Rozdział I

Rozdział betowała Leleth.

– Panie Rainbow – Bones powiedziała to niepewnie, po czym zamilkła. Zabrakło jej słów. Poprawiła monokl i spojrzała na leżące na biurku akta, szukając w nich natchnienia. Był to plik jednocześnie niepokojąco gruby i beznadziejnie niekompletny. Wyrównała pergaminy w roztargnieniu. – Panie Rainbow…

Siedzący przed nią chłopak przyglądał się jej wrogo. Nie ze strachem, skruchą, czy choćby niechęcią, do czego przywykła w ciągu wielu lat pracy. Rainbow zachowywał się tak, jakby lada chwila mieli stoczyć pojedynek. To była optymistyczna wersja. Ta mniej puchońska część jej umysłu zauważyła, że równie dobrze może kombinować, jak zadźgać ją spinaczem.

Wszystko przez Petera, pomyślała ponuro. Eskortujący chłopaka auror zatrzymał ją, zanim weszła do pokoju. „To nieodrodny syn swojej matki", rzucił od niechcenia, drapiąc się po zarośniętym policzku. „Jakby co, będę stał tuż za drzwiami".

Peter był naprawdę porządnym mężczyzną i dobrym aurorem, ale czasem nie wiedział, kiedy zamilknąć.

Teraz, zamiast skupić się na sprawie, myślała o Emily Rainbow.

W ciągu ostatnich paru lat jej sprawa odeszła w cień. Ucieczka Syriusza Blacka, afera związana z Turniejem Trójmagicznym… Aurorzy nie mieli czasu, aby przejmować się starymi przestępcami.

Kiedy Amelia usłyszała, że chłopak nosi nazwisko tej kobiety, znalazła stary list gończy. Wisiał na rogu tablicy, przysłonięty częściowo innymi wiadomościami. Zdjęcie na nim było zrobione jakby niechcący, przypadkiem. Dziewczyna stała na barierce oddzielającej dach od przepaści, balansując na wąskiej, metalowej listwie. Ubrana była w śmierciożerczy płaszcz, narzucony niechlujnie na krótką, jasną sukienkę. Uśmiechała się i machała do aurorów, którzy powoli do niej podchodzili. To był przyjazny gest, zapraszający. Bones wyraźnie widziała, że dziewczyna ma puste ręce. Później zdjęcie zapełniało się bielą, zupełnie nagle. Przez parę sekund nie było nic na nim widać, po czym cała sekwencja się powtarzała. Dziewczyna na krawędzi, obława. Chyba nigdy nie wytłumaczono, co stało się tamtej nocy.

List gończy pożółkł ze starości.

Nie chodziło o to, że przestała zabijać. Po prostu była daleko. Widziano ją głównie w Ameryce Południowej, parę razy na wschodzie Europy. Nikt przecież nie mógł oczekiwać od angielskich aurorów, że będą włóczyli się za nią po całym świecie tylko dlatego, że przez kilka lat była Śmierciożercą.

– Witamy w Anglii – powiedziała Bones, by przerwać niezręczną ciszę. Nie zabrzmiało to odpowiednio.

Chłopak parsknął śmiechem.

– Trochę to spóźnione, nie?

Nagle rozluźnił się. Usiadł na krześle wygodniej, uśmiechnął się uprzejmie, ręce rozkrzyżował. W jednej chwili przyjął postawę, która wskazywała na pełne odprężenie. Gdyby ktokolwiek wszedł teraz do pomieszczenia, uznałby, że prowadzą miłą rozmowę.

Bones zastanowiła się, co Rainbow chce tym osiągnąć. Pokazać, że dobrze się przy niej czuje? Na to zmiana była zbyt szybka, nienaturalna. Zaprezentować, jak dobrze kłamie? Bez sensu. Wzbudzić sympatię? Za późno.

Niby dlaczego: za późno? Skrytykowała się w myślach od razu. To było do niej zupełnie niepodobne – skreślać kogokolwiek za nazwisko. Nie mówiąc już o tym, że skrajnie nieprofesjonalne.

Wzięła się w garść i nawet lekko uśmiechnęła, akurat na tyle, aby pokazać, że nie jest jego wrogiem. Choć, jak na razie, przyjacielem również nie.

Przełożyła parę kartek i wyciągnęła zapis z przesłuchania. Pergamin był pokryty drobnym, bezosobowym pismem samonotującego pióra.

– Twierdzisz, że mieszkasz w Anglii od roku? – zapytała, poprawiając odruchowo monokl.

