I nie ma we mnie nic

i nic nie jestem wart.

A czerwień mojej krwi

to tylko jakiś żart… *

Harry Potter leżał na swoim łóżku, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w sufit. Przez okno, otwarte teraz na oścież, do środka niewielkiego pokoju wpadało lekko przytłumione, pomarańczowe światło ulicznych latarni, rzucając roztańczone cienie na wybielone ściany. Była letnia, lipcowa noc, która, przynosząc ulgę mieszkańcom Little Whinging, kilka godzin temu pożegnała jeden z najcieplejszych dni tego lata. Choć słońce już dawno schowało się za zakurzonym horyzontem, zapach rozgrzanego asfaltu roznoszący się po okolicy wciąż przypominał jego bezlitosne promienie, parzące boleśnie odsłonięte ramiona i twarze, przed którymi, zdawało się, nie było tego dnia ucieczki.

Harry westchnął i zamrugał kilkakrotnie czując uporczywe pieczenie oczu. Zerknął w stronę okna i przyglądał się, jak niemrawy, ciepły podmuch wiatru przez chwilę szamocze się z poszarzałą firanką, aż w końcu rozbija się o jego pobladłą twarz, oprószając zapadnięte policzki chłopca pyłem unoszącym się w powietrzu. Było potwornie duszno i Harry miał wrażenie, że jeszcze kilka tak gorących dni, jak dzisiejszy i zamiast życiodajnego tlenu, zacznie wdychać piasek. Poruszył się i poczuł, że jego koszulka przykleiła się do spoconego, wychudłego ciała nastolatka, powodując nieprzyjemny dyskomfort. Chłopiec wstrzymał na chwilę oddech, usiłując maksymalnie wytężyć słuch i czekał, aż z sąsiedniej sypialni do jego uszu dojdzie jakikolwiek dźwięk. Odetchnął z ulgą, kiedy wuj Vernon zachrapał przeciągle i, najciszej jak się dało, zwlekł się z łóżka, zdejmując przepocone ubranie. Zerknął przelotnie na śpiącą w klatce Hedwigę, a następnie na budzik, którego szybka została kilka lat temu wbita przez Dudleya, a nóżki ułamane w czasie jednej z lekcji wuja Harry'ego, podczas której owy budzik posłużył wujowi za jeden ze środków dydaktycznych. Wskazówki wskazywały wpół do trzeciej i Harry stęknął z irytacją, kiedy uświadomił sobie, że przeleżał półprzytomny, na pograniczu jawy i snu bite sześć godzin. Jakby na potwierdzenie tych myśli, żołądek Harry'ego głośno zaoponował przed tak długim niedostarczaniem mu jakiegokolwiek pożywienia, wydając z siebie pełne niezadowolenia burczenie. Harry doskonale wiedział, że jeszcze przynajmniej przez cztery godziny nie będzie mógł wyjść z pokoju, a teraz, kiedy jego mózg zaczynał wybudzać się z otępienia, wydawało się to wiecznością. Jęknął niezadowolony, wykrzywiając usta w brzydkim grymasie. Podszedł do okna, wychylając się przez nie i omiótł zrezygnowanym spojrzeniem opustoszałą uliczkę. Trawniki na Privet Drive były jak zwykle schludne, choć w tym roku nieco pożółkłe z powodu suszy. Żywopłoty nie raziły już soczystą zielenią, zamiast tego oklapły i poszarzały od nadmiaru pyłu, który co rusz wznosił się i opadał, tańcząc w rytm wybijany przez wiatr. Harry przez moment utkwił zmęczone spojrzenie zielonych oczu w najdalszym punkcie uliczki, gdzie zaczynał się niewielki park, w którym teraz czernie i szarości mieszały się ze sobą, przywodząc Harry'emu na myśl czające się wśród drzew i krzewów postaci dementorów, których szaty cuchnęły zgnilizną i śmiercią, w pustych oczodołach szalała żądza niesienia bólu i zgrozy, a trupie, białe palce z rozmysłem dotykały ciała ofiary, paraliżując potwornym chłodem wszelkie komórki i nerwy.

