- Nudzę się! – oświadczył Syriusz buntowniczo. Siedział w zapadniętym fotelu, wyciągając przed siebie długie nogi w niejednakowych skarpetkach. Machał palcami i przyglądał im się, nachmurzony, jakby to one były winne. Włóczkowy lew zezował na niego z makatki na ścianie salonu.

- O, uważasz, że ostatnio zbyt mało się dzieje? – spytał Lupin z ironią.

Osobiście uważał, że dzieje się całkiem sporo. Podobnego zdania był zapewne także Severus, którego niespełna trzyletni system nerwowy, przeładowany ilością wrażeń, zwyczajnie się zawiesił. Ledwie wrócili do domu, mały zaczął lać się przez ręce; a teraz spał smacznie na kanapie – na wznak, rozczochrany, z rączkami i nóżkami rozrzuconymi na boki, jakby miał w każdej chwili wylewitować magicznie pod sufit.

Syriusz przewrócił oczami i sięgnął po nową puszkę z piwem.

- Niańczenie dwuletniego smarkacza nazywasz „dzianiem się"? Nakarmić, umyć, odcedzić, umyć, nakarmić… i tak w kółko. Mało inspirujące, drogi kolego. To nie jest odpowiednie wykorzystywanie osoby z przygotowaniem, ten tego… aurorskim!

- Aurorskim? Rzuciłeś uniwerek przed dyplomem, Siri! – odparł Lupin z sąsiedniego fotela.

Syriusz skrzywił się, jakby wspomnienie błędów i beztroski młodości sprawiło mu ból.

- Tuż przed dyplomem, Remmy. Odsiedziałem uczciwie cztery lata wykładów, zaliczyłem wszystkie egzaminy, i zaliczyłbym też dyplomowy, gdyby nie ta historia z młodym, wiesz. – Machnął ręką.

Remus wiedział, więc nie ciągnął tematu. iMłodym/i Syriusz często nazywał Regulusa, jakby imię młodszego brata ciężko przechodziło mu przez gardło. Na kilka tygodni przed zakończeniem studiów wuj Alphard zawiadomił go o śmierci Regulusa. Ostatni dziedzic nazwiska Black przybył na pogrzeb, wszczął awanturę z rodzicami i został ostatecznie wyklęty z rodziny. Na UA już nie wrócił.

- Z dyplomem czy bez dyplomu, Siri, będziesz musiał zostać z Sevem sam, póki nie zorganizujemy ci kogoś do pomocy – oznajmił stanowczo Lupin.

Syriusz wyprostował się jak pchnięty szpilką w kręgosłup, i wbił wystraszone spojrzenie w przyjaciela. Słowa protestu utkwiły mu w gardle.

- Jutro pełnia, a ja mam pracę – wyjaśnił Remus krótko.

- Ach… Jasne. - Syriusz z powrotem osunął się na fotel, jeszcze bardziej bezwładny i zmarkotniały.

Wszelkie komentarze były zbędne. Remus musiał nadrobić czas, który poświęcił na pomoc koledze – Syriusz z zawstydzeniem uświadomił sobie, że egoistycznie nadużył uprzejmości Lunatyka – a już następnego wieczora czekała go męcząca i bolesna! transformacja, po której jak zawsze prześpi prawie dobę. I tym razem nie będzie miał nawet tego znieczulającego świństwa z tojadu, gdyż nadworny warzyciel Dumbledore'a aktualnie był niedysponowany. Straszny niefart.

- Nie mógłbyś… - zaczął Syriusz.

- Niestety, Siri, muszę do hoteliku – przerwał mu Lupin.

- …przenieść się tutaj na stałe? – dokończył jego rozmówca. – Ten dom jest wielgachny, zmieścisz się ty, Ninny i jeszcze zostanie miejsce. Zaoszczędzilibyście na czynszu. Nawet hotelik możemy ci urządzić gdzieś w suterenie.

Syriusz już nie pamiętał dokładnie, kiedy miejsce odosobnienia Lunatyka zaczęli nazywać „hotelikiem", ale chyba gdzieś pod koniec trzeciej klasy. „Cela", tak samo jak „przechowalnia" – brzmiały równie źle, a izba we Wrzeszczącej Chacie kojarzyła się z coraz bardziej zaniedbanym pokojem hotelowym. I tak już zostało.

Lupin uśmiechnął się łagodnie, jak to on, ale pod tą pozorną miękkością krył się granitowy upór.