– W sumie jedenaście miesięcy. Mniej więcej. Zresztą nie mógłbym kłamać. – Uśmiechał się dziwnie, kiedy to mówił. Jakby z czegoś kpił.

– Miło to słyszeć.

– Podali mi Veritaserum. – Patrzył na nią z zaciekawieniem, oczekując reakcji. – Powiedziałem, że to nielegalne, wciskać takie świństwo nieletniemu.

Bones nie westchnęła tylko dlatego, że spodziewała się tych słów.

– Nasze prawo zezwala na podanie Serum Prawdy dziecku bez zgody jego opiekuna, jeśli podejrzewane jest popełnienie poważnego przestępstwa. Na przykład morderstwa.

– Nikogo, kurwa, nie zabiłem.

– Bardzo się cieszę z tego powodu. Wolałabym jednak, żeby wyrażał się pan kulturalniej – powiedziała powoli, dobitnie.

Problem polega na tym, pomyślała, że on naprawdę przypomina Emily. Ma jej rysy twarzy, zielone oczy. Patrząc na niego tak łatwo zapomnieć, że w gruncie rzeczy niczego nie zrobił.

Oczywiście oprócz tego, co zrobił. Bones dotknęła stos pergaminów końcówką pióra. Naprawdę była zaskoczona, kiedy dwa dni temu dostała je do ręki. Po prostu nie interesowała się sprawą Rainbow na tyle, aby wiedzieć, że Emily ma dziecko. Jakimś cudem ominęły ją też plotki. Wciąż chyba nie wyszła z szoku.

Czuła się zupełnie tak, jakby ktoś poinformował ją, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać dorobił się potomstwa, a później dodał, że od lat wszyscy o tym wiedzą.

– W ciągu roku powinien pan zapoznać się z przepisami obowiązującymi w naszym kraju – powiedziała, starając się brzmieć odpowiednio surowo. – Złamał pan również Międzynarodowy Kodeks Tajności Czarów.

– Żeby to raz. – Chłopak uśmiechnął się ujmująco. Tak samo jak matka, tamtej nocy, gdy wymknęła się obławie.

– Czy pana ta sytuacja bawi?

– Tylko trochę.

– Czy wie pan, że grozi panu nawet więzienie? – zapytała jedynie po to, żeby nieco go utemperować. Powoli zaczynał ją irytować swoją beztroską.

Rainbow wstał tak gwałtownie, że krzesło uderzyło o podłogę z hukiem. Pochylił się, opierając dłonie o krawędź ciężkiego biurka. Wyczuła jego wściekłość, jakby była czymś zupełnie materialnym.

– Naprawdę? I co jeszcze?

Amelia chciała go poinformować, że jeśli chce ją przestraszyć, powinien się zabrać do tego zupełnie inaczej, ale nie zdążyła.

Peter wparował do biura, od progu rzucając zaklęcie. Kobieta zobaczyła, jak chłopak w jednej chwili kamienieje. Wyglądał trochę śmiesznie, w tych swoich spłowiałych dżinsach i kurtce z naszywkami mugolskich zespołów, przede wszystkim zaś bardzo młodo. Bones wiedziała, że w listopadzie kończy szesnaście lat, ale w tej chwili dałaby mu najwyżej czternaście. Po prostu zwykły, przestraszony dzieciak, który trochę narozrabiał.

Z jakiegoś powodu przypomniał jej się Harry Potter. Może dlatego, że obaj mieli czarne włosy, a może dlatego, że dopiero co wróciła z jego rozprawy. Zresztą to nie było ważne.

– Dziękuję, Peter, ale nie trzeba było – powiedziała, poprawiając po raz kolejny monokl. – Gdybyś mógł ściągnąć zaklęcie, byłabym wdzięczna.

– Rzuciłby się na panią. – auror powiedział to tonem sugerującym, że właśnie takiej sytuacji się spodziewał. Nie opuścił różdżki, jakby Rainbow mógł coś zrobić pomimo zaklęcia Petrificus Totalus.

– Nie sądzę – odparła, chociaż nie była tego pewna. – Teraz jednak… naprawdę byłabym wdzięczna.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Zostanę w pokoju – zaproponował.

– To nie będzie konieczne.

Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, ale ostatecznie auror się wycofał. Współpracował z Bones od dziesięciu lat, ale wciąż czuł się w jej obecności jak uczniak przyłapany na rzucaniu kredą w poltergeista. Jeszcze raz zapewnił, że pilnuje sytuacji. Zabrzmiało to jak groźba. Ostatecznie jednym ruchem usunął skutki zaklęcia.

