Piątek, 6 marca
Neville ocknął się na trawniku przed domem, przykryty kocem. Jego pierwsza spójna myśl była taka, że na tej trawie jest cholernie zimno. Druga myśl dotyczyła zakończonej właśnie akcji i Neville poderwał się do pozycji siedzącej. Zaraz jednak poczuł obezwładniający ból głowy i mdłości. Przebywający w pobliżu magomedyk przytrzymał go za ramiona i zmusił do położenia się z powrotem.
— Masz leżeć — powiedział surowo. — Pamiętasz, co się stało? Boli cię głowa? Niedobrze ci?
— Zaraz zwymiotuję — odparł słabo Neville.
Magomedyk pomógł mu ułożyć się na boku i podał mu coś do picia.
— Zabierzemy cię do Munga na badania. Ale nie odpowiedziałeś na wszystkie pytania. Pamiętasz, co się stało?
— Pamiętam wszystko do tej eksplozji… właśnie, gdzie są wszyscy? Co z chłopcem i kobietami? Ktoś został ranny?
— Chłopcu nic nie jest. Jego matka dostała Drętwotą i ma sporo zadrapań, ale dojdzie do siebie. Oboje zabraliśmy już na badania do szpitala razem z tą drugą kobietą…
— Astrid Fowler. Co z nią?
Magomedyk zasępił się.
— Z nią jest gorzej. Straciła sporo krwi jeszcze zanim tam weszliście.
— Ale wyjdzie z tego?
— Jeśli uzdrowiciele w Mungu staną na wysokości zadania to tak, wyjdzie.
Zamierzał wstać i zająć się innym leżącym w pobliżu aurorem, ale Neville w ostatniej chwili złapał go za rękaw.
— A Dołohow i Harry?
— Dołohow to ten napastnik, tak? On nie żyje. Harry dostał kawałkiem drewna w głowę i ma złamany nadgarstek, ale poza tym nic mu nie jest. Razem z Weasleyem mają wracać do biura na jakieś przesłuchanie.
Neville podniósł się na łokciu, jakby chciał ich wypatrzeć w rozchodzącym się tłumie, ale magomedyk spojrzał na niego surowo.
— Masz leżeć — powtórzył. — Jesteś na zwolnieniu lekarskim albo zaraz będziesz. Nie zmuszaj mnie, żebym cię spetryfikował.
Neville posłusznie położył się na boku. Miał wrażenie, że świat wokół niego wiruje, więc zamknął oczy, próbując myśleć o czymś przyjemnym. Z jakiegoś powodu jednak na myśl przychodziły mu jedynie nietoperze.
W drodze wyjątku profesor Talbot okazał zrozumienie i po krótkiej rozmowie z Harrym pozwolił się ściągnąć do Londynu. Doskonale odpowiadał wyobrażeniom Neville'a, powstałym pod wpływem wszystkich przeczytanych materiałów. Był dość wysoki, o ziemistej cerze i wyłupiastych oczach, patrzących na wszystko ciekawie. Nosił pelerynę, powiewającą za nim na każdym kroku, i miał zwyczaj co chwilę zdejmować i przecierać okulary końcem wełnianego swetra. Rozmawiali z nim w pokoju przesłuchań, ale wyłącznie dlatego, że nigdzie indziej nie było miejsca; podano kawę, a nawet ciastko, a potem Talbot zaczął mówić.
— Wiecie, panowie, byłem niezmiernie zdziwiony, kiedy usłyszałem waszą opowieść. Nie sądziłem, że coś takiego może się jeszcze zdarzyć w dzisiejszych czasach, choć, oczywiście, jeśli wziąć pod uwagę tematykę, którą się zajmuję… To nawet brzmi jak szaleństwo – dwie osoby, które poznały się w szkole i spotkały lata później, dołączając do organizacji, której dzisiaj nie wahalibyśmy się nazwać przestępczą, po czym ich losy splotły się nieodwołalnie…
Talbot potrząsnął głową i strzepnął okruchy ze swetra.
— Pozwolą panowie, że będę się posiłkował listą nazwisk. Poznałem te osoby nie osobiście i nie z imienia i nazwiska, za to z zupełnie innej strony i trudno mi tak…
Obecni w pokoju aurorzy jednogłośnie przyzwolili.