- Duzi chłopcy mieszkają u siebie, panie Black. Sam tak kiedyś mówiłeś – rzekł z lekką kpiną.

Syriusz podrapał się w głowę.

- Taaa… A ty zawsze byłeś dużym chłopcem, Remmy. Nawet jak dopiero co przyszedłeś do Hogwartu.

„Tylko ty zostałeś na zawsze małym chłopcem, biedaku. Małym chłopcem w za dużym domu" – pomyślał Remus i wstał.

- Będę się zbierał. Zafiukam pojutrze. To cześć, Siri.

Po wyjściu Remusa w domu zrobiło się jeszcze puściej i ciszej. Syriusz zszedł do kuchni po następne piwo, a potem dumał, w melancholijnym nastroju oglądając obrazki i wierszyki, które wisiały na drzwiczkach lodówki od Nowego Roku. Tęsknił za Harrym. Krótka wizyta na sylwestra nie mogła wystarczyć do zacieśnienia więzów Syriusza z chrześniakiem. Oczywiście wysyłał listy do Hogwartu, ale w krótkim czasie z zakłopotaniem doszedł do wniosku, że nie ma zbytnio o czym pisać – zamknięty w czterech ścianach na Grimmauld Place. Jeśli już działo się coś interesującego, zwykle wiązało się z Zakonem Feniksa, a nie mógł przecież w listach paplać o partyzantce Dumbledore'a. Po pierwsze, sowę mógł przejąć ktoś niepowołany, po drugie, o ile Syriusz znał swą byłą Opiekunkę, za taki numer skończyłby w gablotce, spetryfikowany na czas nieokreślony i zamaskowany jako, powiedzmy, wypchany pies. Brrr… Harry pisał, owszem, lecz jego listy z upływem czasu stawały się coraz krótsze, a ostatnie były już właściwie tylko bazgranymi w pośpiechu pozdrowieniami. Nic dziwnego, nadciągały egzaminy i Harry pewnie zakuwał. To, że w ogóle pomyślał o posyłaniu co jakiś czas paru słów do ojca chrzestnego, i tak dobrze o nim świadczyło.

Skończywszy piwo, Syriusz beknął przeciągle i podrapał się w kroku. Samotność miała chwilami pewne zalety. Wyrzucił puszkę przez kuchenne okno, gdzie dołączyła do kilku innych. Do wieczora znikną wszystkie – zaplecze Grimmauld Place było Mekką zbieraczy metali kolorowych.

Pan Black ponownie otworzył drzwi lodówki, zaczął kontemplować asortyment browarniczy wewnątrz, w końcu zdecydował się na dużą zieloną puszkę z importu.

- Lycz Premium… - odczytał nazwę marki. Pasowała, bursztynowy nektar wewnątrz miał morderczą moc 5,2 procenta i potrafił nieźle sponiewierać. Parę takich pojemniczków, a każdy czarodziej przemieni się w martwiaka, prędzej czy później.

Może z wyjątkiem jednego Dunga Fletchera.

i Lycz Premium – rzecz jasna, chodzi o naszego rodzimego Lecha, wymawianego z angielska. Natomiast lych (lycz) to rodzaj zombie, martwiaka-maga, który osiąga ten rodzaj paskudnej nieśmiertelności przez przygotowanie magicznego artefaktu i wypicie trucizny. Z pewnego punktu widzenia, lychem jest Voldemort. Źródło: gra RPG. /i

Syriusz usiadł na schodku w hallu, popijając Lycza i zastanawiając się, czy warto zdejmować ze ściany dekoracje wielkanocne. W porywie entuzjazmu zaczął przystrajać dom pierwiosnkami, zajączkami i kurczątkami, ale w połowie zrezygnował, bo właściwie dla kogo? Dla siebie, paskudnego Stfora, albo przelotnych, pięciominutowych gości? Gdyby nie Remus, spędziłby Wielkanoc w permanentnym dołku, zalany w pestkę. Tak czy owak, dekoracje kurzyły się tak od kwietnia, wyglądając coraz bardziej nie comme il faut. Zwłaszcza króliczek, który obsunął się na kurczaczka w dziwnej pozie.

