Pocztówki

Po takim okresie otępienia jedyne co mogło go zaskoczyć to trup siedzący w salonie. Postarał się, musiał mu to przyznać.

Rzeczony trup został pochowany na londyńskim cmentarzu osiemnaście miesięcy temu i od tego czasu powinien raczej ostygnąć. Tymczasem widmo w ciemnofioletowej koszuli siedzi nieruchomo, wpatrując się w zasypane śniegiem okno i pije herbatę z jego własnej filiżanki, jedynej, jaką posiada.

Nie tak. Nie teraz. Już nie.

Wysoki mężczyzna odzywa się w tej samej chwili, kiedy John jest niemal pewien, że oszalał.

- Nie masz w domu cukru. – Mówiąc to, nie odwraca wzroku od okna, jak gdyby płatki śniegu wirujące w powietrzu były najbardziej interesującą rzeczą w całym wszechświecie. Cóż, może i są. Każdy z nich cechuje się niepowtarzalną strukturą, oryginalność nie do podrobienia, dawno zmarły detektyw-konsultant miałby coś o tym do powiedzenia.

Jedyne, co udaje się powiedzieć Johnowi, to:

- Ty nie żyjesz. – Uświadamia sobie, że nie może się poruszyć, jakby zamarzł po spacerze, nogi i ręce ma tak samo lodowate i sztywne. Kiepskie ogrzewanie czy szok – nawet jako lekarz nie umie wystawić diagnozy. Na próbę porusza palcami lewej dłoni. W porządku.

Nic nie jest w porządku.

- Pogłoski o mojej śmierci… były przesadzone.

- Widziałem ciało. Pochowałem cię. Nawet opłakałem, bo nie było nikogo, kto by to zrobił. Odwiedzałem twój grób każdego pieprzonego tygodnia.

- Na początku nawet codziennie, o ile dobrze pamiętam.

Pierwszy siniec na bladym policzku jest jak przebudzenie; skóra Sherlocka jest zaskakująco ciepła, chociaż kiedy jęczy, z jego ust wylatuje obłoczek pary. John nie przestaje – suche, rytmiczne, wyważone uderzenia, kość bije o kość, za każdy koszmar nie będący Afganistanem, za krzyk, za samotność, za gniew i za ból. Wreszcie ma dość; Sherlock opiera się o ścianę obłażącą z farby i wierzchem dłoni rozmazuje krew w kąciku wargi.

- Musiałem powiedzieć coś nie tak…

- Świetna dedukcja – warczy John, z nową energią rzucając się do przodu. Cios w splot słoneczny, kolejne stęknięcie, genialny detektyw osuwa się na podłogę, wciąż unikając jego wzroku. Gwoli ścisłości, oczy ma zamknięte, dyszy ciężko i John mimo woli powstrzymuje się od dalszych uderzeń, chociaż czy można zabić ducha?

To jeszcze nie koniec, myśli John z wściekłością, chwytając za kołnierz fioletowej koszuli, znajomy materiał rwie się z łatwością, zostając mu w rozedrganych dłoniach.

- Chcę, żebyś na mnie popatrzył.

Cisza. Sherlock uparcie wpatruje się w kąt pokoju, jak dzieciak nie chcący przyznać się do winy.

- Spójrz na mnie, słyszysz? Chcę, żebyś popatrzył mi w oczy i powiedział, że to wszystko – te osiemnaście miesięcy, ta śmierć, ten upadek, że to wszystko było kłamstwem.

Sherlock przygryza wargę na znak, że usłyszał, ale nie zamierza odpowiadać.

- Pieprz się – John wypuszcza Sherlocka z taką siłą, że ciemna głowa uderza w ścianę jeszcze raz. I wychodzi, nie oglądając się za siebie.

Wraca sześć godzin później, dłoń, choć skostniała z zimna, ciągle pulsuje bólem. Wyszedł z wprawy, kiedyś miał więcej siły, myśli bez sensu. Londyn płonie milionem świateł; przysłowiowe miasto, które nigdy nie zasypia. Po tej stronie Tamizy jest ciemno, John tęskni za rozjarzonym piętrem Baker Street, przekręcając klucz w drzwiach. Wchodząc do ciasnej kawalerki wie, że widmo nie odeszło. Błyski przejeżdżających samochodów oświetlają profil Sherlocka; skóra blada jak papier i granatowa od sińców i dwa rozcięcia – jedno w kąciku ust, a drugie na czole. John przeklina dzień, kiedy złożył przysięgę Hipokratesa.

- Chodź tu – warczy, trzaskając drzwiczkami szafek. Jodyna, ciepła woda, czysty ręcznik. Sherlock zbliża się niepewnie, nieufny jak zbłąkany pies. Wydaje się wyższy, niż go zapamiętał, a pani Hudson załamałaby ręce nad tym, jak wychudł, stara fioletowa koszula wisi na nim, zamiast przylegać ściśle do ciała.

- John... – zaczyna Sherlock i krzywi się, kiedy przeciera mu twarz ciepłą wodą.

- Zamknij się i stój spokojnie. Potrafisz? – Jezu, ile tego jest, myśli z wyrzutami sumienia, natychmiast tłumiąc je w zalążku. Nie potrafi współczuć. Nie jemu.

- John, posłuchaj… - odwraca się w stronę zlewu, kryjąc twarz, nie dość umiejętnie, by tego nie zauważył. Cholera jasna.

Chyba mu coś złamałem, to niemożliwe, żeby zwykłe stłuczenia wyglądały tak źle.

- Przytrzymaj tu – mówi sucho, wręczając mu nasączony ręcznik. – I siadaj. Mamy do pogadania, choć tak naprawdę nie obchodzi mnie, co powiesz.

- Jestem ci winien przeprosiny – syczy w końcu Sherlock, jodyna drąży rany. John tłucze swój ulubiony kubek, z impetem ciskając nim o podłogę.

- Mam gdzieś twoje przeprosiny. Przepraszaj mnie tysiąc razy, to i tak nic nie zmieni. Osiemnaście miesięcy, Sherlock. Pieprzone osiemnaście miesięcy, które nieprędko zapomnę. Nie wiem, co robiłeś przez ten czas…

- Wyjaśnię ci…

- …ale na pewno bawiłeś się lepiej, niż ja. Musiałem wznowić terapię.

- Wiem.

Nie pyta skąd.

- Znów zacząłem kuleć. Ludzie na ulicach wytykali mnie palcami jako kumpla tego świra, który nakręcał zbrodnie pod fałszywym nazwiskiem, a potem zdecydował się skoczyć z dachu szpitala.

Sherlock milczy, składając mokry ręcznik i krzywiąc się nieznacznie, John nie wie – z bólu czy z niechęci. Pochyla głowę, ogień w kominku wydobywa z ciemności szopę ciemnych loków i uparcie zaciśnięte usta. Jakaś rezygnacja – dawny Sherlock nigdy się nie poddawał – sprawia, że John chce go przygarnąć do siebie i pocieszyć.

- Odezwij się, do cholery.

- Chciałem wrócić. Ale nie mogłem. Nie mogłem zapewnić ci bezpieczeństwa, więc musiałem odejść – mówi Sherlock po długiej, długiej chwili i John wie, że to najlepsze, co mógł dostać.