Dla LJu, do Czy Lucyna to dziewczyna?
Inżyniery
— Klucz francuski! — krzyknęła z garażu-warsztatu Lucyna.
Szyby zadrgały.
— Aby na pewno do naprawy auta? — odkrzyknął Karol, dzierżący skrzynkę z narzędziami, na wszelki wypadek trzymający się ogrodu. — Bo jak do bicia męża, to mowy nie ma, nie dam, nie pozwolę!
— Do naprawy tylko. Chociaż należałoby ci się! — Teraz głos wibrował oburzeniem. — Tak samochód rozwalić! A mówiłam, do knajp i z powrotem tylko taksówkami!
— Ale kiedy szkoda pieniędzy na taksówki czy riksze, ja nie z pańskiej rodziny, ja o pieniądz dbam! — Karol ostrożnie zbliżył się do drzwi.
— No, ładnie dbasz, koszta naprawa więcej niż miesiąc taksówek wyniosą! — burknęła Lucyna, znienacka łapiąc małżonka za kołnierz.
Ręce miała w smarze, oczywiście. Ale na szczęście karolowy kołnierz był od kombinezonu.
— Możemy przy okazji przegląd zrobić... — migał się mężczyzna. — Albo i jakie usprawnienia wprowadzić! O, to jest myśl! Jak sobie w duecie jedno popołudnie miło nad auteczkiem spędzimy, to zaraz z trzy patenty będą. Tam, trzy, dziesięć, dziesięć patentów międzynarodowych dla nas, fabryki twojego ojca... znaczy, naszej, rodzinnej... i przede wszystkim dla Polski będzie! Niechaj wsze narody wżdy postronni znają, że Polacy nie gęsie i patenta mają! — zakończył dumnie. — Nawet lepsze niż w Paryżu!
No, na takie, patriotyczne, dictum to nikt w II Rzeczpospolitej nie mógł pozostać obojętnym. Lucyna, kuląc się ze śmiechu, pociągnęła męża – oraz skrzynkę, w której chwacko brzęczały narzędzia – do warsztatu. Gdzie spędzili popołudnie obfite w patenty oraz chwile słodkiej niczym u nowożeńców czułości, o których to szczegółach wszakże pisać, ze względu na prywatność bohaterów, prawo patentowe oraz delikatność naszej publiki, nie będziemy.