Ostrzeżenia: slash HP/TMR, graficzne sceny erotyczne i przemocy, AU.


Niewłaściwa osoba

Rozdział 1

Harry nigdy nie sądził, że pęknie.

Spędził u wujostwa czternaście lat. Całe czternaście lat pełne obelg i traktowania niczym zbędny balast – o ile akurat nie wykonywał ciężkich, żmudnych domowych prac lub nie przygotowywał któregoś z trzech posiłków. Przez ten czas nie usłyszał ani jednego „dziękuję", żadnej cichej pochwały dla któregoś z jego dań i włożonego w nie wysiłku. Każdego dnia przypominano mu zresztą, że taki właśnie jest cel jego pobytu na Privet Drive 4 – bycie usłużnym i pożytecznym – a być może nawet całego życia; mówiono mu również, że nie osiągnie niczego w żadnej zaszczytnej dziedzinie, ponieważ w niczym nie przypomina Dudleya, jest odrażający pod wszelkimi względami, którymi dorównują jedynie jego intelektualne braki.

Wielokrotnie, znajdując się na granicy wytrzymałości i pozwalając sobie na zbyt wiele, otrzymywał w twarz od wuja Vernona. W takich chwilach nie mówił niczego obraźliwego. Czasem było to zwykłe „nie", rzucone w odpowiedzi na obarczenie go kolejnym obowiązkiem. Wymierzone policzki, ostre i ciężkie, sprawiały paradoksalnie, że stawał się na powrót zdeterminowany w przetrwaniu u wujostwa. Wtedy zwykł mawiać sobie: „Skoro przetrwałem czternaście lat, dlaczego nie miałbym przetrwać kolejnych dwóch lub czterech?". Czasami, kiedy miał gorsze dni, a przyszłość nie wydawała się w jego oczach ani o jotę lepsza niż teraźniejszość i przeszłość, wszystkie te trzy czasowe linie zlewały się w jedną, długą i mroczną, pytał sam siebie: „Skąd wiem, że nie mają racji? Może rzeczywiście nie czeka mnie nic lepszego?".

Ale i tak podczas tych lat spędzonych na Privet Drive 4 nigdy nie pęknął w ten sposób. Pęknął dopiero w Ośrodku Wychowawczym im. Świętego Brutusa dla Młodocianych Recydywistów.

Nie trudno się domyśleć, że nie był żadnego rodzaju recydywistą. Jedyną rzeczą, którą ukradł w życiu, było jedzenie podwędzone z kuchni cioci Petunii, ale nie dla przyjemności samej kradzieży – wujostwo miało w zwyczaju karnie go zagładzać. Poza tymi występkami, które i tak nigdy nie wychodziły na jaw, ani razu nie znalazł się w konflikcie z prawem.

Jednak życie u wujostwa, z wolnym czasem wypełnionym obowiązkami trzech innych osób i staraniem się przy tym, aby w samej szkole jak najmniej rzucać się w oczy, tak żeby nie narazić się Dudleyowi i jego przyjaciołom, nigdy nie sprzyjało jego nauce. Nie miał czasu na szkolne lektury i pisanie poprawnych wypracowań. Starał się, jak tylko mógł, poświęcać każdą wolną chwilę matematyce, ale tych było niewiele, a same rachunki od zawsze stanowiły jego słabość; kiedy przez kwadrans wpatrywał się w tekstowe zadanie lub rząd cyfr, nie mając najmniejszego pojęcia, jak je wykonać lub rozwiązać, łatwo mógł uwierzyć, że Dursleyowie mają rację. I coraz częściej w to wierzył.

Często sam odpuszczał, z góry zakładając, że jeżeli nie rozumie czegoś od razu, to nie zrozumie tego nigdy. Podobna uległość wobec niepowodzeń szybko zwróciła uwagę nauczycieli – tym bardziej, kiedy zaczęła się pogłębiać – jednak nigdy nie zależało mu na tym, żeby w ich oczach jawić się jako osoba bystrzejsza i inteligentniejsza. A gdy nie robiło tego nawet jego wujostwo, jedyna sprawująca nad nim piecze rodzina, osoby z zewnątrz równie często odpuszczały, zakładając, że rzeczywiście musi być obarczony pewnymi mentalnymi brakami, choćby i te nie były widoczne na pierwszy rzut oka.

Kiedy do złych ocen dołączyły wagary, podczas których szwendał się bez celu po mieście, ulegając złudnemu wrażeniu, że kilkugodzinna ucieczka od domu na Privet Drive 4 i szkoły może sprawić, że nagle na stałe znikną wszystkie z jego problemów, jeszcze nie wiedział o tym, że jedynie przypieczętowuje swój przyszły pobyt w ośrodku.

Ale tak właśnie było i zanim zdążył się obejrzeć, wuj i ciotka (w szczególności wuj; nienawiść i pogarda jego ciotki wobec niego zawsze była nadzwyczaj pasywna) oświadczyli mu podczas śniadania, że za trzy godziny wyjeżdżają do Londynu, w którym zostanie „na stałe", a przynajmniej na tyle, na ile pozwalał zamknięty ośrodek. Wuj Vernon nie omieszkał wspomnieć, że jest to miejsce wręcz stworzone z myślą o nim, o ludziach takich jak on, odrażających i mentalnie wybrakowanych.