— Zacznijmy więc od początku. Jeśli dobrze rozumiem, wszystko zaczęło się w Durmstrangu. Tam Daniel Fowler, młody, przedsiębiorczy chłopak z zapędami sportowymi poznał Ellen Morris, cztery lata od niego młodszą. Oboje mieli brytyjskie korzenie; oboje grali w quidditcha. Można wywnioskować, że nawiązała się między nimi nić koleżeństwa, być może nawet przyjaźni, choć brakuje po temu mocniejszych przesłanek. Potem Fowler skończył Durmstrang i podróżował po magicznym świecie, chłonąc pomysły i atmosferę Moskwy, Hawany, Kairu i kilku innych ważniejszych ośrodków, aż w końcu wylądował w Brytanii. Trafił na sam początek czasu przemian – czasu tragicznych przemian, oczywiście, kiedy Czarny Pan dochodzi do władzy. Fowler był jednak nimi zafascynowany. Ukończył w końcu Durmstrang, jest czarodziejem czystej krwi, miał głowę pełną idei, które nie zdążyły wywietrzeć podczas podróży po świecie. Został w wietrznej, zimnej Szkocji, gdzie w Inverness dołączył do grupy stworzonej przez jednego z zagorzałych popleczników Voldemorta, Iwana Dołohowa, młodszego brata Antonina. Iwan nie został dopuszczony do zaufanego kręgu śmierciożerców - być może istniały w nim jeszcze jakieś ludzkie odruchy, których nie posiadał jego brat. Założenie takiej grupy skupiającej popleczników Czarnego Pana i poprowadzenie jej miało być swego rodzaju testem. Do dzisiaj nie wiadomo dokładnie, jakie konkretnie były jej założenia i kto do niej przystąpił. Potwierdzono kilka nazwisk, w tym tożsamość Ellen Morris, ale śmierciożercy nie mieli zwyczaju spisywania oficjalnych list, więc dysponujemy tylko świadectwami słownymi… i wspomnieniami.
— Ze wspomnień Ellen, które uzyskałem od niej podczas naszego spotkania dwudziestego piątego lutego wynika, że kiedy przyjechała do Anglii na wakacje po zakończeniu nauki w Durmstrangu, Fowler skontaktował się z nią i wciągnął do tego środowiska. Dlaczego to się stało, tego możemy się tylko domyślać. Być może to kwestia zasad, jakie wpajano im w owianej złą sławą szkole, chociaż prawdę powiedziawszy jestem sceptyczny wobec wyciągania wniosków tego rodzaju. Uważam, że musiał istnieć jakiś inny powód – być może mieli jakąś ideę, może dali się zaślepić żądzy władzy, może po prostu byli młodzi, głupi i nieodpowiedzialni. Przyczyny są różne. Pani Morris nie chciała się nad nimi rozwodzić. Powiedziała krótko, że był to największy błąd jej życia.
— W każdym razie Fowler i Morris dołączyli do grupy, którą sami jej członkowie nazywali Grupą „Piorun". To ważne, bo dzięki tej chwytliwej i łatwej do zapamiętania nazwie możemy odtworzyć część jej działalności na podstawie zeznań okolicznych mieszkańców czy zachowanych notatek prasowych. Wiemy, że grupa ta regularnie patrolowała okolicę, urządzała najazdy na domy mugoli i składała niezapowiedziane wizyty tym czarodziejom, którzy nie wyrazili głośno swojego jednoznacznego poparcia dla polityki Voldemorta. Ogólnie rzecz biorąc robili wszystko, na co prawdziwi śmierciożercy nie mieli ani czasu, ani ochoty, bo były to absolutnie podstawowe zadania poniżej ich godności. Przypuszczam jednak, że sami członkowie grupy „Piorun" mogli poczuć się kimś, byli w końcu ekipą trzymającą władzę w regionie. Zresztą nie muszę państwu tłumaczyć, jak to działa, z pewnością mieli państwo mnóstwo problemów, by ich złapać i odwrócić ten proces.
