić go kilka razy dziennie o regularnych godzinach do toalety. John zaczął pomagać również przy tych czynnościach, marszcząc z zatroskaniem brwi, kiedy dotykał zapadniętego brzucha i wystających żeber przyjaciela.
W tamtym momencie John jeszcze odczuwał jakieś emocje. Był jeszcze ten ból, który zmuszał go do przesiadywania całymi dniami w korytarzach szpitala. Sara napomykała o tym, że poza tymi murami toczy się życie, ale John nagle zdał sobie sprawę, że na zewnątrz nie ma dokąd iść. Oczywiście, miał Sarę, ale ich rozmowy za każdym razem zbaczały w stronę psychiatrii i mało przypominały pogaduszki dwojga ludzi, którzy zdecydowali się być parą. John zobojętniał, Sara zrozumiała to jako pierwsza. John przeprowadził się na peryferie Londynu. Stamtąd było trudno dojeżdżać do szpitala i Sara zaproponowała, żeby John zamieszkał u niej. John pomyślał, że to byłoby nieźle, gdyż o czterdzieści minut skracało podróż do...
Tymczasem stan Sherlocka coraz bardziej przypominał stupor – objawy przedśpiączkowej obojętności.

- Wysokie prawdopodobieństwo zapadnięcia w komę – powiedział Mycroft zamiast powitania. – Leki działają na szkody organiczne, w tym na receptory mózgu, jednak regres psychiczny postępuje. Wiesz to lepiej ode mnie, jesteś lekarzem. Trzeba leczyć jego umysł, stres pourazowy, czy co tam u niego zdiagnozowano? I to nie w murach kliniki.
John otrząsnął się, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo przypominał w tej chwili dużego psa. Siedział na niskim krześle w korytarzu i patrzył z dołu na Mycrofta. W jego oczach czaiło się wielkie pytanie, którego jednak nie zadał.
- Trzeba go stąd zabrać. Sherlock nienawidzi takich instytucji. Nigdy tu nie wyzdrowieje, dla zasady.
- Jakie zasady w tym stanie? – John zadrżał nerwowo. – Co ty mówisz?
- Mówię o tym, że powinniście wrócić do mieszkania na Baker Street.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- Bardzo prosto. Możesz go karmić, a resztę ja załatwię. Wszystko będzie jak wcześniej. Z tą różnicą, że nie będziesz znajdował kawałków ludzkich zwłok w lodówce, ani nie ocykał się w środku nocy w jakiejś egzotycznej dzielnicy Londynu.
- Mycroft, wydaje mi się...
- To, co ci się wydaje, nie jest teraz ważne. O dziwo, jesteś jedynym człowiekiem, który zdołał przekonać mojego brata o wartości swojej egzystencji razem z nim. Medycy zrobili co mogli. To już tylko kwestia tego, John, co siedzi w środku tej jego czaszki, w jego mózgu. Ale ani on sam, ani trup Moriarty'ego już nic nie powiedzą... Leczenie farmakologiczne będzie kontynuowane, witaminy z grupy B... Zastrzyki robić umiesz. Opiekunka również będzie wykwalifikowana.
- Czy mogę o coś zapytać?
- Tak. – Mycroft skrzywił się bezwiednie, zawahał, po czym dodał: - Oczywiście.
- Dlaczego nikt inny z rodziny nie odwiedza Sherlocka? Na przykład matka. Słyszałem, jak o niej wspominałeś.
- Nie czas na takie rozmowy!
- To bardzo proste pytanie.
- Mamy dość niestandardową rodzinę.
- Do takiego stopnia, że matka nie odwiedza własnego syna w szpitalu? Jest jeszcze bardziej socjopatyczna od niego?
- John!
- Co? – Wargi Johna rozciągnęły się w cienkim nienaturalnym uśmieszku, ale oczy pozostały poważne.
– Pewnego razu... Z własnej głupoty, Sherlock... mało nie umarł. Mama wtedy posiwiała.
- Chcesz powiedzieć, że ona woli teraz nie...
Mycroft nachmurzył się groźnie, stukając parasolem w posadzkę.
- Czy może ona nic nie wie? Nie powiedziałeś jej?
- Ona tu nic nie może zrobić.
- Psychoterapia.
- Nie z nią. To nie wyjdzie, John. Ale ty możesz pomóc.