W tamtej chwili Harry nie umiał określić swojego stosunku do tej informacji; być może nawet go ucieszyła, koniec końców oznaczała możliwość ucieczki od toksycznego wujostwa. Choć i tak nie miało to większego znaczenia – wiedział, że gdyby tylko stwarzał opory i trudności, jego opiekunowie i tak znaleźliby sposób, aby umieścić go w Świętym Brutusie.

Jednak już w aucie, siedząc na tylnym siedzeniu, obok torby wypchanej starymi ubraniami Dudleya i innymi rzeczami, które miał ze sobą zabrać do Londynu, mimowolnie myślał o wszystkich tych historiach z zamkniętych ośrodków, przepełnionych pokojach, marnych posiłkach i wciąż znęcających się nad sobą nastolatkach. W swojej naiwności stwierdził, że nie mogły być prawdą, nie w roku 1994; gdyby faktycznie tak było, ktoś by się o tym dowiedział, przecież takie miejsca musiały być monitorowane, nie mogły stanowić państwa w państwie.

Przekraczając lichą bramę, a następnie mury ośrodka, wykonane z ciemnoczerwonej cegły, z niewielkimi, kratowanymi oknami, zdał sobie sprawę z tego, że Święty Brutus był państwem w państwie, jakkolwiek niemożliwe by się to nie wydawało. Widać było, że witająca ich zakonnica robi dobrą minę do złej gry, po zaledwie jednym przelotnym zerknięciu na niego jest w stanie ocenić, że jest recydywistą pierwszej wody, a samemu miejscu nie pomoże nawet patronat świętego.

Rzecz jasna Dursleyowie byli zachwyceni; w gruncie rzeczy nie chodziło przecież o to, aby go zresocjalizować i tym samym mu pomóc, ale wpasować w dorównujących mu ludzi. Zresztą jego wujostwo było tak bardzo zdeterminowane w pozostawieniu go gdziekolwiek, że gdyby tylko było to tak proste jak pozostawienie szczeniaka w lesie, wysadziliby go na zupełnym odludziu, bez jedzenia oraz picia, po czym odjechali i pozostawili samemu sobie.

Dursleyowie postanowili odpuścić sobie czułe pożegnania, najprawdopodobniej dochodząc do wniosku, że żadne inne słowa nie pasują w podobnej sytuacji lepiej niż: „Mamy nadzieję, że w ośrodku Świętego Brutusa zrozumiesz swoje błędy".

Kiedy zaczęli się oddalać razem z odgłosem kroków, Harry doznał uczucia całkowitej pustki. Zawsze wiedział, że jest sam, jednak znajdując się pod dachem ciepłego domu na Privet Drive 4, nawet w ciasnej komórce pod schodami, gdzie sypiał przez większość czasu, łatwo mógł ulec złudzeniu, że nie jest do końca sam. Ale stojąc w ciemnym korytarzu ośrodka, uderzyła go prawda w całej swojej okazałości: jest sam w dosłownym tego słowa znaczeniu; nie ma nikogo i od tej chwili może dziać mu się wszystko, każda najgorsza rzecz, a i tak nikt mu nie pomoże, bo nikomu na nim nie zależy.

Zakonnica pokazała mu jego pokój (a raczej pokój, który miał dzielić razem z dwójką innych chłopców), w którym, na szczęście, akurat nie przebywali jego współlokatorzy, oprowadziła go po najważniejszych obiektach ośrodka, rzeczowym tonem wyjaśniła panujące w nim zasady, których bezwzględnie należało przestrzegać, przekazała pory posiłków i poniedziałkowy plan zajęć.

Następnie odprowadziła go do pokoju, ciasnego, niechlujnego pomieszczenia, z piętrowymi metalowymi łóżkami. Jego współlokatorzy, tym razem siedzący na swoich materacach, mniej więcej w jego wieku, o wadze i wzroście zbliżonym do wysokiego i otyłego Dudleya, spojrzeli na niego z wyraźną niechęcią, ale ze względu na zakonnicę nie posunęli się do żadnych uszczypliwości, odwzajemniając uścisk jego dłoni i przedstawienie się.

Zakonnica na odchodnym zatrzymała się i jeszcze raz uważnie mu się przyjrzała. Najwidoczniej jedynie utwierdziła się w przekonaniu, że jest tym samym, co każdy inny chłopiec przebywający w ośrodku, bo jej pomarszczona twarz przybrała zawiedziony, zaciekły wyraz.

– Pamiętaj, Harry, że my możemy nie widzieć wszystkiego, ale przed panem Bogiem nic się nie ukryje – powiedziała. Zaraz po tym zniknęła w korytarzu.

Wkrótce Harry poznał jeszcze jedną prawdę – pan Bóg, o ile istniał, też nie był w stanie wszystkiego zobaczyć lub nawet sobie wyobrazić.