— Wedle słów Ellen i kilku innych osób, do których zdołałem dotrzeć, Iwan Dołohow w obozie swojej grupy pojawiał się rzadko. Jego uczniowie – tak ich nazywał – wyczekiwali jednak tych okazji, bo każda jego wizyta stanowiła swego rodzaju atrakcję. Dołohow pilnował, by morale grupy było na wysokim poziomie, umiał ich zmotywować i nakręcić przeciwko mugolom, a poza tym był niesamowicie charyzmatycznym człowiekiem, bardzo różnił się od reszty śmierciożerców. Myślę, że to właśnie tak pociągało w nim Ellen. Oczywiście domyślają się państwo, że w końcu doszło między nimi do romansu – jak przypuszczam, bardzo krótkiego, bo wkrótce wojna zaczęła się na dobre, grupę szkolono do walki i zaczęły się prawdziwe zadania. Sądzę, że wtedy część członków tej bądź co bądź młodzieżówki zaczęła się bać. Mówię „część", nie „większość", bo proszę pamiętać, że udało mi się porozmawiać niemal wyłącznie z dezerterami z tej organizacji, których można policzyć na palcach jednej ręki, a nieznana jest dokładna liczba osób wchodzących w jej skład.
— Dalszą historię opieram wyłącznie na zeznaniach Ellen Morris, ponieważ doszliśmy do miejsca, w którym jej droga rozchodzi się ze ścieżką grupy „Piorun". W marcu dziewięćdziesiątego ósmego roku, zaledwie dwa miesiące przed bitwą o Hogwart, grupa zaczęła się kruszyć. Kilka osób uciekło. Dołohow był wściekły i szalał z gniewu. Atmosfera była niezwykle wręcz nerwowa. Ellen i Daniel byli prawdopodobnie ostatnimi osobami, którym udało się zdezerterować i przeżyć. Nie jest jasne, czy Dołohow w ogóle ich ścigał – z pewnością robił tak w przypadku kolejnych ucieczek i za każdym razem udawało mu się zabić uciekinierów.
— Ellen Morris uciekła, ponieważ była w ciąży. Nie jest jasne, czy Dołohow wiedział o tym dziecku, z pewnością możemy jedynie stwierdzić, że Ellen nic mu nie powiedziała. Daniel Fowler miał się nią opiekować podczas tych dwóch miesięcy, które zajęło im dotarcie do Belfastu, gdzie mieszkała ciotka Ellen, Aurelia Max. Tam dowiedzieli się o końcu wojny. Nie wiadomo, co działo się z Danielem, ale Ellen została w Irlandii Północnej i w lipcu urodziła w Belfaście syna.
Dopiero teraz zreflektował się i podniósł wzrok na audytorium, a kiedy zobaczył zdziwione twarze słuchaczy, dodał:
— We wszystkich istniejących dokumentach jedynym opiekunem prawnym Theodore'a Maxa jest Aurelia Max. W niektórych spośród tych dokumentów widnieje jako biologiczna matka i jedyny członek rodziny. Ellen pokazała mi część z nich. Z pewnością dokonanie tych urzędniczych manipulacji musiało kosztować niemałą sumę pieniędzy, ale pamiętajmy, że matka i ciotka Ellen pochodzą z czystokrwistej, dobrze skoligaconej i stosunkowo bogatej rodziny. Zresztą z punktu widzenia prawa wszystko zostało przeprowadzone w sposób legalny; magiczni prawnicy już o to zadbali.
— Można się zastanawiać, dlaczego w ogóle doszło do tej sytuacji, skoro wojna się skończyła i wszystko miało być po staremu. Cóż, prawdę powiedziawszy wcale nie sądzę, że ta sytuacja jest taka nadzwyczajna – Dołohow wcale nie musiał zginąć lub zostać złapanym po bitwie, pokój mógł się okazać nietrwały, Theodore wciąż mógł być w niebezpieczeństwie… a Ellen, wedle swoich własnych słów, kompletnie nie była w stanie zajmować się dzieckiem. To nie była łatwa decyzja i widzę po państwa twarzach, że uważacie ją za błędną — powiedział z naciskiem Talbot — ale Ellen właśnie tak postąpiła. Być może dzięki temu Theodore w ogóle żyje do dzisiaj. Oczywiście, można powiedzieć, że być może byłby szczęśliwszy, gdyby osiem lat temu matka wywiozła go na drugi koniec świata, ale tego się nigdy nie dowiemy.
— Wiecie już, co się działo się dalej w życiu Ellen aż do tego feralnego wieczoru, kiedy ze mną rozmawiała. Wyjaśniłem już w porannej rozmowie z aurorem Potterem, że po zakończeniu spotkania wróciłem do domu i natychmiast usiadłem do pisania, zresztą moja sekretarka może to potwierdzić. Nie wiem, co stało się potem. Miałem wam powiedzieć wszystko, co wiem o historii Ellen Daindy, i to zrobiłem.