John nie był przekonany, że mógłby pomóc. Oczywiście jako lekarz wojskowy był zorientowany jak dziwne rzeczy czasami są w stanie przywrócić do realnego życia ludzi, którzy w wyniku traumy wojennej wpadli w głębiny własnej podświadomości. Jakieś strzępy wspomnień, dziecięca zabawka, wizyta krewnego, z którym pacjent był w konflikcie niemal od dnia narodzin, długie monologi przyjaciela przy łóżku chorego. A równie dobrze mogło nie zadziałać nic. To było jak ruletka, tym bardziej w przypadku Sherlocka, który nawet w stanie przytomności raczej by nie znalazł wspólnego języka z żadnym psychologiem, nie zamroczywszy biednego terapeuty opowieściami o jego życiu prywatnym.
Możliwe, że Mycroft nie oszukuje i John rzeczywiście ma dla Sherlocka pewne znaczenie, które ten nie raz podkreślał podczas śledztw, następnie zwykle wyśmiewając dedukcyjne zdolności towarzysza. John potrząsnął głową. Po co się okłamywać? Czy zostałby razem z tym cynicznym sukinsynem, nie uważając, że sympatia jest obustronna? Cierpliwość – cierpliwością, ale być osobistym sekretarzem, tresowanym psem, przynoszącym kapcie – telefony – długopisy, kolegą podczas pracy śledczej, niekiedy chłopcem do bicia – i tak przez dwa lata? Dla zastrzyku adrenaliny? John skrzywił się mimowolnie. Możliwe. Ale wówczas by go tutaj nie było. I miałby dokąd iść, poza zakurzonymi pokojami na Baker Street 221b. Sherlock zabrał jego życie, wziął w zastaw i nie oddał. I jeśli teraz celem nędznego żywota kombatanta z Afganistanu było przywrócenie do normalnego funkcjonowania najgenialniejszy umysł obecnych czasów, w czymże ten cel miałby być gorszy od innego? W końcu ten nieustanny natarczywy ból, który teraz odczuwał w miejsce innych emocji, mógłby stępić realnym działaniem – tym, czego Johnowi Watsonowi, człowiekowi czynu, obecnie bardzo brakowało.

Zabieranie ze szpitala prawie nieruchomego manekina z twarzą Sherlocka właściwie nie było takie okropne. John zdążył się przyzwyczaić do niego w takiej postaci, widząc w nim jeszcze jednego pacjenta między innymi chorymi. Bywali wśród nich bardzo różni, widywał też straszniejszych od skrajnie wychudzonego, ale zadbanego i odzianego w drogi płaszcz człowieka, który po prostu nie mówił. Gorzej byłoby wiedzieć z całą pewnością, że szkody fizyczne są nieodwracalne, ale na razie wszystko świadczyło o czymś przeciwnym. Możliwe, że znajome otoczenie, jego fotel, czaszka, skrzypce, wystraszona pani Hudson, która nie chciała opuścić domu, choć Mycroft oferował jej dość wysoką sumę – wszystko to razem dokona tego, do czego nie byli zdolni psychiatrzy i psychoterapeuci.