Chłopak przez chwilę się nie ruszał, jedynie oddychał ciężko. Wreszcie bardzo powoli usiadł na krześle. Przez cały czas nie spuszczał wzroku z mężczyzny i Bones to skupienie nieco zaniepokoiło. Nie potrafiła jednak określić, dlaczego.

Peter wyszedł, ale nie domknął drzwi.

– Nie rzuciłbym się – powiedział Rainbow po chwili – nie jestem głupi.

– Miło mi to słyszeć.

– O Panie, czemu to ciągle powtarzasz? Miło, cieszę się? Serio? A ja bym stąd najchętniej gdzieś… zwiał. – W ostatniej chwili zmienił przekleństwo na bardziej neutralny wyraz. Znów się uśmiechnął. Wyglądało to tak naturalnie, że aż przerażająco.

– Jak na razie jest pan jednak zmuszony ze mną porozmawiać. – Urzędniczka spojrzała na niego surowo, mając nadzieję, że nie zauważył dreszczu, jaki przeszedł jej po plecach. – Mogę zaproponować ci sok, herbatę albo kawę, niestety bez mleka.

Przez chwilę chłopak patrzył na nią absolutnie zaskoczony. Wreszcie jednak nieznacznie wzruszył ramionami, jakby uznając, że jej szaleństwo to nie jego sprawa.

– Kawa może być.

Wstała zza biurka i podeszła do szafki ustawionej pod fałszywym oknem, które pokazywało nieco deszczowy poranek. Trzymała na niej tacę z zabytkowym czajnikiem i całkiem zwyczajnymi kubkami. Przyklękła i otworzyła drzwiczki, aby wyciągnąć odpowiednią puszkę. Kątem oka obserwowała przy tym chłopaka.

Rozglądał się po biurze z obojętnym wyrazem twarzy, co jakiś czas spoglądając na drzwi.

Bones przytknęła różdżkę do czajnika i czekała, aż zagotuje się woda, odwrócona do chłopaka bokiem. Z niesmakiem pomyślała, że nie potrafi się zmusić, aby stanąć do niego po prostu tyłem.

– Podoba ci się tutaj? – zagaiła w międzyczasie.

– Nie – odpowiedział krótko.

– Dlaczego?

Wzruszył ramionami, rozejrzał się jeszcze raz.

– Kto to projektował? Babcia Dumbledore'a? Serwetki i te, nawet nie wiem, co to za obrazki…

– Sielskie widoki.

– Przerażające. Szczególnie ten facet z widłami, wygląda, jakby właśnie odkrył uroki Ku Klux Klanu.

– Uroki czego? – zainteresowała się.

– To takie coś... ee... Oni są w sumie jak Śmierciożercy, tylko że to mugole – wytłumaczył bez przekonania. Bones zanotowała w pamięci, aby sprawdzić tę informację. – Nieważne... W dodatku kolor ścian mnie wkurza – dodał, zmieniając temat.

– Nie lubisz zielonego? Ile kawy, a ile cukru? – spytała, najpierw sypiąc sobie.

– Dwie i dwie. Nie lubię, to jakiś grzech?

– Podobno uspokaja.

Postawiła przed nim żółty kubek z napisem „CUDA ZA DARMO". Zauważyła, że skrzywił się, kiedy przeczytał te słowa. Sama wybrała niebieski ze ślicznym, ręcznie malowanym borsukiem. Susan kupiła go na jej urodziny, dawno temu.

Przez chwilę przyglądali się sobie, ani nie pijąc, ani nie mówiąc. Oceniali. Bones zastanowiła się, czy to jej przewrażliwienie, czy też początkowa wrogość u chłopaka zmieniła się w lekką pogardę.

– Warto było? – spytała, próbując wziąć się w garść. Z szuflady biurka wyciągnęła zieloną chusteczkę i otarła spocone dłonie.

Rainbow znów wzruszył ramionami.

– Warto. Zawsze jest warto – powiedział, jakby rzucał wyzwanie, aby mu zaprzeczyła.

– Ja bym się bała – stwierdziła zamiast tego.

Znów wydał się zagubiony i to ją zastanowiło. Coś się nie zgadzało. Ostatecznie miała duże doświadczenie i nienajgorszą intuicję. Lubiła myśleć, że parę młodych osób wyprowadziła na ludzi. Oczywiście nie wszystkich, ale naprawdę radziła sobie w o wiele bardziej ekstremalnych przypadkach.

Jego reakcje wydawały się jej nieodpowiednie. Owszem, pasowały do pewnego schematu, ale...