Ośrodek był dokładnie tym, co utrwalony w jego pamięci, niewiadomego pochodzenia obraz podobnego miejsca. Posiłki były z reguły bezbarwną i bezsmakową masą, którą lubiano odbierać w ramach kary za złe zachowanie. Nie istniały żadne zasady, oprócz zasad tworzonych przez starszych i silniejszych, niż rówieśnicy, chłopców; opiekunki ośrodka wyraźnie nie były w stanie sobie z nimi poradzić i ostatecznie pozostawały przez to bierne, ponieważ w większości konfliktów nawet nie interweniowały. Sińce i zadrapania znajdowały się na porządku dziennym. Harry sam wielokrotnie obrywał od Vincenta i Gregora, jego współlokatorów, ale nawet gdy dowody przemocy pojawiały się na jego ciele w widocznym miejscu, fioletowe i pomarańczowe, zakonnice nie miały w zwyczaju pytać o ich pochodzenie.

A Harry od samego początku pobytu w Św. Brutusie stał się ulubionym przedmiotem dręczenia Vincenta i Gregora. Ciężko było powiedzieć, z jakiego konkretnie powodu stan ten utrzymywał się nieprzerwanie przez kilka miesięcy. Czy to przez jego okrągłe okulary, za duże, znoszone ubrania, niski wzrost i chudość, czy może przez narastającą w nim frustrację, która zmuszała go do opierania się sprzątaniu po nastolatkach, odrabiania za nic prac domowych i stanowienia ich prywatnego chłopca na posyłki – był pewien, że nikt nie obrywa częściej niż on. W wykonaniu dwóch krępych nastolatków nawet zwykły kuksaniec w bok sprawiał, że miał ochotę zwymiotować, ale nigdy się nie skarżył; był zresztą pewien, że jakiekolwiek skarżenie na nic by mu się nie zdało, przecież znalazł się w ośrodku dlatego, że było to jedyne miejsce, do którego pasował.

W tych momentach jego jedynym pocieszeniem była biblioteka ośrodka. Jak na miejsce przeznaczone dla trudnej młodzieży, na dodatek tak stare i najwyraźniej nie współgrające się z posuwającym się naprzód duchem czasu, była wręcz idealnie wyposażona; stare tomiszcza stały w dziesiątkach rzędów na wysokich półkach razem z nowymi nabytkami. W pomieszczeniu zawsze panowała niemal nienaturalna cisza i nieprzyjemny chłód. Pokaźne okna wychodziły na okoliczny niewielki, rzadki las i drucianą, wysoką siatkę okalającą Św. Brutusa. Siatka rzucała się w oczach bardziej, niż powinna, jakby prosiła o uwagę i refleksję nad popełnionymi błędami.

Harry znalazł się w niej przypadkiem, jak zwykle szwendając się bez celu to tu, to tam, aby wreszcie dano mu święty spokój, dosłownie i w przenośni. Nawet jeżeli wiedział, że wchodzi do biblioteki, nie wchodził do niej po to, aby czytać – nawet nie myślał o tym, że czytanie może sprawiać mu tak ogromną przyjemność. Potrzebował wyłącznie cichego, spokojnego miejsca, w którym mógłby przebywać i wyobrażać sobie wszystkie te rzeczy, które zwykle zajmowały jego myśli, gdy wykonywał domowe prace na Privet Drive 4: wyobrażenia o innym życiu, wcieleniach znacznie bardziej fascynujących i ważnych dla świata. (Wtedy zwykł wyobrażać sobie na przykład to, że pewnego dnia otrzymuje list ze szkoły dla czarodziejów, okazuje się, że potrafi władać magią, po czym opuszcza dom wujostwa, udając się w podróż pełną przygód).

Ale później zaczął przeglądać książki, często chociażby dla okładek, tytułów lub koloru, wgłębiać się dokładniej w każde ich słowo i zdawać sobie sprawę, że czytanie potrafi sprawiać przyjemność. Co więcej – jest czymś jeszcze intensywniejszym niż jego wyobrażenia. Wkrótce zapoznał się z dziełami Charlesa Dickensa, Thomasa Hardy'ego, Gustava Flauberta i Williama Shakespeare'a (klasyków, jak później dowie się od jednej z zakonnic prowadzących bibliotekę).

„Wielkie nadzieje" Dickensa wstrząsnęły nim tak bardzo jak żadne inne dzieło do tej pory, poruszyło jakąś nieznaną nutę gdzieś wgłębi niego (może dlatego, że sam odczuwał tytułowe nadzieje, licząc po cichu, że mimo wszystko będzie jak sierota Pip i ostatecznie czeka go szczęśliwe zakończenie?), sprawiając, że sam zapragnął pisać, naprawdę cokolwiek, po prostu pisać i tym samym stworzyć coś, czego lektura wywoła u kogoś przynajmniej część podobnych emocji. (Choć, bez dwóch zdań, było to uczucie całkowicie sprzeczne z wszechogarniającym go wstydem na myśl o podzieleniu się z kimkolwiek trzydzieści sześć razy poprawianym prologiem jego pierwszego opowiadania, które niedługo po tym zacznie pisać; opowiadanie było rzecz jasna o chłopcu spod komórki dowiadującym się o byciu czarodziejem).