Wchodząc do znajomego salonu, John poczuł się tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał. W sumie nie minęło wiele czasu od jego wyprowadzki, a miał takie wrażenie, jakby po prostu wrócił do domu po ciężkim, męczącym śledztwie.
- Dzień dobry, jestem Ellis – przedstawiła się energiczna, pulchna kobieta, która właśnie coś gotowała w kuchni. – Pan Mycroft Holmes powiedział, że panowie będą lada chwila, a Sherlocka trzeba nakarmić. Przygotowałam...
- Doskonale. – John odkaszlnął.
Poczucie przytulności właśnie się rozwiewało z powodu obecności obcej osoby.
Wprowadzili Sherlocka do domu, rozebrali z płaszcza, posadzili na fotelu. John pokazał Ellis, jak go nakarmić i wszedł na swoje piętro, by rozpakować walizki, właśnie dostarczone przez tragarza. Po kwadransie Ellis niepewnie zapukała do drzwi.
- On nie chce – zaraportowała, nie przestępując progu. – Odmawia jedzenia, wszystko wypluwa. Robiłam wszystko tak, jak pan mówił, ale teraz nawet przestał otwierać usta. Jest pan pewien, że należało go zabrać z kliniki?
John z irytacją rzucił na łóżko składane właśnie spodnie i zszedł za Ellis do salonu. Opiekunka rzeczywiście robiła wszystko według wskazówek Johna, ale Sherlock nie reagował.
- Sherlock, jesteś jak niemowlak – burknął John, biorąc łyżkę. – No doprawdy, co to ma być? Zaraz zacznę wpychać w ciebie na siłę. Chcesz się udławić? Proszę bardzo!
Jednak Sherlock się nie zadławił, dziwny „guziczek" znów zadziałał.
- Coś takiego, reaguje! – ucieszyła się Ellis. – Właśnie na pana, a nie na metodę. To bardzo dobry objaw, panie Watson. Co prawda, niezbyt dla pana wygodny.
- To nic. – John się uśmiechnął. – Nakarmię go. W klinice pielęgniarki go karmiły.
- Nawet kiedy pana przy nim nie było?
- Ma się rozumieć. Co prawda, teraz jego stupor się nasilił. I nasila się z każdym dniem.
- Przepraszam, może to ja coś nie tak...
- Wszystko w porządku, obserwowałem, jak pani to robiła. Proszę się nie martwić. On nawet w dobrym zdrowiu był kapryśny. Proszę się zająć swoimi sprawami, a ja go nakarmię.
Potem było mycie, golenie, toaleta, przebieranie w czystą piżamę. John nigdy nie widział Sherlocka nago i teraz zauważał drobne szczegóły: kilka starych blizn, liczne pieprzyki, a także bladość, obwisłą skórę i zaczynające się tworzyć odleżyny – ten problem należało rozwiązać. John starał się patrzeć fragmentarycznie, widzieć osobne detale, gdyż widzieć całego człowieka – niezgrabnego, chorego i bezsilnego - było zbyt bolesne.
John wiedział, że teraz ważne było nie budzić w sobie lekarza. Nie było to aż tak trudne po tylu latach. I to wszystko. Sherlock był obojętny i posłuszny. Podczas zastrzyków jedynie wzdrygał się i pojękiwał przy najbardziej bolesnych, próbował się odsuwać, ale zawsze zbyt późno, kiedy John już wyjmował igłę i przykładał watę do ukłucia.

Ellis, która weszła do sypialni Sherlocka, żeby zrobić mu zastrzyk, zamarła w progu.
- Panie Watson...
- Jestem lekarzem. – John obejrzał się i znów cienki, sztuczny uśmiech rozciągnął jego wargi.
- Ale za co w takim razie mi się płaci? – zmieszała się kobieta i zaraz dodała: - Czy to pana krewny albo... przyjaciel?
Te pauzy przed słowem „przyjaciel" już nie dziwiły Johna, ani nie złościły.
- Jestem przyjacielem, który nie sypia ze swoimi przyjaciółmi – oznajmił John uprzejmym tonem, obserwując jak pielęgniarka oblewa się rumieńcem.
- Ja nie w tym sensie...
- Może pani odpocząć, Ellis. On teraz zaśnie.

Od razu pierwszego dnia poszły w ruch skrzypce – i nadal leżały na stoliku przed fotelem, w którym Sherlock siedział nieruchomo. Pani Hudson szczebiotała nerwowo, czaszka stoczyła się z kolan Sherlocka na podłogę. Żadnej reakcji. Albo John jej nie zauważył. Próbował coś niezgrabnie opowiadać, zacinał się, nigdy nie był dobry w snuciu historyjek. Pokazywał czaszkę, skrzypce, a nawet próbował na nich coś zagrać, a pani Hudson i Ellis zatykały uszy. Sherlock nawet nie drgnął. Żywszą reakcję wywoływał w nim zgrzyt łyżki o zęby.

Obie kobiety próbowały pomóc, ale John uprzejmie odmówił. Przytaszczył trzy pudła z książkami. Psychoterapia, oparta na rozmaitych teoriach, psychiatria. John patrzył na stos literatury fachowej i nie wiedział, od czego zacząć. To nie była jego specjalizacja, a to, czego się nauczył na studiach, już zdążył zapomnieć. Przez pierwsze kilka dni jedynie kartkował książki, zatrzymując się na niektórych fragmentach, coraz mocniej utwierdzając się w przekonaniu, że jeśli gdzieś leży klucz – można go znaleźć tylko przy dużej dozie szczęścia.

Na trzeci dzień John ochrypł, a obie kobiety cicho usuwały się do mieszkania pani Hudson.

Na piąty dzień, odłożywszy książkę o terapii muzyką, John znalazł nauczyciela muzyki, dostatecznie gruboskórnego, by prowadzić lekcje w pokoju, w którym przebywa człowiek psychicznie chory. Problem był jedynie w tym, że John w ogóle nie miał słuchu.