Amelio, po prostu próbujesz znaleźć u niego szaleństwo matki, zganiła się w myślach.

– Nigdy nie lubiłam latać. Nawet, gdy oglądałam quidditch, ciągle zasłaniałam oczy. Miałam wrażenie, że wszyscy zaraz pospadają. Grałeś w niego kiedyś? – powiedziała, bawiąc się bezmyślnie chusteczką.

To było przeczucie, którego nie umiała uchwycić ani sprecyzować.

– Parę razy. Jest nudny. Zresztą i tak ustalaliśmy, że szukający nie dostaje punktów, bo inaczej to było kompletnie bez sensu.

Nie zapytała, kim są „my". Wątpiła, żeby teraz jej na to odpowiedział.

Chłopak ciągle zerkał na drzwi, więc w końcu domknęła je zaklęciem. Nie mogła jednoznacznie stwierdzić, czy się ucieszył z tego powodu – cały czas grał odprężonego. Miała tylko nadzieję, że Peter nie wtargnie, aby sprawdzić, co się dzieje.

– Cóż, za to całkowicie legalny. W przeciwieństwie do miotlarskiego wyścigu urządzonego na ulicach Londynu. Wczesnym wieczorem. W tym jedną z głównych arterii. Wiesz, ilu osobom należało zmodyfikować pamięć?

Nawet nie gest, nie grymas na twarzy, raczej bezruch, jakby próbował po sobie niczego nie pokazać. Trwało to jedynie chwilę, ale Bones zdążyła się zmartwić.

– To nie był wyścig… – chłopak urwał, przez chwilę milczał, jakby nad czymś się zastanawiał – po prostu zobaczyłem, że gdzieś lecą, to się przyłączyłem. Żaden hazard, gdzieżbym śmiał.

– Panie Rainbow, proszę nie kłamać. W czasie przesłuchania powiedział pan… – Zerknęła do akt. – …że ścigał się pan ze wszystkimi i wszystkim, a na końcu: oczywiście wygrał.

Uśmiechnął się przepraszająco. Bones mimowolnie pomyślała, że tak samo uśmiechałaby się jego matka, gdyby znaleźli ją nad ciepłym trupem.

– Okej, trochę zaszalałem. Chyba mnie pani za to nie przymknie? – pytanie zadał swobodnym tonem, ale wyczuła lęk. Prawie doskonale zamaskowany czaił się w głębi oczu. – Obiecuję poprawę.

– W normalnej sytuacji poinformowałabym dyrektora pańskiej szkoły, rodziców, ewentualnie przydzieliła kuratora – mówiła spokojnie, próbując uchwycić jego spojrzenie. – Dobrze pan jednak wie, że to nie jest typowa sytuacja.

Kiedy nie odezwał się, kontynuowała:

– Nie uczęszcza pan do żadnej placówki, a rodzice wydają się być nieosiągalni. Czy posiada pan jakiegokolwiek opiekuna?

– Jasne.

– Proszę nie kłamać.

– To po cholerę pani pyta? Nie mam, nie potrzebuję – powiedział, na chwilę tracąc opanowanie. W tej samej chwili, jakby w odruchu, spojrzał na drzwi.

Westchnęła, upiła kawę, dając mu chwilę na ochłonięcie.

– W tej sytuacji muszę panu przede wszystkim zapewnić opiekę.

– Poprawczak? – zapytał i znów wyczuła ten sam strach. Czemu się mu dziwiła? Większość osób boi się więzienia, zamknięcia. Przyzwyczaiła się do tego w pracy.

Mogła jednak postawić całą swoją wypłatę, że nie tylko o to tu chodziło. Poza tym miała wrażenie – co było już doprawdy głupie – że w pokoju zrobiło się odrobinę zimniej. Podniosła kubek, aby nieco rozgrzać ręce.

– Myślałam raczej o domu dziecka. Kuratora również pan otrzyma. Nałożymy Namiar – powiedziała powoli, obserwując jego reakcje.

– To zaklęcie? – zapytał tylko.

Skinęła głową. Zaklął.

– Proszę zachować wulgaryzmy dla siebie. Zresztą Namiar noszą wszystkie dzieci w Anglii. Fakt, że był go pan pozbawiony, jest jedynie drobnym przeoczeniem.

Patrzył na nią tak, jakby skazała go co najmniej na śmierć.

xxx

Znowu miał jeden z tych męczących koszmarów i dobrze o tym wiedział.