— Mam jeszcze jedno pytanie — odezwał się Ron, stojący do tej pory z założonymi rękami pod ścianą. — Jak Ellen zachowywała się przed śmiercią, podczas waszego spotkania?
Talbot westchnął ciężko.
— Była bardzo… spokojna. W tym sensie, że nie wyglądała na przestraszoną ani zdołowaną, tak jak niektóre osoby, które po długich namowach udawało mi się nakłonić do rozmowy. Wręcz przeciwnie. Pani Daindy zachowywała się tak, jakby miała zadanie do wykonania i chciała je przeprowadzić jak najszybciej i jak najdokładniej. Miałem wrażenie, jakby ogólnie była bardzo szczęśliwą kobietą, a nasze grzebanie w przeszłości stanowiło dla niej tylko niewielką niedogodność.
— Mówiła panu, dlaczego tak nagle zmieniła zdanie i zdecydowała się na rozmowę?
— Bardzo mgliście. — Profesor się zamyślił. — A tak, już pamiętam. Wspomniała coś o nowym początku. Mówiła, że co prawda już jakiś czas temu wyszła na prostą, ale teraz zdarzyła się niezwykła okazja, by rozpocząć wszystko jeszcze raz, na czysto. Chyba zamierzała powiedzieć rodzinie o swojej przeszłości, przynajmniej tak mi się wydawało. Nie wnikałem. Ludzkie historie są dla mnie oczywiście niezmiernie interesujące, ale tylko wtedy, gdy osadza się je w jakimś szerszym kontekście…
Zapadła cisza. Aurorzy, w przeważającej większości wykończeni nocną zmianą, ledwo trzymali się na nogach.
— Rozumiem, że Iwan Dołohow nie żyje?
Pytanie Talbota wymagało jakiejś odpowiedzi, więc Harry wyprostował się i odpowiedział prosto:
— Zgadza się. Chociaż bardzo długo nie wiedzieliśmy, kim naprawdę jest. Po wojnie Dołohowowi odebrano przecież różdżkę i wyjątkowym zrządzeniem losu udało się mu uciec z transportu do Azkabanu. Od tamtego czasu wsiąkł jak kamień w wodę, ukrywając się w mało zamieszkanych rejonach i przyjmując różne tożsamości. Przez ostatni miesiąc podszywał się pod mugola Dylana Ackermana.
— Który, swoją drogą, żyje i naprawdę jest nauczycielem angielskiego w Birmingham — dodał Ron.
— Dość degradująca przykrywka dla byłego aspirującego prawie-śmierciożercy — zauważył Talbot.
Harry wzruszył ramionami.
— Nie sądzę, żebym umiał zrozumieć Dołohowa, nawet gdybym chciał. Dobrze się składa, że nie chcę.
— Ja bym jednakowoż chciał zrozumieć — wtrącił Ron — skąd Dołohow wiedział o waszym spotkaniu w Walii?
— Kilka dni wcześniej ktoś włamał się do mojego domu — wyjaśnił Talbot. — Wtedy myślałem, że nic nie zginęło. Nie wziąłem pod uwagę możliwości, że mogło chodzić o moje badania…
— Dołohow prawdopodobnie dowiedział się o badaniach profesora, a przynajmniej o jego zainteresowaniu tą tematyką. Włamał się do jego gabinetu i zyskał wgląd w listę spotkań, a kiedy zobaczył na niej nazwisko Ellen…
— Prowadzi pan takie badania i nie wpadł na to, żeby odpowiednio zabezpieczyć swój dom? — zdziwił się Ron.
— Oczywiście, że o tym pomyślałem — oburzył się Talbot. — Moje zabezpieczenia nie były po prostu wystarczająco mocne. Dlatego zresztą was wezwałem zaraz po kradzieży — dodał. — Auror Potter osobiście sprawdzał nowe środki bezpieczeństwa. To było jakoś… dzień po mojej rozmowie z panią Morris?
Harry westchnął i pokiwał głową.
— Mam nadzieję, że nie muszę głośno prosić pana o ostrożność w prowadzeniu dalszych badań, biorąc pod uwagę, co tu się stało. Jeśli któremuś z pańskich informatorów będzie groziło takie ryzyko…
Talbot uniósł ręce.