W międzyczasie, kiedy jego życie zaczęło wreszcie wydawać się szczęśliwsze, z brakiem wujostwa, książkami i pisaniem, nawet ze znęcającymi się nad nim współlokatorami (koniec końców po części był przyzwyczajony do tego, że ktoś się nad nim znęcał; czasem nawet myślał, że w jakiś sposób musiał nieumyślnie prowokować do takich zachowań), nagle stało się coś, co zapoczątkowało lawinę wszystkich następnych złych wydarzeń.

Lub może nie stało się „coś", a „ktoś", bowiem ośrodek zatrudnił nowego nauczyciela języka angielskiego. Mężczyzna nie sprawiał wrażenia szczególnie katolickiego – nazywał się Remus Lupin i prawdopodobnie objął to stanowisko tylko dlatego, że było wolne i potrzebował pieniędzy. (Nie dlatego, że w grę wchodziła misja nauczania młodych recydywistów o wyraźnie religijnym zabarwieniu). Musiał być po trzydziestce, darzył słabością marynarki z łatami na łokciach (każde z nich miały tak samo poprzecieranie, znoszone łaty), był entuzjastą dzieł Shakespeare'a lub po prostu teatru w szerokim tego słowa znaczeniu, posiadał niczym niezachwianą cierpliwość i nieśmiały, zafrasowany uśmiech.

Harry nie wiedział, czy zakochał się w nim po tym, jak zobaczył go po raz pierwszy, szukającego od blisko dziesięciu minut swojej przyszłej klasy, czy może dopiero po tym, jak po raz pierwszy usłyszał jego pełne werwy wykłady na temat literatury. Choć, kto wie, czy w takich przypadkach – jakiegokolwiek zauroczenia, heteroseksualnego lub homoseksualnego – można mówić o jednym wyraźnym powodzie. Z kolei inaczej było z dotyczącym tego faktem: Harry zakochał się w mężczyźnie, znacznie starszym, żonatym nauczycielu (nota bene, jego własnym).

Nastoletnie zauroczenia są jak francuskie pocałunki, zanim człowiek się obejrzy, już nabierają rozpędu, tak samo jak prawdziwości nabiera dotąd niewidoczna prawda. Harry nie mógłby jednoznacznie powiedzieć, ile czasu minęło od pojawienia się Remusa Lupina w Św. Brutusie do chwili, w której przyłapał sam siebie na masturbacji i fantazjowaniu o nich razem, albo (co było mniej wytłumaczalne i znacznie bardziej bolesne niż tamta wspomniana masturbacja) gorącym, nieznośnym uczuciu, którego wypełniało jego żołądek lub inny z jego narządów, kiedy tylko widział, jak mężczyzna się uśmiecha lub tak bardzo pochłania go mówienie o dziełach literackich, że aż zaczyna energicznie poruszać dłońmi i wreszcie przestaje sprawiać nieśmiałe wrażenie.

Być może fascynacja starszym mężczyzną byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby Harry nigdy wcześniej nie myślał o kobietach (zazwyczaj starszych i władczych), ani tym bardziej nie masturbował się myśląc o nich. Wtedy nie istniałyby żadne wątpliwości co do tego, że jest tym, o kim z taką pogardą mówił raz na jakiś czas wuj Vernon, oglądając sobotnią i niedzielną telewizję, „pedałem" lub „ciotą"; nie zaczęłyby nim targać wątpliwości na temat własnej tożsamości. Ale może wcale by tak nie było? Niezależnie od tego, czy interesowałyby lub nie interesowałyby go kobiety, tak czy siak interesowaliby go mężczyźni (coś podpowiadało mu, że to nie był odrębny, jednorazowy przypadek – bo kto zna coś podobnego?), co więcej – mężczyźni będący „na górze" (Harry zawsze przełykał to określenie i wiążącą się z nim prawdę z gniewem, ciężko było określić jego stosunek do jakiejkolwiek uległości).

W swojej naiwności starał się przestać myśleć o nauczycielu, ale oczywiście – z niepowodzeniem. Zarzucenie masturbacji niczego nie zmieniło, wcale nie sprawiło, że nagle przestał wyobrażać sobie to, jak uprawiają razem seks, a podobne wyobrażenia przestały uderzać w niego znienacka na każdych zajęciach z języka angielskiego. Przybyło mu tylko erekcji i frustracji; po raz pierwszy mimowolnie zaczął myśleć o tym, co uda się ubrać w słowa dopiero Jamesowi Baldwinowi: „Niestety, ludzie nie mogą wybierać sobie przystani, kochanków i przyjaciół, tak jak nie przysługuje im prawo wyboru własnych rodziców". Paradoksalnie, nawet, gdy przeczyta ten cytat w świętej biblii homoseksualizmu, „Moim Giovannim", powieści, która wstrząśnie nim równie mocno, co „Wielkie nadzieje", to i tak po części – w swoim nastoletnim buncie i nieznajomości świata – stwierdzi, że Baldwin wcale nie musi mieć racji. Bo ile razy słyszał, że można być tym, kim się chce być, że tak naprawdę wszystko leży w zasięgu naszych możliwości, każda otaczająca nas rzecz zależy wyłącznie od drzemiących w nas intencji? (Dopiero w dorosłości zrozumie, że, owszem, Baldwin miał rację i to cholerną, w życiu istnieje cała przestrzeń niezależnych od nas spraw).