Właściwie to było najbardziej irytujące – przecież kiedy człowiek orientuje się, że śni, powinien natychmiast się budzić. To elementarne.

Brodził po kostki w mętnej, zielonkawej wodzie, powstrzymując mdłości. W słabym świetle widział pływające w niej strzępy skóry, sowie pióra, okładki książek, zgniłe szmaty. Co jakiś czas któryś z tych przedmiotów ocierał się o jego nogi. Wtedy się wzdrygał.

Najgorsze było jednak wrażenie, że w tej płyciźnie coś się czai. Dławiące, wręcz namacalne uczucie obcej obecności. Jak wraże spojrzenie na karku.

Próbował otworzyć oczy, a później uszczypnąć się, ale nic to nie dało. Pożałował, że od lat olewał naukę świadomego śnienia. Przynajmniej potrafiłby się obudzić. Chyba.

Najbardziej martwił się, że w realnym świecie może teraz krzyczeć. To byłoby… naprawdę żenujące.

Zacisnął pięści i przystanął. Nie widział ścian ani horyzontu, nie dostrzegał też źródła światła. Kiedy zadarł głowę i nieco się wysilił, mógł dojrzeć blade konstelacje, chyba rozmieszczone zupełnie przypadkowo.

Woda falowała lekko – a on bał się coraz bardziej, równocześnie coraz mocniej się złoszcząc.

Co za durny sen.

– Zdrzemnąłeś się? – usłyszał wesoły głos.

Nie otwierając oczu ocenił sytuację. Nadal siedział na krześle, więc pewnie się nie rzucał, oddech miał trochę przyspieszony, ale gardło go nie bolało. Wokół siebie słyszał normalne rozmowy, choć nieliczne. Poza tym był spocony, ale mógł to zrzucić na rozregulowany czar termoregulacyjny w kurtce. Czyli w miarę w porządku.

Dopiero wtedy udał, że się ocknął. Powoli otworzył oczy, przeciągnął się i uśmiechnął, ponieważ zawsze opłacało się robić sympatyczne wrażenie. Kątem oka zauważył, że Peter, siedzący obok, skrzywił się. Frajer.

– Trochę czekałem – powiedział, szybko oceniając stojącą przed nim dziewczynę. – Pani jest moją kuratorką? – zapytał po chwili z niedowierzaniem.

Przede wszystkim była zaskakująco młoda. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia? Ubrała się jak mugolska nastolatka, która naprawdę lubi punk, ale trochę boi się o tym powiedzieć rodzicom. Luźna, czarna koszulka bez napisów, podarte dżinsy i glany. Rainbow zauważył, że narysowała na nich kwiatki żółtym markerem. Nieco oszołomiony znów spojrzał w górę, na jej jaskrawozielone włosy, przycięte przy uszach.

Salazarze, wygląda jak moja matka, pomyślał. Nie było to przyjemne skojarzenie.

– Mów mi Tonks – przedstawiła się i wyciągnęła do niego dłoń.

– James – powiedział, ignorując gest. Wstał, nie wiedząc co robić. Ręce włożył w kieszenie kurtki.

– Podpisz papiery – wtrącił się Peter, podając dziewczynie pergamin. – Miałaś tu już być godzinę temu.

– Wiesz, jak jest – rzuciła beztrosko, przysiadając się do stojącego na korytarzu stolika. – Coś mi wypadło.

Złożyła na karcie zamaszysty podpis i dmuchnęła na niego, aby szybciej wysechł. Podała dokument aurorowi.

– Przechodzisz pod moją opiekę, młodociany kryminalisto – powiedziała, szybko się podnosząc. Kałamarz, który trąciła łokciem, przewrócił się, brudząc atramentem rozłożone ulotki. Czarownice na ich okładkach uciekły poza krawędzie rysunków. – Przepraszam – powiedziała, próbując nerwowo uporządkować bałagan.

Peter westchnął. Nie wydawał się zaskoczony.

– Tonks, zostaw. Zaraz to naprawię.

– Dzięki – uśmiechnęła się promiennie i skinęła na chłopaka. – No to co, wszystko masz?

– Nic nie mam – odpowiedział rozbawiony – nawet różdżkę mi zabraliście.

– Tak dla przyzwoitości pytam – stwierdziła – a różdżkę dostaniesz na dworze. To cześć, Peter.

– Do widzenia, Nimfadoro – odpowiedział, na co dziewczyna wyraźnie się skrzywiła. Chciała chyba coś powiedzieć, ale wreszcie machnęła na to ręką. Dosłownie.

James poszedł za nią do windy, zaciskając zęby. Wciąż czuł odór zepsutej wody.