John próbował zrozumieć, co odczuwa przez cały ten czas. Przygnębienie powodu porażki? To tak, jakby długo i bezskutecznie uczyć się wrzucać piłkę do kosza albo piec bułeczki. Jednak nie był to ból z powodu tego, że jego przyjaciel teraz przypomina roślinę. Poczucie straty to najgorsze, co może odczuwać człowiek. I teraz John powinien mieć przynajmniej ochotę się upić. Powinien czuć cokolwiek! Tymczasem wsłuchiwał się w siebie i wiedział tylko, że za piętnaście minut należy Sherlocka znowu nakarmić. Może nie bez powodu znaleźli wspólny język te dwa lata temu.

Siódmego dnia John zrozumiał, że wyczerpał wszystkie warianty, lecz uporczywie powtarzał jeden za drugim. Mówił, wciąż mówił, stopniowo przechodząc na opowiadanie o sobie. Przerywał i zastanawiał się długo, patrząc na nieruchomego Sherlocka. Powtórki są pożyteczne – w ten sposób nawet papugę można nauczyć mówić, a John był wystarczająco uparty. Nauczyciel muzyki przychodził punktualnie o trzynastej trzydzieści. Surowy, czarnobrody mężczyzna, tak samo wysoki i chudy jak Sherlock. Zwracał na chorego tyle samo uwagi, jakby ten był meblem. Pani Hudson za każdym razem proponowała mu herbatę po lekcji, a on niezmiennie odmawiał.

Ósmego dnia pan Edwards zaczął węszyć z obrzydzeniem, opuścił smyczek i po raz pierwszy uważnie spojrzał na Sherlocka. John, który już nie zauważał zaduchu i szpitalnych woni, spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym przeniósł wzrok na Sherlocka i zrozumiał w czym rzecz.
- Zdaje się, że na dziś kończymy. Przepraszam, panie Edwards, zapłacę za tę lekcję.
- Nie trzeba.
- Pani Hudson, proszę zawołać Ellis, trzeba umyć Sherlocka.

Wieczorem, kupiwszy pampersy dla dorosłych, John zadzwonił do Mycrofta.
- Jego stan się pogarsza – powiedział zamiast przywitania. – Nie wiem co jeszcze mogę zrobić. Po prostu nie wiem... Nie... Tego też próbowałem. Wspominałem wszystkie nasze śledztwa. Tak, w domu wszystko po staremu, niczego nie zmienialiśmy. Musimy się spotkać. Nie, nie potrzebuję pieniędzy. Wystarcza to, co przysyłasz. – John popatrzył na Sherlocka, siedzącego w fotelu. – Potrzebuję, żebyś opowiedział mi, jaki on był, zanim go poznałem. Tak, to konieczne. Bardzo często jakieś wydarzenia z dzieciństwa mogą w takich przypadkach okazać się kluczem. Tak, rozumiem, że czytałeś prace Freuda. Może nawet znałeś go osobiście. Nie, panie Holmes, nie naigrawam się. Kiedy? Dzisiaj. O której? – John spojrzał na zegar. – Gdzie? Świetnie. Czekam na samochód.

