1.
- John! – kapryśnie krzyknął Sherlock, przerzucony przez oparcie kanapy. – Nie mogę oprzeć się wrażeniu, a właściwie jestem pewien prawdziwości tej dedukcji, że ilość twoich szarych komórek zmniejsza się. Nie rozumiem, doktorku, jak długo można zalewać torebkę herbaty z pomocą wrzącej wody.
- Tak, już. Za chwilę – odpowiedział zza kuchennej lady John.
Po chwili dotarło do niego, że Sherlock znowu mu ubliżał, używając nader pompatycznego tonu. Przerost formy nad treścią ogłuszył Watsona.
- Poczekaj!... Nie jestem twoją kelnerką! – dodał po chwili, marszcząc nos w sposób upodabniający go do zdenerwowanego jeża.
Sherlock miał zamknięte oczy, ale w wyobraźni widział ten komiczny wyraz twarzy. Leniwy paniczyk rozciągnął swoją fizjognomię w złośliwym uśmiechu. „Nie?" – pomyślał. – „To interesujące spostrzeżenie".
Sherlock miał problem. Odkąd John wprowadził się na Baker Street i zajął miejsce czaszki, Sherlock miał nieustanny problem. Na początku nie zauważył, że coś uległo zmianie. Wstawał rano (o ile w ogóle się położył), jadł śniadanie, które zrobił John, wychodził z Johnem rozwiązać sprawę, wracał i dręczył Johna w mieszkaniu (o ile John był w domu). Czasami leżał całe godziny, marząc, żeby coś się stało. Sherlock nie widział, gdzie leży jego problem.
- Joooohn! – krzyknął Sherlock znowu, jednak odpowiedziała mu głucha cisza.
Młodszy z Holmesów zerknął w prawo, wykonując możliwie jak najmniej ruchów. Na niskim stoliku do kawy, tym obok ich niewygodnej kanapy, stał kubek z zimną herbatą. Brwi Sherlocka zjechały się ku sobie w najszczerszym zaskoczeniu. Proces wnioskowania – aktywowany.
John robi herbatę. Po 2 minutach i 43 sekundach odkąd Sherlock wydaje polecenie, umysł detektywa zaczyna się nużyć czekaniem. Zarządzany natychmiastowy odwrót do istoty miejsc zagięć na materiałach. W chwili, kiedy jego umysł wchodzi na dobre do Pałacu Myśli, herbata jest już gotowa. John kładzie kubek na stoliku. Coś mówi. Macha rękami, ale tylko trochę. Kiedy chude ciało detektywa nie wydaje żadnej reakcji, Watson opuszcza 221b. Cel podróży nieznany. Ad ignotus (1).
- Gdzie tym razem? – zamruczał pod nosem Sherlock, który najzwyczajniej nie dostrzegł oznak szykującego się do wyjścia przyjaciela. Potraktował to jako wyzwanie i zaczął węszyć jak ogar. – Gdzie tym razem, drogi Watsonie?
Sherlock złożył ręce jak do politycznej modlitwy na łamach sejmu i utkwił wzrok w kącie pokoju.
- Kalendarz! – wykrzyknął triumfalnie po chwili, susem wstając z kanapy.
Stojący stolik nie stanowił dla niego zbyt wielkiej przeszkody. Bezceremonialnie wkroczył na jego blat gołą stopą. Jego prawa noga uderzyła kubek. Herbata chlusnęła na półtora metra, ale Sherlock udał, że niczego nie dostrzega i wymaszerował do pokoju Johna. Z kalendarza stojącego na brązowym biurku doktora dowiedział się, że Watson wyszedł na randkę. Coś ścisnęło Sherlocka w dołku, jednak detektyw nie wyciągnął z tego żadnego wniosku.