— Proszę się nie martwić, chwilowo nie mam kontaktu z żadnymi informatorami. Przypuszczam zresztą, że zajmę się teraz tą historią. Jest przecież niezaprzeczalnie interesująca…
Uciszyły go dopiero wszystkie niechętne spojrzenia, nagle skierowane w jego stronę.
— … albo nie — dokończył. — Ostatecznie pewne sprawy trzeba oceniać z czasowego dystansu.
Neville siedział obok Daniela na plastikowym krześle i czekał na odbiór wyników swoich badań. Głowa pulsowała mu bólem i czuł się tak, jakby miał potężnego kaca. Na korytarzu przed blokiem operacyjnym w Świętym Mungu było pusto i zaskakująco cicho. Neville'owi ten spokój się podobał, ale Fowler szalał z niepokoju.
— Aresztujecie mnie? — zapytał, wykręcając ręce.
Neville zerknął w stronę zamkniętych drzwi, za które nie mieli już wstępu.
— Niekoniecznie — powiedział w końcu. — Może do tego nie dojdzie.
Fowler pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Neville pomyślał, że nie może mu pozwolić siedzieć w ciszy z czarnymi myślami i że trzeba rozproszyć jego uwagę rozmową, nawet na niezbyt przyjemne tematy. Coś konkretnego, na czym będzie mógł się skupić…
— Czy Marcus wiedział o synu Ellen?
Daniel podniósł na niego oczy.
— Nie — wyszeptał po chwili. — Ale Ellen chciała mu powiedzieć. Mieli mieć dziecko jesienią…
Głos mu się załamał. Neville pomyślał, że może pomysł z rozmową nie należał do najlepszych, ale do głowy przyszło mu jeszcze jedno ważne pytanie.
— Czemu nie uciekliście wtedy do rodziców Ellen do Stanów?
— Dlatego, że Dołohow o nich wiedział — odparł gwałtownie Daniel, wycierając oczy. — To było pierwsze miejsce, w którym by jej szukał. Po tym, jak doprowadziłem Ellen do Irlandii, musieliśmy się rozdzielić. Ona oczywiście została w Belfaście, a ja pojechałem do Wisconsin, dyskretnie obserwować jej rodziców. Dołohow ich nie odwiedził, ale zawsze istniała taka ewentualność…
Przełknął głośno ślinę. Neville podał mu butelkę wody, którą kupił wcześniej w automacie w holu.
— Gdzie jest Theo? — zapytał Fowler po dłuższej chwili.
— W hotelu z Aurelią. Daliśmy im ochronę. Oboje są po badaniach lekarskich, nic im nie jest. Theo pewnie będzie musiał jednak porozmawiać z jakimś psychologiem.
Psychoterapia wciąż była w świecie czarodziejów rzeczą stosunkowo nową, ale na Fowlerze jej wspomnienie nie zrobiło większego wrażenia.
— Kiedyś będzie się musiał dowiedzieć o tym wszystkim — przyznał Daniel, chwytając palcami wskazującymi nasadę nosa. — Ale teraz chyba nie jest na to najlepszy moment.
Neville, chcąc nie chcąc, musiał przyznać mu rację. W głębi duszy był oburzony całą tą historią i nieświadomością, w jakiej trzymano chłopca. Teoretycznie mógł się domyślać, dlaczego Ellen podjęła taką decyzję, ale jej nie rozumiał. I nie sądził, że by mógł ją zrozumieć. Nie miał też pojęcia, dlaczego przez tyle lat nikt, na przykład państwo Morris, nie zauważył uderzającego podobieństwa chłopca do jego rzekomej kuzynki. Czy było możliwe, że w życiu nie widzieli wnuka na oczy? A jeśli tak, to czy teraz go zobaczą?
Neville poczuł, że nadciąga następna fala bólu głowy i pochylił się na krześle.
— Wie pan, ja się domyślałem, że Astrid i Marcus mieli romans — zwierzył się nieoczekiwanie Fowler, patrząc tępo w ścianę. — Od dawna coś było nie tak. Pewnego dnia po prostu na nich spojrzałem i zrozumiałem. Nie sądzę, żeby którekolwiek z nich to planowało i myślę, że ich… związek był bardzo krótki. I wiem też, że dużo w tym mojej winy, bo gdybym zachowywał się inaczej…
Neville nie wiedział, jak go pocieszyć. Poklepanie go po ramieniu wydawało się niestosowne, a nie miał niczego sensownego do powiedzenia, więc milczał.