Harry potrząsnął głową, chcąc odgonić od siebie myśli, które zmierzały w niebezpiecznym kierunku, choć było już za późno. Jego umysł, jak wata, nasiąkł zaszczepioną przez Harry'ego myślą, która pędziła do przodu, otwierając przy tym wszystkie pokoje i kufry, które chłopiec zbudował w swojej głowie, a które skrywały jego wszelkie obawy.

Zabić niepotrzebnego…

Harry podskoczył i zaklął siarczyście, kiedy jego głowa z hukiem uderzyła w niszę okna. Chłopiec poczuł, jak łzy bólu napływają do jego szeroko otwartych oczu, z których wyzierała wzbierająca na dnie jego świadomości panika i szybko odsunął się od okna, rozglądając się dookoła. Jedną ręką rozmasowywał sobie wielkiego guza, który, Harry czuł to pod opuszkami palców, rósł w zastraszającym tempie na samym środku jego głowy, zaś drugą chciał zamknąć okno, kiedy nagle uświadomił sobie, że trzyma w niej różdżkę, gotową w każdej chwili wyrzucić z siebie snop światła oznaczający jakieś paskudne zaklęcie przeznaczone dla wrogów młodego czarodzieja. Zastanawiając się, kiedy sięgnął po nią, Harry odłożył ostrożnie różdżkę i zamknął okno, próbując uspokoić oddech. Przesłyszałeś się, syknął do siebie w myślach zły, że tak łatwo daje się wyprowadzić z równowagi. Uroiłeś to sobie.

Podszedł do łóżka i zdjął spodnie, pozostając w samej bieliźnie. Wsunął się pod szorstki, stary koc, który kłuł nieprzyjemnie podrażnioną od słońca skórę chłopca i zapatrzył się na cienie igrające na przeciwległej ścianie. Smuga światła w połączeniu z brzydkim, staroświeckim wzorem na firance, rzucała na ścianę zdeformowane, karykaturalne cienie, które w oczach Harry'ego wyglądały jak stopione maski śmierciożerców. Maski śmierciożerców, które skrywały pary oczu, z nienawiścią wpatrzone w Harry'go, kiedy ten walczył o życie na cmentarzu. Maski śmierciożerców, trupioblade, odbijające płomienie zniczy i zaklęć rzucanych w jego skamieniałe ze strachu ciało. Maski śmierciożerców, które zostają rzucone w najczarniejszy, najdalszy kąt domostw przez ich właścicieli, kiedy spotkanie z ich panem dobiegnie końca. Rzucone w zapomnienie, zakopane pod stertą codziennych, zwyczajnych spraw, zapomniane, zupełnie jak bezwładne ciało Cedrika, wypchnięte w górę przez śmiercionośną klątwę, nieczujące, bezwładne, tak szybko stygnące.

Zabić niepotrzebnego.

Nie!

Avada Kedavra!

Ja czy on…?

Zabić, zabić, ZABIĆ!

Żyję?

I nic nie jestem wart…

Nic.

Harry po raz drugi w bardzo krótkim czasie zachłysnął się przerażeniem, które, jak macki wielkiej kałamarnicy, owinęło się wokół jego myśli, płuc i serca, aż nie mógł złapać oddechu, dławiąc się nim i krztusząc, waląc zaciśniętą pięścią w swoja klatkę piersiową, próbując zmusić się do nabrania powietrza. Scena, która kilka tygodni rozegrała się na cmentarzu, teraz ponownie stanęła Harry'emu przed oczami, tak wyraźna i dokładna, jak jeszcze nigdy. Jak oparzony wyskoczył z łóżka, strącając przy tym ramkę ze zdjęciem jego rodziców i lampkę nocną bez klosza. Hedwiga, nagle zbudzona z głębokiego snu, zaskrzeczała przeraźliwie i załomotała skrzydłami o klatkę, usiłując wydostać się na zewnątrz. Hałas, który towarzyszył całej sytuacji, zmącił cisze nocną, wydając się przy tym potwornym hukiem, który byłby w stanie zbudzić umarłego.