John także miał problem. Odkąd wprowadził się na Baker Street i zajął miejsce czaszki Sherlocka, John miał nieustanny problem. Na początku nie zauważył, że coś uległo zmianie. Wstawał rano, robił śniadanie i wmuszał je w Sherlocka, wychodził pomóc Sherlockowi w sprawie, wracał i cierpliwie go wysłuchiwał. Czasami całymi godzinami wykonywał prace domowe, patrząc jak ucieleśnienie seksownej inteligencji leży rozciągnięte na kanapie. Pewnego dnia John znów wyszedł na randkę. John nie wiedział, że ma problem.
To był jeden z typowych, londyńskich dni, które przeciętnego Europejczyka z poza Anglii wprowadziłyby w depresję. Z samego rana Słońce okryło się gęstymi chmurami jak kocem. Krople deszczu skapywały z nieba, natarczywie popukując w głowy nieostrożnych przechodniów.
Taka pogoda nie miałaby wpływu na detektywa, gdyby miał czymś się zająć. Kiedy był w szale rozwiązywania sprawy, zachowywał się jak małe dziecko kolorujące krzywy domek ze swojego rysunku – uparty, obojętny na świat zewnętrzny, chociaż bez języka wywalonego na zewnątrz. Jednak gdy Sherlock nie miał zagadki do rozwiązania, brzydka pogoda tylko pogarszała jego nastrój. W czasie jak Londyn był mokry, niewiele klientów wyciągało geniusza z depresji, pukając pod 221b. Detektyw-konsultant robił wtedy tylko to, co mógł najlepiej - zapadał się w oparcie wysłużonej kanapy jak w ruchome piaski i czekał.
Sherlock błąkał się po mieszkaniu. Obejrzał klinicznie czysty blat kuchni, rzucił okiem na zawalony próbkami stół. Przeszedł obok skatalogowanych przez Johna ich wspólnych spraw i gwałtownie skręcił na wysokości sterty czasopism usypanych w Mount Everest. Jego własny pokój nie nadawał się do użytku. Detektyw omijał go szerokim łukiem, demonstracyjnie szeleszcząc szlafrokiem. Obok perfekcyjnie ustawionych książek o kryminalistyce i zakonserwowanych preparatów leżały brudne bokserki, w łóżku walała się spreparowana żaba, a za abażur służyła podziurawiona koszulka Watsona. Nie, Sherlock znaczną część czasu na Baker Street spędzał w salonie, a pod nieobecność Johna wkradał się do jego pokoju. Przebywanie w przytulnym pomieszczeniu sprawiało mu przyjemność. Kremowe ściany otulały go jak najgrubszy sweter przyjaciela, a zapach uspokajał. Zdarzało się, że Sherlock zatrzymywał się chwilę nad jedną z jego wełnianych zbroi i tłumacząc swoje działanie eksperymentem, chwytał materiał między palce. Zupełnie nie domyślał się, że kiedy znika na wiele godzin bez słowa, John podchodzi do futerału z jego skrzypcami i wyobraża sobie jasne, zwinne palce muzyka, detektywa, geniusza, Sherlocka. Jego skromny, mniej ekspansywny przyjaciel też miał swoje ulubione nawyki.
Tego pochmurnego dnia Holmes powtórzył wszystkie te czynności. Jego bose stopy zapadały się w puchaty dywan w pokoju doktora. Trzymając w rękach johnowy sweter, spojrzał na rząd książek lekarskich. Koło tytułu o tematyce chirurgicznej zauważył podręczny bloczek karteczek. Wciąż ze swetrem blisko nosa w jednej ręce, wziął ołówek w drugą i lekko zabazgrał pierwszą stronę. Wyłoniła się krótka lista zakupów, banalnych spraw, ulubiona herbata Sherlocka, plastry nikotynowe Sherlocka, mleko, którego Sherlock nigdy nie kupił… W wyobraźni skrzypka smyczek zsunął się ze strun, wydając piskliwy dźwięk.
1. Ad ignotus (łac.) - w nieznane.