A więc Harry'emu naprawdę nie pozostało nic innego, jak jedynie masturbacja pod prysznicem i fantazjowanie o znacznie starszym (żonatym z niewiadomą kobietą, na co wskazywała złota obrączka na jednym z jego palców) mężczyźnie, myśli o tym, czy w Św. Brutusie może być ktoś taki jak on (ale i czy obecność kogoś takiego w ośrodku pełnym agresywnych, nie rokujących dobrze nastolatków mogłaby zadziałać w tym przypadku jakkolwiek pokrzepiająco?), i o tym, że wujostwo musiało mieć co do niego świętą rację: nie dość, że był recydywistą, to i na dodatek pedałem!

Nie wiedział, co ostatecznie doprowadziło do tamtej sytuacji w łazience, „Mój Giovanni", odkryty przez Vincenta i Gregora pod materacem jego łóżka, opowiadanie, czy może jego beznadziejnie pogłębiające się zauroczenie Remusem Lupinem, które mogło współgrać zaledwie z jego brakiem umiejętności aktorskich (spróbujcie udawać brak zauroczenia będąc nastolatkiem bez umiejętności aktorskich – to dopiero fatalistyczna sprawa). Prawdopodobnie musiało chodzić o to drugie, bowiem jeszcze przed okryciem powieści uosabiającej istotę homoseksualizmu zaczynał bywać nazywany „panienką"; ktoś rzucił to na stołówce, kiedy szedł z tacą jedzenia, chyba Vincent, inni podłapali i tak oto z „Harry'ego" lub „Pottera" stał się „panienką".

Można tylko sobie wyobrażać, jak bardzo nienawidził tego przezwiska, niezależnie od tego, jak sprzeczne uczucia w nim wzbudzało – albo traktował je niczym karę (krzyż za masturbowanie się z myślami o mężczyźnie), albo niczym najbardziej obrazoburcze kłamstwo (dotąd częściej rozmyślał o kobietach, może jednak był bardziej heteroseksualny i, zanim się obejrzy, ponownie stanie się „normalny"?).

Oczywiście „panienka" nie nawiązywała wyłącznie do jego zaangażowania podczas zajęć wychowania fizycznego lub ulubionych form spędzania wolnego czasu – ktoś musiał ewidentnie coś zauważyć. Zresztą prawdopodobnie do zauważenia było wcale nie mało rzeczy. Harry uwielbiał brylować na zajęciach z języka angielskiego, a ponieważ spora część osób miałaby problem z samym zapisem nazwiska Shakespeare'a, a co dopiero z analizowaniem jego dzieł lub szczerym zachwytem nad ich treścią, robił w to w najlepsze; była to jedyna idealna okazja do skupienia na sobie uwagi Remusa Lupina.

W pragnieniu skupienia na sobie uwagi niewłaściwych osób znajdowało się, swoją drogą, coś szalenie fascynującego. Nie istniała żadna osoba, która mogłaby temu nie ulec. Po prostu zawsze, jedynie w różnych okresach życia, pojawiał się ktoś taki – zupełnie niewłaściwy, co do którego niewłaściwości było się całkowicie przekonanym – a jednak i tak zabiegało się o jego uwagę, jeszcze bardziej pogarszając swoją i tak beznadziejną sytuację.

W niczym nie pomagał sam Remus Lupin. Nawet jeżeli nie było mowy (w tamtym okresie i w przyszłości: po prostu nigdy przez wielkie „n") o zakochaniu, darzył Harry'ego wyraźną, zatrważająco ogromną sympatią. Każde jego „świetnie, Harry", „oho, słuchajcie go, właśnie o to mi chodziło", albo zwykły uśmiech (ten nie zafrasowany, a pewny siebie, choć w miękki sposób) wydawało się rozpuszczać ostatki jego godności osobistej.

Choć Harry i tak wolał, jak kończyło się na samych słowach i gestach. Kiedy mężczyzna poklepywał go po plecach lub zaglądał przez ramię, całkiem tracił głowę. Poklepywanie po plecach jeszcze się jakoś utrzymywało – wtedy myślał tylko o pochwyceniu jego dłoni. Gdy jednak w grę wchodziło zaglądanie przez ramię, zapach wody po goleniu Remusa Lupina i bliskość jego badawczego spojrzenia, Harry czerwienił się, dostawał erekcji i zaczynał się jąkać. (W takich momentach naprawdę zaczynał być wdzięczny Dudleyowi za jego znoszone, zbyt duże ubrania).