Umarłego...

Młody czarodziej potrząsnął gwałtownie głową, jakby chciał wyrzucić z niej wszystkie myśli. Dygotał na całym ciele, choć noc wciąż była parna i ciepła. Usłyszał, jak drzwi do sąsiedniej sypialni otwierają się i zamykają z hukiem, po czym wuj usiłuje odciągnąć zasuwkę przy drzwiach do pokoju Harry'ego, klnąc przy tym bełkotliwie.

Vernon Dursley wparował do środka w samej piżamie, z wściekle czerwoną twarzą i małymi, świńskimi oczkami rozbieganymi na lewo i prawo, jakby nie dostrzegały Harry'ego, który stał pośrodku pokoju, wciąż nie mogąc wydobyć z siebie żadnego głosu. Jego dłonie kurczowo zaciśnięte były na brzegach koca, którym usiłował zakryć fakt, że dalej pozostaje w samej bieliźnie.

Kiedy wuj Harry'ego w końcu go dostrzegł, wycelował w pierś chłopca serdelkowaty palec wskazujący i ryknął:

- POTTER, TY CHOLERNA ZAKAŁO TEJ RODZINY! – Ociężale zrobił kilka kroków w przód, a jego ramiona drgały groźnie, kiedy usiłował złapać powietrze. Wściekłość malująca się na jego twarzy dawała jasno Harry'emu do zrozumienia, że jest w poważnych tarapatach. Zerknął ukradkiem na budzik i z niedowierzaniem stwierdził, że minęło dopiero 10 minut od kiedy ostatnim razem sprawdzał godzinę. W głowie Harry'ego rozegrała się potworna bitwa, którą toczył nieprzerwanie od trzech tygodni z samym sobą, toteż odniósł wrażenie, że minęły całe godziny jego walki z myślami, które z taką zapalczywością upychał na dnie swojej świadomości. Zamrugał kilkakrotnie, chcąc pozbyć się uczucia przerażenia, jakie nim zawładnęły i przeniósł wzrok na purpurowego ze złości wuja.

- To już czwarty raz w tym tygodniu, ty bezużyteczna sterto gówna! – ryknął Vernon, wyrzucając w górę zaciśnięte, zalane tłuszczem pięści. – Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz, szczeniaku?! W tym domu ludzie chodzą do pracy, ty niewdzięczny, pokręcony mutancie! Kolejny raz zakłócasz ciszę nocną swoim bezczelnym zachowaniem! Tłuczesz się tak, że całe sąsiedztwo cię słyszy, a twoja biedna ciotka każdego dnia musi wysłuchiwać, jak sąsiedzi skarżą się na hałas! Twoje nocne wrzaski SĄ NIE DO PRZYJĘCIA i nie mam zamiaru więcej tolerować takiego zachowania, gówniarzu! Miarka się przebrała, ooo tak! – syknął, podchodząc do Harry'ego powolnym krokiem i wciąż mierząc go wściekłym spojrzeniem małych, nabiegłych krwią oczu. – Pozwoliliśmy ci zatrzymać kilka z tych popieprzonych książek dla takich wariatów, jak ty. – Harry odruchowo zerknął na mały, wysłużony stolik, na którym leżały podręczniki do eliksirów i transmutacji.

- Pozwoliliśmy ci zatrzymać ten cholerny badyl! A ty tak się odpłacasz, dziwolągu! Tak, jak przez te wszystkie lata! – Harry ponownie oderwał spojrzenie od postaci wuja i spojrzał na różdżkę, teraz leżącą na stoliku nocnym obok odłamków szkła. Cóż, Dursleyowie nie mieli zbytniego wyboru po liście, jaki Dumbledore wysłał pod koniec czerwca do ciotki Petuni. Harry po prostu musiał mieć swoją różdżkę po tym, jak podczas ostatniego zadania Turnieju Trójmagicznego Voldemort się odrodził. Musiał mieć możliwość obrony. I przyrzekł, że nigdy jej nie użyje na swoich krewnych. Cóż, tak jakby różnicę robił im fakt, że Harry cokolwiek przysięga. I tak Dursleyowie mu nie uwierzyli i tego lata unikali go bardziej, niż zazwyczaj. Całymi dniami przesiadywał w ogrodzie wujostwa, pielęgnując go, bądź samotnie w domu, wykonując długie listy obowiązków, jakie codziennie zadawała Harry'emu ciotka.