- Ekhm… - Zakurzoną ciszę hallu przerwało chrząknięcie. Brzmiało tak, jakby wydał je ktoś, kto bardzo, ale to bardzo nie chce podejmować konwersacji, lecz niestety, jest do niej zmuszony. Z najbliższego malowidła, przedstawiającego zwykle martwą naturę z kurczęciem i winogronami, patrzył na Syriusza zdegustowany Horacy Secundus Black (1823-1876), rezydujący teoretycznie w pokoju gościnnym dubeltowo, jako portret i zmumifikowana głowa pod kloszem. Praktycznie zaś włóczył się po wszystkich obrazach, piastując nieoficjalne stanowisko skarbnicy informacji (czyli inaczej naczelnego plotkarza). Patrzył teraz na ostatniego z rodu Blacków, pełen odrazy i potępienia.

- Syriuszu…

Syriusz spojrzał na niego i wzniósł puszkę w szyderczym toaście.

- Siema, ziomal!

Przez twarz Horacego Blacka przebiegł skurcz tak silny, że omal się nie wynicował płótnem do góry.

- Tu jest dziecko – wycedził.

- Istotnie – zgodził się Syriusz beztrosko i łyknął specjału made in Browary Wielkopolski.

- Na górze w salonie – kontynuował malowany przodek Blacków.

- Śpi – odparł Syriusz krótko. Unikał dyskusji z portretami, wydawało mu się to równie żałosne, jak gadanie do siebie w lustrze.

- Nie chciałbym przeszkadzać, ale w salonie zauważyłem też skrzata domowego. iTego/i skrzata – podkreślił Horacy z godnością. – Miał nożyczki.

Minęła dłuższa chwila, zanim do przytępionego alkoholem umysłu Syriusza dotarł sens tych słów. Zerwał się ze stopnia, odstawił piwo – w powietrze – i wyrwał różdżkę z tylnej kieszeni dżinsów. Rozległ się trzask teleportacji i po Syriuszu zostało jedynie rozpryśnięte na posadzce piwo oraz puszka smętnie tocząca się w kąt.

- iMagnifique/i – rzekł po francusku Horacy Secundus Black, a w jego głosie brzmiała satysfakcja. Poprzez kolejne obrazy, mijając podrzemujących antenatów i potomków, skierował się na trzecie piętro.

imagnifique – (franc.) wspaniale/i

Aportacja Syriuszowi niezbyt się udała – w pośpiechu wpadł na stolik, nabijając sobie bolesnego siniaka na udzie. Jego oczom ukazał się widok mrożący krew w żyłach. Snape spał jak poprzednio, a nad nim, stojąc na sfatygowanej kanapie, pochylał się Stforek – wciąż jeszcze umazany szminką i zawinięty w idiotyczną koronkową serwetę. W chudych łapach trzymał starą szczotkę do włosów i parę ostrych błyszczących nożyczek. Para ostrzy szczękała groźnie w powietrzu, coraz bliżej dziecięcej twarzy. Stfór wymachiwał bezładnie wyleniałą szczotką, mamrocąc do siebie coś kompletnie bez sensu. Na obrazie wiszącym nad kanapą tłoczyła się gromadka ciotek, wznoszących zdławione okrzyki zgrozy. Przez głowę Syriusza w ułamku sekundy przemknął idiotyczny monolog: „Odetniemy włoski, obetniemy uszka, wydłubiemy oczka…" – ale tylko przez sekundę.

- Drętwota! – krzyknął, celując w skrzata różdżką.

Stfór zamilkł nagle wpół wygłaszanej kwestii, jakby ktoś go zakneblował. Zachwiał się na miękkiej tapicerce i zwalił bez przytomności – prosto na śpiącego chłopczyka. Snape, nagle obudzony, otworzył oczy, a zobaczywszy tuż przy sobie okropną, pomarszczoną i pokrytą upiornym makijażem fizjonomię, kwiknął przenikliwie ze strachu. Spanikowany Syriusz rzucił się ku kanapie, porwał Stforka za kark. Przez chwilę zastanawiał się co zrobić z niespodziewaną zdobyczą. Snape wykrzywił usta w podkówkę i zaczął spazmatycznie chwytać powietrze. Syriusz stracił głowę i usiłował wepchnąć skrzata pod kanapę, co mu się nie udało, gdyż mebel był bardzo niski. Ostatecznie podbiegł ze swoim ciężarem – bezwładnie dyndającym mu z garści – do drzwi, otworzył je i niezbyt delikatnie cisnął Stforka na chodnik w korytarzu. Jeszcze trzymał rękę na klamce, kiedy za jego plecami wybuchnął przeraźliwy dziecięcy płacz.