Mycroft siedział w fotelu w swoim gabinecie. Nawet nie próbował wstać, kiedy John wszedł, tylko z rozdrażnieniem skinął mu głową i wskazał fotel naprzeciwko.
- Co chcesz wiedzieć?
- Trudno powiedzieć. – John popatrzył na Mycrofta nieprzyjaźnie, zbierając myśli. – Nie jestem psychoterapeutą. Jaki on był w dzieciństwie?
- Niespokojne dziecko. Diagnozowano u niego ADHD, ale potem sytuacja się unormowała. Nic szczególnego. Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć.
John zacisnął wargi, wbijając wzrok we własne kolana, po czym spytał:
- Miał przynajmniej jakieś ulubione zabawki?
- Mało się bawił zabawkami. Wolał prawdziwe przedmioty. Chociaż... Tak... Tak, miał jedną taką, która nas doprowadzała do szału. Piłkę.
- Piłkę?
- Zdziwiony? Spodziewałeś się Małego Chemika albo Konstruktora? Nie, Sherlock uczył się czegoś tylko dla własnej rozrywki czyli rozwiązywania zagadek. Wiedza dla wiedzy go nie interesowała, a jako sześciolatek jeszcze się nie zajmował dedukcjami. Praktycznie. Tak, miał piłkę, taką małą, dziecięcą. – Mycroft zrobił ruch, jakby trzymał w ręku piłeczkę. – Mniej więcej takiej wielkości. Zielona z żółtym paskiem. Standardowa piłeczka. Lubił rzucać nią o ściany, podłogę, sufit, pod określonym kątem i próbował przewidzieć dokąd poleci. Tak jakby bilard na odwrót. Szyb nie można było nastarczyć. Nie zawsze dobrze obliczył.
- Karano go za to?
- W naszej rodzinie nie było zwyczaju kar fizycznych. Choć komu jak komu, ale jemu by to nie zaszkodziło.
- Zauważyłem – powiedział John z ironią, przerywając Mycroftowi, a ten się uśmiechnął.
- Mama z nim czasami za karę nie rozmawiała, ale nie zauważyłem, żeby to jakoś na niego wpływało. Kompletnie nieprzemakalny, uparty dzieciak. To wszystko, co mogę powiedzieć. Wcześnie wyprowadziłem się z domu.
- Jasne. – John zatarł ręce. – Coś jeszcze?
- John, przełóżmy to do jutra, dobrze? Dziś mam bardzo ważne spotkanie. Za dziesięć minut. Proszę mnie dobrze zrozumieć.
- Rozumiem. – John wstał pośpiesznie. – Życzę powodzenia.
Najważniejsze, żeby w porę odwrócić się do drzwi i ukryć przed Mycroftem szyderczy wyraz twarzy. Ile czasu rozmawiali? Trzy minuty? Pięć? Skąd ta ucieczka w nagłe ważne sprawy? W jaki sposób rozmowa o przeszłości młodszego brata mogłaby zaszkodzić Mycroftowi Holmesowi? Idiotyzm. Odnosiło się wrażenie, jakby tylko John był gotów na wszystko, by ratować Sherlocka. Natomiast Mycroft nie poświęci nawet kilku minut swojego bezcennego czasu i wspomnień.

Po tej rozmowie – dziwacznej, głupiej i nieoczekiwanie przerwanej – John chciał się przewietrzyć i przy okazji zajrzeć do supermarketu.
- Wybiera pan dla syna? – Miła, rudowłosa sprzedawczyni, podeszła z uśmiechem do Johna, który zastygł zmieszamy przed regałem wypełnionym rozmaitymi zabawkami. – Czy coś doradzić?
- Potrzebna mi po prostu piłeczka – wymamrotał John, czując się bardzo głupio. – Zielona, z żółtym paskiem.
- Poprzednia się zgubiła? – Dziewczyna znów się uśmiechnęła, ani trochę nie zdziwiona. – Zaraz coś znajdziemy.
John skinął głową.
- Przykro mi – powiedziała sprzedawczyni kilka minut później. – Jest tylko taka. Zielona, z paskiem, ale tutaj są namalowane jakieś ptaszki.
- Podobne do kruków – mruknął John. – Jaka różnica? Niech będą ptaszki. Obejdzie się, gdzie mu teraz znajdę identyczną?
Sprzedawczyni ze zrozumieniem pokiwała głową.

- Położyłyśmy go spać – oznajmiła pani Hudson szeptem. – Ellis zrobiła wszystkie zastrzyki. Powinieneś odpocząć, John. Chcesz herbaty z eklerkami?
- Tak, chyba tak – odparł John z roztargnieniem. – Dziękuję, pani Hudson.
- Przyniosłeś piłkę.
- A, tak. Sherlock miał podobną w dzieciństwie. Pomyślałem, że może...
- Rozumiem. Czytałam w pewnym czasopiśmie...
- Herbata, tak? – John wszedł za panią Hudson do salonu. Bez Sherlocka, siedzącego w fotelu, pokój wydawał się dziwnie pusty i nieprzytulny.