Harry pogrążony w swoich myślach nie zauważył, że wuj stał już całkiem blisko niego. Usiłował odskoczyć, potknął się jednak o łóżko i z impetem przeturlał przez nie, lądując na podłodze po drugiej stronie. Okulary spadły mu z nosa i leżały teraz pośrodku roztrzaskanej żarówki. Harry wyciągnął rękę, aby po nie sięgnąć, po czym wrzasnął z bólu, kiedy wielka, tłusta stopa wuja Vernona z impetem przygniotła dłoń Harry'ego do paneli, a odłamki szkła boleśnie się w nią wbiły. Harry zawył, kiedy wuj przeniósł na tę nogę cały swój ciężar, uderzając w nią kilkukrotnie piętą i poczuł, jak żółć podchodzi mu do gardła, kiedy usłyszał głuchy trzask pękniętej kości. Usiłował wygrzebać się spod nacisku wuja, ten jednak złapał go za szyję serdelkowatymi paluchami i ścisnął mocno, aż Harry zarzęził głucho.

On zwariował, przeszło Harry'emu przez myśl i w tym czasie poczuł, jak wuj Vernon szarpnięciem unosi go ku górze i rzuca o ścianę, aż chłopcu pociemniało przed oczami, a z płuc uleciało powietrze.

Opadł bezwiednie na kolana, podpierając się zdrową ręką, na lewą bojąc się w ogóle spojrzeć. Zerknął na górującą nad nim postać i z przerażeniem zauważył, że wuj trzyma w dłoniach jego różdżkę. Jęknął przeciągle, kręcąc głową, usiłując coś powiedzieć, ale ból głowy spowodowany uderzeniem o ścianę i dłoni, z której ciurkiem ulatywała krew był zbyt wielki, aby mógł wydusić z siebie cokolwiek, poza niezrozumiałym bełkotem i skomleniem.

- Oby to cię nauczyło, ty popieprzony bękarcie, że w tym domu obowiązują zasady, a ty przede wszystkim masz szanować mnie i swoją ciotkę – wydyszał wuj Vernon i podszedł powoli do drzwi, rozglądając się dookoła, jakby wciąż był w jakimś amoku, a słowa same ulatywały z jego nabrzmiałych, sinych ust. – Spędzisz tu resztę wakacji, nie wychodząc nawet na krok z tego pokoju. I zapomnij o jedzeniu. – sapnął ochryple. Odwrócił się jeszcze w drzwiach, omiótł skuloną, obolałą sylwetkę Harry'ego i splunął, po czym zatrzasnął drzwi z takim hukiem, że aż zatrzęsła się szyba w małym okienku.

Harry nie chciał myśleć. Nie chciał czuć, ani nawet istnieć. Ułożył ciężką, posiniaczoną i obolałą głowę na twardej podłodze, przylgnął plecami do chłodnej ściany i podkulił nogi, obejmując je zdrową ręką. Słyszał, jak krew buzuje mu w żyłach a serce łomocze jak oszalałe. W głowie miał pustkę, nie mógł uchwycić ani jednej myśli, które ulatywały tak szybko, jak się pojawiały. Drżąc na całym ciele, Harry zerknął niewidzącym wzrokiem na roztrzaskaną dłoń i przez chwilę przyglądał się strużce krwi, która płynęła po nierównych panelach i znikała w szczelinach, po czym zapłakał, długo i gorzko, choć jego oczy nie uroniły ani jednej łzy.


*Myslovitz.