Zaczął nawet pisać inne opowiadanie (to o chłopcu–czarodzieju zarzucił; nijak się miało do jego nowych problemów), będące w rzeczywistości swojego rodzaju pamiętnikiem. Głównym bohaterem było jego alter ego – nastolatek z „pociągiem do niewłaściwych osób" (samo opowiadanie nosiło dumny tytuł: „Niewłaściwa osoba"), który za narastające utarczki z prawem trafia do ośrodka dla młodych recydywistów. Nie mogło także zabraknąć nowego nauczyciela języka angielskiego, pojawiającego się niemal w tym samym momencie, co narastające problemy tożsamości seksualnej bohatera A (Daniela). Jako że nie był to dokładny pamiętnik opowiadający historię jego nieszczęśliwego zauroczenia, a fikcja literacka – w tej pan Thewlis (bowiem tak nazywało się alter ego Remusa Lupina) zwróci na niego uwagę w sposób dalece niestosowny jak na relację uczeń–nauczyciel.

Obydwie postacie nosiły zmienione imiona i nazwiska, posiadały (choć tylko złudnie) zmieniony wygląd, ale i tak bez trudu można było domyśleć się o kogo chodzi; wypisz wymaluj on i Remus Lupin. I w opowiadaniu mężczyzna był żonaty, ale, jak okaże się (nadzwyczaj przewrotnie) w trakcie kolejnych rozdziałów, jego małżeństwo wisiało na włosku, żona była zołzą, a Remus sporo eksperymentował na studiach, skłaniając się bardziej ku homoseksualizmowi niż heteroseksualizmowi. (Harry nawet w swojej fikcji traktował małżeństwo jako świętość).

Nie było to szczególnie ambitne opowiadanie, ale – jak zazwyczaj bywa w przypadku młodych twórców – autobiograficzna forma szła Harry'emu jak po maśle. Nagle przestał zadręczać się poprawianiem lub wymyślaniem fabuły i bohaterów. Wszystko miał jak na dłoni, co więcej – właśnie to przeżywał – więc twór rozrastał się w wręcz nieprawdopodobnym tempie, w dzień wszędzie zabierany z Harrym na zajęcia, a na wieczór (czego Vincent i Gregor, zajęci świetlicą lub treningami, nie widzieli) ukrywany pod materacem łóżka.

Pisanie „Niewłaściwej osoby" zbiegło się z momentem odkrycia w bibliotece ukrytego egzemplarza „Mojego Giovanniego" Jamesa Baldwina. Harry'emu nie przychodziło na myśl nic innego jak tylko to, że ktoś chciał zagrać na nosie świętobliwym opiekunom, bo jak inaczej mogłoby uchować się w takim miejscu coś równie obrazoburczego? (Nie wziął pod uwagę tego, że zawartość biblioteki zmieniała właścicieli, a jego obecni mieli gdzieś panujący w nim porządek lub nieporządek; młodzi recydywiści nie często zaglądali do książek).

„Giovanniego" znalazł w dziale, do którego bez przerwy zaglądał. Nazywał go działem pisarzy „poważnych", do dzieł innych pisarzy nie miał ochoty zaglądać; jakby już wtedy, ze swoją słabą wiedzą literatury, wiedział, że istnieje cały szereg samozwańczych, pseudointeligentnych artystów.

Od pewnego czasu, kiedy szczególnie się nudził, czytał po kolei wszystkie tytuły i opisy książek na obwolucie, robiąc w międzyczasie kolejną czytelniczą listę lub może redagując poprzednią. Była to wcale niezła rozrywka, większość blurbów jest pisana lepiej niż zawartość opisywanych przez nie dzieł. W taki sposób odkrył „Giovanniego", niemożliwie wetkniętego pomiędzy dwie inne opasłe książki. Być może nawet wcale nie zacząłby go czytać, ale akurat na jego tylnej okładce nie znajdował się żaden tekst, a tytuł tylko spotęgował jego ciekawość. (Nie wiedzieć czemu, słowa „Mój Giovanni" zabrzmiały dla niego zbyt zaborczo jak na słowa wypowiadane przez kobietę).

Zanim się obejrzał i na dobre zdał sobie sprawę z tego, co trzyma w rękach, czytał na stojąco o młodym mężczyźnie rozdartym pomiędzy miłością do kobiety a pożądaniem wobec innego mężczyzny, tytułowego Giovanniego, mrużąc oczy w kiepskim, popołudniowym świetle; za oknami już zmierzchało, a biblioteka wydawała się oszczędzać na oświetlaniu.

Książka zaszokowała go od pierwszych stron (była w końcu o dwóch mężczyznach razem; „pedałach", jak mawiał wuj Vernon, ale może po prostu przez to, że była właśnie o nim). Coś podpowiadało mu, że pożałuje jej lektury – tym bardziej po tej złowróżbnej sugestii na temat przyszłego losu Giovanniego i aurze wszechobecnej melancholii – ale zaraz ja zamknął i wpatrywał się ze zdenerwowaniem w jej okładkę.

Nie było szans, aby bibliotekarka pozwoliła mu ją wypożyczyć, jeżeli wiedziała, czego dotyczyła, a jeżeli nawet nie wiedziała i tak istniała spora szansa, że będzie chciała się dowiedzieć; była to jedna z tych wścibskich bibliotekarek wścibiająca nosa w każdą nieznaną książkę, którą ktoś wypożycza. Co prawda mógł przyjść po prostu na następny dzień i dalej ją czytać – nie była zresztą długa – ale nagle odezwało się w nim nieznane dotąd uczucie, jakby pragnienie chronienia jej za wszelką cenę lub też chronienia i posiadania na własność.