Dziewiątego dnia pani Hudson wzdrygała się na każde uderzenie piłki, odbijającej się od ścian. John słabo sobie z tym radził i okna w salonie były w sporym niebezpieczeństwie.
- Wiesz... – John zadyszał się, łapiąc piłkę w bezpośredniej bliskości szklanek na stole i okiennego szkła. – W dzieciństwie lubiłem grać w piłkę nożną. Proste działania, linearne. Żadnych umysłowych gierek. Oczywiście, trzeba było myśleć, ale wszystko to było jakoś mniej... skomplikowane. Kto dalej rzuci, szybciej pobiegnie, kto dalej splunie z mostu, kto zdąży sprzątnąć piłkę sprzed nosa złego psa... Wszystko prostoliniowe, rozumiesz? A ty sam komplikowałeś sobie życie, próbując przewidzieć... oj... – Piłka potoczyła się pod fotel. – Dokąd ta suka poleci. Elementarne prawa fizyki, kąty... A nawet nie miałeś z kim konkurować. Nie mogłeś się nikomu pochwalić: patrz, jak umiem, już nie w okno! Ja nawet teraz nie mogę prze... cholera... – John szturchnął łokciem kostkę Sherlocka, wyłażąc spod fotela. – Przepraszam. Ty po prostu... Nawet nie wiem... – John klęczał przed Sherlockiem. – Patrz, piłka, widzisz? Tutaj, przed twoimi oczami. Spójrz przynajmniej! Ten cholerny żółty pasek! Nie zwracaj uwagi na kruki, chrzanić je. Patrz na piłkę. Miałeś taką. Sherlock, co mam robić, żebyś wrócił? Co mam zrozumieć, co zrobić, co znaleźć? Daj jakiś znak. Kiwnij głową, mrugnij, burknij coś. Skrzyw się chociaż. Ja nie wiem, rozumiesz, ja już nic nie wiem. Nie wiem! – John wstał, piłka uderzyła o podłogę, odbiła się i potoczyła za stertę pudeł w rogu salonu.
- No dobrze, czas na zastrzyki...

Dziesiątego dnia nadeszła burza.
John już położył Sherlocka do łóżka. Pielęgniarka nie wypełniała już i tej części swoich obowiązków – dla Johna tak było prościej i wygodniej. Zgasił światło, za oknem jeszcze wyraźniej widać było błyskawice i poruszające się cienie. Szumiała ulewa, wiatr wciskał się w szczeliny. Łomotał o szyby, chrobotał jak żywe stworzenie, drapiące w ramy okienne i próbujące dostać się do zacisznej, ciepłej sypialni. Grzmoty odzywały się już nie oddalonym echem, a ciągłym metalicznym łoskotem.
- Kruki – rozległ się ochrypły głos z łóżka i John omal nie odskoczył. – Kruki za oknem!
- Sherlock?
- Kruki lecą! – Głos Sherlocka stawał się coraz głośniejszy, załamywał się, całkiem niepodobny do jego zawsze starannej artykulacji. – Kruki za oknem! Zabierzcie! Zabierzcie! – Krzyk przerodził się w wycie.
Sherlock gwałtownie usiadł na posłaniu, podciągając kolana do piersi, kuląc się, jakby go poraził prąd. John pospiesznie włączył światło i dwoma susami znalazł się przy łóżku. Sherlock próbował wstać, czy raczej sturlać się na podłogę, wijąc się niczym dziwaczna gąsienica.
- Sherlock, uspokój się! Nie ma kruków! Sherlock! – John przycisnął go własnym ciężarem do posłania, objął – szarpiącego się histerycznie. – To ja, John! John Watson! Sherlock, nie ma kruków!
- Krukikrukikrukikrukrukruuu...!
Dłoń Sherlocka niezdarnie uderzała Johna po ręku, ramieniu i głowie.
- Nie wpuszczę ich! Sherlock, jestem tutaj! Jestem z tobą i skręcę im karki! Nie ma kruków! Nie oddam im ciebie! To ja, John, posłuchaj! Uspokój się!
Niełatwo było przekrzyczeć miotającego się w ataku histerii Sherlocka, a już zagłuszyć grzmoty – niemożliwe. John omal nie zerwał sobie ścięgien, przyciskając go do łóżka, krzycząc, szepcząc, przeklinając, łagodząc i powtarzając swoje imię:
- John. To ja, John!
- John...
- Tak, to ja. Sherlock, przegoniłem je... Cicho... O, tak...
John mocno przyciskał do piersi chlipiącego jak dziecko Sherlocka Holmesa i nie mógł uwierzyć, że to co się dzieje, jest prawdą.
- K-kruki za ok-knem – wyszlochał Sherlock, przyciskając twarz do piersi Johna tak mocno, że został mu potem u nasady nosa ślad po guzikach.
- Już ich nie ma, cicho. Mówię ci, pozabijałem je wszystkie, nic ci nie grozi.
John leżał i sam już nie wiedział, czy to Sherlock dygoce czy on sam. Nie mógł odejść. Na każdy jego ruch Sherlock reagował skowytem, przechodzącym w okropne zwierzęce wycie, póki nie zadrzemał w jego objęciach.

1 Według starochińskiej miary czasu okres od 1 do 3 w nocy.

2 Zatrucie organizmu np. narkotykami.

3 Somnolencja – patologiczna ospałość, stupor – znieruchomienie, ograniczenie ruchowe.