– Nie macie tu jakichś schodów? – spytał, kiedy czekali, aż zjedzie.

– Co? – spytała, nieco nieprzytomnie. Wokół nich krążyły samolociki z informacjami. Chłopak spróbował jeden złapać, żeby zająć czymś ręce.

– Schody. Normalne, awaryjne, jakiekolwiek. Na wypadek, gdyby windę szlag trafił – starał się mówić normalnie, spokojnie, może nawet wesoło, choć wnętrzności mu się skręcały.

– Właściwie mamy – stwierdziła – chcesz się przejść?

– Jasne, przejść się, rozprostować nogi, te rzeczy.

Winda właśnie nadjechała i samolociki wpadły do środka. Zauważył, że stoi w niej jakaś starsza czarownica, czytająca w skupieniu opasłą księgę. Wyglądała jak anemiczna żyrafa.

Zmartwiał. Nie chodziło o to, że nie mógł tam wejść, w końcu już raz nią jechał. Stał wtedy całkowicie nieruchomo, naprawdę bardzo, bardzo spokojny. Głębokie równe oddechy, pozytywne myśli. Alternatywą była kompletna panika. Potrafił nad sobą panować, nie był już dzieckiem. Mimo wszystko jednak kiedy wysiadł, ledwo trzymał się na nogach.

Czarownica podniosła wzrok znad księgi i zmarszczyła czoło w grymasie dezaprobaty.

– Wsiadacie? Niektórzy ludzie tu pracują – powiedziała oschle.

– Nie, my już idziemy – odparła Tonks, rumieniąc się lekko. Drzwi zasunęły się z trzaskiem. – To była Gertruda, Departament Czarodziejskich Gier i Sportów – dodała konspiracyjnym szeptem.

– Merlinie, kogo zabiła za tę posadę?

– Śledztwo trwa.

Schody okazały się porośnięte kurzem i prawdopodobnie od lat nie używane. Tonks co jakiś czas rzucała Chłoszczyść, w trosce o ich płuca i oczy. Poza tym dużo mówiła i często się śmiała. Jamesowi mimowolnie zaczął udzielać się jej dobry humor.

– Tylko dzięki niemu rok temu ukończyłam akademię – stwierdziła, mocując się z drzwiami. – Nie no… Alohomora!

– Jesteś aurorką? – spytał, a cień sympatii, którą czuł do dziewczyny, ulotnił się.

– Ciężko w to uwierzyć, co nie? – powiedziała, otwierając. Zalało ich ostre, dzienne światło. – Ojej.

Stali na niewybrukowanym podwórku. Naprzeciwko mieli ceglaną ścianę upstrzoną niewybrednymi tekstami i nieanatomicznymi rysunkami. Po lewej smętnie kołysał się szyld hurtowni ryb, ale na drzwiach wisiała masywna, zardzewiała kłódka. Wymienili spojrzenia.

– Wyjście awaryjne – powiedziała Tonks niepewnie.

Rainbow zatrzasnął je starannie.

– O ile zakład, że ich otwarcie wywołuje jakiś alarm?

Dziewczyna drgnęła, obejrzała się. Drzwi – gdziekolwiek były – wtopiły się w szary beton.

– Teleportacja? – ni spytała, ni stwierdziła.

– Łączna? – James skrzywił się odruchowo. Sama myśl napawała go wstrętem. – Może po prostu pobiegnijmy?

Tak zrobili.

xxx

Najpierw pojechali autobusem do jego kawalerki. James stał naprzeciwko automatycznych drzwi, oparty nonszalancko o szybę, choć większość siedzeń była wolna. Tonks oglądała kasownik z umiarkowanym zaciekawieniem.

– Mogliśmy wziąć Błędnego Rycerza – zauważyła tęsknie, kiedy wlekli się rozgrzanymi ulicami. Chłopak wzruszył ramionami.

– Wybacz, nie mam forsy.

Wraz z różdżką odzyskał dobry humor. Włożył ją do tylnej kieszeni spodni, nie przejmując się ostrzeżeniem Tonks, że to podobno niebezpieczne. Ściągnął też kurtkę i przewiesił przez lewe ramię. Pod spodem miał wygniecioną, szarą koszulę.

– Właściwie nie powinniśmy zapłacić? – ocknęła się dziewczyna.

– Tylko, jeśli nas złapią. – Uśmiechnął się.

Pogroziła mu palcem.

– Jamesie Rainbow – powiedziała grobowym tonem – ja mam zrobić z ciebie praworządnego obywatela.

Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, aby wreszcie równocześnie się roześmiać.

– Jamesie Syriuszu Rainbow, jeśli mamy być dokładni. Po bohaterze i mordercy. – Tonks spojrzała na niego w taki sposób, że poczuł się niezręcznie. Jakby powiedział coś głupiego. – Chodź, to mój przystanek – rzucił.

Wyskoczyli na rozgrzany chodnik i aurorka rozejrzała się czujnie.

– Naprawdę tu mieszkasz? – spytała i coś w jej głosie sprawiło, że poczuł złość. Jasne, to nie było najładniejsze miejsce na ziemi, ale właściwie je lubił.

– Trochę dalej, ale owszem, w bloku.

Zreflektowała się.

– Kurczę, nie o to mi chodziło. Po prostu czarodzieje zazwyczaj szukają miejsc… raczej daleko od mugoli – tłumaczyła niezręcznie, kiedy szli na ukos po zrudziałym trawniku. Banda miejscowych dzieciaków wlekła się za nimi z nudów.

– Serio? Nie zauważyłem – warknął.

– Naprawdę przepraszam – powiedziała i chłopak nagle jej uwierzył. Stanął jak wryty, przyglądając się aurorce z bezbrzeżnym zdumieniem. Miała minę zmieszanego szczeniaka.

– Ludzie, kto cię zrobił kuratorem?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Jakoś tak wyszło.

James odemknął drzwi i wszedł na schody, nawet nie spoglądając na windę. Klatka cuchnęła przetrawionym alkoholem i kotami. Nagle zrobiło mu się głupio.

– W sumie, odkąd aurorzy niańczą bachory? – zapytał, żeby jakoś przerwać niezręczną ciszę. – Nie powinniście łapać czarnoksiężników albo coś?

Tonks wzruszyła ramionami i James sam sobie odpowiedział.

– Myślicie, że matka do mnie przyjdzie?

– Nie, co ty. Gdyby ktoś w to wierzył, przydzieliliby ci kogoś innego – powiedziała z rozbrajającą szczerością. – Czekaj, ty tu mieszkasz? – dodała, kiedy otworzył drzwi. Tym razem w jej głosie zdumienie mieszało się z zachwytem.

– Przepraszam za bałagan – wymamrotał.

Naprawdę lubił to mieszkanie. Skombinował je sobie z pół roku temu, kiedy obrzydło mu sypianie po melinach na Nokturnie. Było małe: tylko jeden pokój, w który dodatkowo upchnięto kuchnię, mikroskopijna łazienka – ale jakoś temu zaradził. Całą ścianę sypialni zajmowało okno. Sam je wyczarował, znaczy – na spółkę z Chupacabrą. W kącie pod sufitem miało pojedynczy lufcik, który dodał, kiedy uznał, że widok to odrobinę za mało. Przede wszystkim jednak okno było przeźroczyste jedynie z tej strony, z podwórka widać było za to ślepą ścianę. Oraz lufcik, oczywiście.

– Nieźle – powiedziała Tonks, wchodząc. Prawie natychmiast potknęła się o leżącą na podłodze bluzę. Podniosła ją niepewnie.

– Rzuć gdziekolwiek. – Chłopak oglądał swoje mieszkanie starannie.

Cholera, ktoś naprawdę tu był. Jeszcze przed chwilą łudził się, że aurorzy olali sprawę, ale widocznie jego matka miała świetną renomę w Anglii. Cudownie. Kolekcja książek była przetrzebiona, nie znalazł też amuletów, które trzymał upchnięte w dolnej szufladzie biurka. Dodatkową różdżkę diabli wzięli… chociaż nie, ją zgubił w czasie lotu.

Tonks usiadła na materacu, który służył mu zamiast łóżka, i wzięła do ręki gitarę. Chciał jej powiedzieć, żeby uważała, ale nie zdążył. Struna pękła pod palcami i strzeliła w górę, zostawiając jej na policzku czerwoną szramę. Zobaczył parę kropel krwi.

– Wszystko w porządku? – zapytał nerwowo. – Nie dostałaś w oko?

– Nie. Ojej. Reparo. – Stuknęła różdżką w gitarę, która naprawiła się natychmiast.

– Jest felerna – powiedział Rainbow przepraszająco. – Od miesiąca mam ją odklątwić, ale jakoś ciągle zapominam. W łazience jest lustro i mam wodę utlenioną… – umilkł, czując się naprawdę niezręcznie.

Dziewczyna odłożyła instrument na wymięty koc i potrząsnęła głową.