Dlatego więc tego samego dnia opuścił bibliotekę razem z małą książką wepchniętą za pasek spodni. Denerwował się strasznie, ale od dawna nie pragnął równie mocno żadnej rzeczy. Po prostu musiał ją mieć. (Nawet jeżeli „Bóg wszystko widział", jak to mówiła jedna z zakonnic). Kradzież przeszła bez echa, a bibliotekarka niczego nie zauważyła.

Nie miał zbyt wiele okazji do czytania „Mojego Giovanniego" w miejscach innych, niż ośrodkowa biblioteka, jednak i tak wykorzystywał wszystkie możliwe, a kiedy skończył lekturę – niemal od razu zaczął czytać ją drugi raz. Co za książka! – myślał. Nawet jeżeli zaprzepaściła wszystkie jego naiwne, nastoletnie wizje dotyczące seksu dwóch mężczyzn (jak mógł myśleć, że seks analny niczym nie różni się od tego „normalnego"?) i miłości jako takiej, była tak smutna, że nie miałby najmniejszej ochoty z kimś o niej rozmawiać i rozgrzebywać ten smutek niczym starą ranę, nie był w stanie przestać o niej myśleć.

Ukrywał książkę w tym samym miejscu co „Niewłaściwą osobę", co, jak się wkrótce przekona, było pomysłem najgorszym z możliwych.

Wszystko zaczęło się od spóźnienia na śniadanie, które rozstroiło cały jego późniejszy dzień. Był roztargniony, myśląc o swoim opowiadaniu i Baldwinie (może napisał inne książki pokroju „Giovanniego"?, myślał), na tyle, że nawet nie zdawał sobie sprawy, że zarówno opowiadanie, jak i książka wciąż tkwią pod materacem łóżka. Później miał zajęcia z Remusem i Lupinem, co znowu wystarczająco zajęło jego myśli. Dopiero podczas obiadu, kiedy Vincent i Gregor zniknęli mu nagle z zasięgu wzroku, choć nigdy nie darowali sobie jakiegokolwiek pełnego posiłku, choćby ten miał być bezsmakową, bezbarwną masą, przypomniał sobie o tym i niemal go zmroziło.

Choć nie istniało zbyt wiele momentów, podczas których Vincent i Gregor mogli przyuważyć go na lekturze lub skrzętnym zapisywaniu kolejnych białych kartek, i tak na pewno musieli coś dostrzec; Harry zupełnie zatracał się, kiedy wykonywał jedną z tych czynności. Czy miejsce pod materacem było dostatecznie dobrą kryjówką? (Harry nie mógł tego jednoznacznie stwierdzić – z nikim się bliżej nie przyjaźnił, żeby zadawać mu podobne pytania).

Gdy jednak, niemal biegnąc, znalazł się w swoim pokoju, okazało się, że jest kryjówką najgorszą z możliwych, a w miejscu takim jak to – ośrodku, w którym każdy ma coś do ukrycia, a kryjówek nie ma zbyt wiele – każdy szukając czegoś, będzie szukał właśnie pod materacem.

Kiedy Harry zobaczył, jak Vincent i Gregor czytają „Niewłaściwą osobę", siedząc na jego rozchełstanym łóżku i zaśmiewając się na cały głos, a na kolanach Vincenta leży „Mój Giovanni", miał wrażenie, że zwymiotuje z przerażenia.

Gregor spojrzał na niego dopiero po chwili; miał zaczerwienione oczy i mokre policzki, jakby rozpłakał się ze śmiechu.

– Panienko, naprawdę jesteś pedałem!

– Nie jestem żadnym pedałem – warknął Harry, próbując wyrwać im kartki.

Vincent był jednak szybszy – zaraz wstał, pociągnął go za nadgarstek wyciągniętej w kierunku kartek ręki i założył mu jakiś nieznany przez niego chwyt, dzięki któremu ledwo oddychał i nie mógł poruszyć się ani o krok.

– Czytaj, Gregor! – zaśmiał się.

– „Ujął moją twarz w silne dłonie" – zaczął czytać Gregor, z trudem nie pękając przy tym ze śmiechu – „po czym przysunął swoje usta do moich". – Zaśmiał się, zaraz kontynuując: – „Profesorze – wyszeptałem". Kurwa, Potter! Ty piszesz pedalskie romansidła!

– Pieprz się! Puść mnie!

– Co więcej to jest ewidentnie o tobie i Lupinie! – zawył ze śmiechu Vincent. – Chłopaki pękną ze śmiechu, jak im to pokażemy!

– Stary – podsunął Gregor – wolałbym zobaczyć minę Lupina, gdy zobaczy dziesiątą stronę. Jak to leciało, to o dupczeniu w pustej klasie od angielskiego? – Zmienił kartkę. – Mam! „Zanim zdobyłem się na jakąkolwiek zwięzłą myśl i zdałem sobie sprawę z tego, do czego dążymy, jego sztywny penis napierał na moją erekcję przez materiał spodni, a jego usta zawzięcie całowały moją szyję".