— Ale to się zmieni — dodał Fowler po chwili z determinacją. — Zobaczy pan, że będę lepszym mężem, takim, na jakiego zasługuje.
Zdecydowanie Daniela wydało się Neville'owi imponujące, nawet jeśli nie był przekonany, czy Fowler faktycznie powinien się do tego stopnia obwiniać. Wymruczał coś, co miało oznaczać poparcie, i potarł rękami twarz.
Wskazówki zegara przesunęły się na piątą. Za oknem powoli wstawał dzień. Oni czekali, a wokół nich życie toczyło się dalej.
Astrid Fowler wyszła z operacji cało. Uzdrowiciel zapowiedział co prawda, że czeka ją długi okres leżenia w łóżku, ale ogólnie wyraził ostrożny optymizm. Daniel mało nie zemdlał, kiedy to usłyszał, więc Neville zostawił go z żoną, czując, że jego rola jest przynajmniej chwilowo zakończona, i poszedł do domu, stanowczo nakłaniany do tego przez uzdrowiciela. Wiedział, że prawdopodobnie powinien niedługo stawić się w biurze i otrzymać od szefa stosowną w tych okolicznościach reprymendę. Będzie miał szczęście, jeśli ta sprawa rozejdzie się po kościach. To był jednak temat do rozważań na inny dzień. Całkowicie inny i oby odległy dzień. Teraz Neville mógł się skupić tylko na tym, by dotrzeć do domu, wziąć ekspresowy prysznic i paść do łóżka.
Spał tak długo, że nawet nie miał szansy zobaczyć, jak ciemne chmury na popołudniowym niebie powoli się rozpraszają, ustępując miejsca pięknemu złoto-różowemu zachodowi słońca. Kiedy się ocknął, na stoliku przy łóżku stał parujący kubek z herbatą ziołową i talerz kanapek. W fotelu z książką w ręku siedziała Hanna i patrzyła na niego zaniepokojonym wzrokiem. Kiedy Neville spróbował się podnieść, wstała i popchnęła go z powrotem na poduszki, a potem usiadła obok niego.
— Podobno masz wstrząśnienie mózgu i kazano ci leżeć — powiedziała oskarżycielsko, biorąc go za rękę. — Jak poczujesz się lepiej na tyle, że będę ci mogła urządzić awanturę, porozmawiamy o tym, dlaczego muszę się dowiadywać o takich rzeczach od Rona, ale na razie będę wyrozumiała.
— Dziękuję — odparł szczerze Neville głosem zachrypniętym od snu i ucałował jej dłoń.
— Cholerny bohater — dodała Hanna zduszonym głosem, rysując mu palcem kółka na czole. — Kiedy przestaniesz się wdawać w te wszystkie awantury i eksplozje?
— Mówisz to tak, jakby mi się to podobało — mruknął Neville, przymykając oczy, po czym uśmiechnął się słabo.
— Ja tam nie wiem, może i ci się podoba. — Dźgnęła go palcem w pierś, po czym westchnęła. — Zjedz kanapki, musisz być strasznie głodny. Są bardzo zdrowe, z sałatą i pomidorem. I nie rób takiej miny! — dodała, bardziej rozbawiona niż zirytowana.
Wyciągnęła się i podała mu talerz, a potem usiadła obok niego na łóżku. Neville wciąż trzymał jej dłoń, uznając, że nikt jeszcze nie umarł, spożywając kanapki lewą ręką.
Za oknem niemagiczny Londyn świętował piątkowy wieczór. Z czyjegoś mieszkania dobiegały dźwięki puszczanej głośno muzyki. U sąsiadów z góry pies szczekał, domagając się wieczornego spaceru. Hanna oparła głowę na ramieniu Neville'a, a jej kciuk gładził wierzch jego dłoni.
Następnego dnia Hanna wyszła do sklepu po coś do jedzenia i wróciła, niosąc w siatce ścięte gałęzie forsycji. Włożone do wazonu wyglądały jaskrawo i świeżo, jakby pochodziły z innego świata.
Była niedziela, siódmego marca. Dla Neville'a właśnie zaczęła się wiosna.