– Naprawdę nie trzeba. – Zmrużyła oczy i chłopak zobaczył, jak ślad znika. Dziewczyna uśmiechnęła się. – To taki plus bycia metamorfomagiem. Tylko przy poważniejszych ranach nie działa.

– Aha – stwierdził, bo nie wiedział co powiedzieć.

Otworzył lodówkę i włożył do reklamówki kawałek sera, karton z resztką mleka i zwiędłą rzodkiewkę. Żal mu było wyrzucać jedzenie, więc stwierdził, że zostawi je pod drzwiami sąsiadki z dołu. Ostatnio miała kłopoty finansowe. Dołożył jeszcze chleb leżący na blacie i uznał, że załatwił sprawę wszystkich łatwo psujących się produktów. Kwiatów w domu nie trzymał, więc to by było na tyle.

Znalazł plecak-kostkę i wpakował do niego parę ubrań. Tonks w tym czasie przeglądała jego książki.

– Lubisz mugolskie powieści – stwierdziła niepotrzebnie. – A to co? „Uzdrowicielskie zastosowanie legilimencji"?

– Pożyczona.

– W ogóle sporo masz książek o uzdrawianiu.

– Wszystkie pożyczone. Nawet do nich nie zaglądałem – spróbował możliwie łagodnie zasugerować, że to nie jej sprawa. – Idę do łazienki, nie patrz.

– Co?

– Drzwi się nie zamykają.

Pomieszczenie było tak małe, że nie odważyłby się w nim zamknąć – ale to również nie była jej sprawa.

Ukląkł koło prysznica i poluzował jedną z płytek, którymi obudowano brodzik. Wyciągnął paczuszkę owiniętą w folię i schował ją do kieszeni spodni. Była trochę wilgotna. Wstając, uważnie przejrzał się w lusterku. Wyglądało na to, że czar maskujący trzyma dobrze, ale i tak powinien go niedługo odnowić. Przezorny zawsze ubezpieczony, czy jakoś tak.

Spuścił wodę i zajrzał do pokoju, zastanawiając się, jakich zniszczeń zdążyła dokonać jego kuratorka.

Dziewczyna leżała na brzuchu, zaczytana w którąś z powieści. Po okładce poznał, że to coś Kinga. Świetnie, cudownie.

– Mogę odzyskać moją książkę? – zapytał uprzejmie. Uniosła głowę.

– A mogę pożyczyć?

Nigdy w życiu nie mieszkał w sierocińcu, tym bardziej mugolskim. Stał w niewielkim, bezosobowym pokoju, w którym upchnięto dwa łóżka, biurka i wypaczoną szafę. Było tu czysto – przede wszystkim. Schludnie. Tak inaczej.

Tonks chyba też czuła się niepewnie, przystanęła w progu i przygryzała wargę.

– Wpadnę za tydzień, w sobotę – powiedziała. Na plecach miała gitarę, którą zamierzała zanieść do Departamentu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli. Z kwadrans kłócili się, czy akustyk jest naprawdę mugolskim wynalazkiem.

– Okej – powiedział ponuro, kładąc plecak na łóżku.

– Poza tym mogę ci zaczarować parę szuflad, żeby nikt w nich nie grzebał – dodała bez przekonania.

– Dzięki, ale nie trzeba.

– Uszy do góry. Pewnie zaraz załatwimy ci jakąś nową rodzinę. – Próbowała się uśmiechnąć, ale kiepsko jej to wyszło.

– A co? Znasz jakichś masochistów?

Rozejrzała się bezradnie.

– No to do soboty.

– Cześć.

Pożegnali się niezręcznie.

James odczekał jeszcze chwilę, nasłuchując trzasku aportacji. Kiedy stwierdził, że aurorka na pewno zniknęła, wstał i otworzył okno. Do pokoju wszedł jego współlokator, wysoki chłopak o bardzo śniadej cerze i ciemnych włosach.

– Wiejesz? – spytał tylko.

James wzruszył ramionami. Miał pokój na pierwszym piętrze, szlag by to…

– Mam linkę holowniczą – zlitował się nad nim chłopak, wyciągając sprzęt spod łóżka. – Tylko że ja ci nie pomagałem, jasne?

– Jak słońce. Ee…

– Steve.

– James. Dzięki.

Dryblas położył się na łóżku i westchnął ciężko.

– Wiesz, tu nie jest tak źle. No i wychowawcy nie robią problemów, kiedy wracasz.

– Serio?

Spojrzeli na siebie znacząco i zaśmiali się, cicho i niewesoło.