„No tak, Snape się odetkał. Merlinie, ratunku!" – pomyślał Syriusz, stawiając oczy w słup. – „Co ja mam robić?"

Portretowe ciotki, w większości starszawe, ciemno odziane i niesłychanie nobliwe, kwiliły już nad głową malca, usiłując zwrócić jego uwagę, a rozmaite: „słoneczka", „ptaszynki", „tiu-tiu-tiu" i tym podobne brednie sypały się ze złoconych ram w ilościach hurtowych.

- Cicho tam! – burknął Syriusz ze złością. – Pędzel wam pachnie?

Ciotki zagdakały z oburzeniem, ale ograniczyły się do wzdychania i załamywania rąk. Pan Black postanowił załatwić sprawę po męsku. Zaczerpnął głęboko powietrza, robiąc marsową minę.

- Cicho! Cicho bądź! Nic się nie stało!

Severus zignorował go w sposób doskonały.

- Cicho!

Syriusz w desperacji wbił palce we włosy.

- Jezu Chryste! NIE WYJ!

Trzeba przyznać, że Severus pod względem emisji głosu wyprzedził Misiunię – choć tylko o krótki łeb. Co dziwiło i niepokoiło Lupina, do tej pory nie płakał, a w razie zamieszania wycofywał się po cichu do jakiegoś kąta, teraz jednak widocznie tłumiona frustracja musiała znaleźć ijakieś/i ujście. Echo tego potwornego wrzasku rykoszetowało wielokrotnie od ścian jak Avada w bunkrze czarodpornym, aż Syriusz złapał się na chęci przyjęcia na podłodze pozy „snajper, kryć się". Chwilowo stał jedynie, zakrywszy uszy dłońmi (co kompletnie nic nie dawało) i wpatrywał się z opadłą szczęką w krzyczące dziecko jak w upiora Slytherinu. Buzia małego zaczynała już przypominać pomidora na krzaczku – była czerwona, pokryta rosa łez wielkich jak grochy. W gablotkach zaczęły drżeć kryształowe szyby, podobnie jak szklane wisiorki na gigantycznym żyrandolu, a lew na makatce zakopał się w stokrotkach tak, że było mu widać tylko ogon i kawałek zadka.

- Szszszsz… cicho, nie płacz, wujek da ci cukierka… - wymamrotał Syriusz z rozpaczą, nie słysząc sam siebie. Może i dobrze.

Zrobił gigantyczny wysiłek, by zebrać rozproszone myśli, po czym skierował na małego różdżkę i wykrzyknął gromko, usiłując przebić się przez hałas:

- SILENCIO!

Błogosławiona cisza rozlała się dokoła jak kojący balsam.

Ciotki zamarły, wszystkim się zdawało, że Severus wciąż ryczy, a to echo grało.

Nieszczęsny mężczyzna pozostawiony sam na sam z dzieckiem zrobił kilka ćwiczeń oddechowych i powtórzył parę razy w myśli: „jestemlotosemnaspokojnejtaflijeziora- jestemlotosemnaspokojnejtaflijeziora-jestemlotosemnaspokojnejtaflijeziora-jestemlotosemnaspokojnejtaflijeziora…".

Nimphadorze to podobno pomagało. Jemu nie pomogło.

Syriusz Black zamienił się więc w psa, by zaatakować zębami nogę od krzesła, co było jego prywatnym opatentowanym środkiem na stres, kiedy nie mógł pić. Z tego też powodu większość mebli na Grimmauld Place cierpiała na zaawansowaną „ospowatość nóg". Z obgryzającego mebel Łapy warstwa po warstwie opadało napięcie nerwowe. Chrobotanie zębów na dębinie odzywało się lubym rezonansem w psiej czaszce Syriusza i nic go nie niepokoiło aż do chwili, kiedy jego wyczulone nozdrza złowiły jakiś podejrzany zapach. Skończył krześlaną terapię akurat na czas, by ujrzeć, że Sunio przestał histeryzować, za to rzucił na siebie i kanapę imponującego pawia w kolorze włoskiej pizzy.

- O cholera – powiedział Syriusz z przygnębieniem i w myślach zrobił przegląd alkoholu, jaki mu jeszcze został w lodówce. Zapowiadał się ciężki wieczór.

i Odniesienie do akcji zamalowywania portretów w cz. pt. Hapy Niu Jer./i