– Jesteś naprawdę popierdolony, Potter – przyznał Vincent ze śmiechem.

– „Jęknąłem w blat biurka, kiedy zaczął miarowo poruszać biodrami. Myślałem, że oszaleję, ból mieszał się z przyjemnością, a ja sam nie wiedziałem już, które z tych uczuć jest intensywniejsze. Najwyraźniej Davidowi było tak samo dobrze jak mi. Wydawał z siebie pomruki i nieskładne słowa. „Piękny" było jedynym, które mogłem rozróżnić z ich potoku".

Vincent jeszcze mocniej wykręcił mu rękę; miał wrażenie, że lada moment ją złamie, ale uczucie wykręcania mijało się nijak do bycia mimowolnym świadkiem głośnej lektury „Niewłaściwej osoby", czytanej mu przez znienawidzonego nastolatka. Ta dwójka wiedziała już o wszystkim!

Nad jego głową rozległ się kolejny rechot. Gregor wstał z materaca z plikiem kartek w dłoni.

– Po prostu od razu podsunę to pod drzwi klasy Lupina. Chłopaki muszą uwierzyć nam na słowo – powiedział z brzydkim uśmiechem. – Zresztą – zmierzył go ostatnim pogardliwym spojrzeniem (zdał sobie sprawę z tego, że nie wiedzieć kiedy, zaczął płakać) – nie potrzeba do tego żadnej wiary. Wyglądasz na urodzoną ciotę.

– „Piękny" to chyba dla ciebie jakieś nowe określenie na „obrzydliwy do granic możliwości", co?

– Proszę. – Naprawdę nienawidził siebie za to, co wtedy zrobił. Będzie nienawidzić się za to jeszcze przez bardzo długi okres czasu, ale stojąc wtedy w ich ciasnym pokoiku, unieruchomiony przez znacznie wyższego chłopca i z wizją Remusa Lupina, czytającego jego opowiadanie, w głowie (od razu pomyślał, że mężczyzna go przejrzy; robił charakterystyczne błędy i jedyny w klasie mógłby interesować się pisaniem, tak jak główny bohater, Daniel, nosił zbyt znoszone ubrania i okrągłe okulary – okrągłe okulary miały stać się jego gwoździem do trumny!), był gotowy na wszystko. Nawet na obdarcie się z resztek godności błaganiami, aby Gregor nie pokazywał nauczycielowi opowiadania. – Proszę, nie pokazuj mu tego. Zrobię wsz… – zachłysnął się, kiedy Vincent, co w ogóle samo w sobie powinno wydawać mu się nieprawdopodobne, ponownie zwiększył nacisk na jego rękę, że aż poczerniało mu w oczach.

Gregor prychnął. Oczywiście, w nosie miał „wszystko" Harry'ego. Przecież Harry i bez tego robił za niego i Vincenta wystarczająco wiele. Co też innego mogliby chcieć od kogoś równie „obrzydliwego do granic możliwości"?

– Pilnuj go – rzucił tylko chłopak, po czym wyszedł przyśpieszonym krokiem z pokoju, zamykając za sobą drzwi; uśmieszek ani na chwilę nie znikał z jego ust.

Vincent zaraz po tym puścił jego ręce, popychając do przodu. Harry zatoczył się, nieomal upadając na szafkę stojącą pod zakratowanym oknem, ale w ostatnim momencie przytrzymał się jej krawędzi. Vincent obserwował to z niemal perwersyjną przyjemnością.

– Od razu lepiej wyglądasz, kiedy jesteś taki potulny, panienko.

Harry wiedział, że nie da mu się już zatrzymać Gregora – klasa od angielskiego znajdowała się piętro niżej i chłopak musiał dawno wracać do pokoju – ale i tak, wykorzystując jego nieuwagę i zaskoczenie, popchnął otyłego Vincenta i wybiegł na korytarz.

Jakiś wychowanek ośrodka posłał mu krzywe lub nawet pogardliwe i jawnie kpiące spojrzenie, ale było mu wszystko jedno. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, biegł starymi schodami na kolejne piętro, do najmniej uczęszczanej łazienki dla chłopców.

Zamknął się w jednej z odrapanych kabin, myśląc naiwnie, że najgorsze musi mieć za sobą, że być może kryjówka pod materacem łóżka nie była wystarczająco dobra, ale ta go nie zawiedzie; jakby małe, ciasne pomieszczenie przesiąknięte zapachem moczu mogło sprawić, że naprawdę uda mu się uciec.

Później jednak zda sobie sprawę z tego, jak bardzo naiwny musiał być w tamtej chwili, skurczony i łkający w rękaw zbyt obszernej bluzy. Bo w rzeczywistości istniało wcale nie mało spraw, dla których z kolei nie istniały żadne kryjówki.

Jak to napisał Baldwin:

„Niestety, ludzie nie mogą wybierać sobie przystani, kochanków i przyjaciół, tak jak nie przysługuje im prawo wyboru własnych rodziców". Czasem nie da się tak po prostu od czegoś uciec.