Disclaimer: I don't own Bleach. It still belongs to Kubo-sensei.

Rzecz będzie zbiorem miniaturek opowiadających o tym, jak poszczególni członkowie Espady stali się pustymi. Tak. Po Grimmciu w końcu pora na resztę :)

Chyba trochę przekombinowałam, ale i tak – smacznego.


1

Wzniosłość chwili, wyjątkowość słów, majestat piedestału, na którym cię postawiono. Mieszanina niecodziennych uczuć wdzierająca się głęboko w umysł, wnikająca w każdą, najmniejszą komórkę ciała, do szczętu pochłaniająca duszę. Gęstniejąca z każdą chwilą atmosfera napięcia i oczekiwania przepełnionego podnieceniem. Delikatny wietrzyk rozwiewający poły drogich garniturów, tłum bezmyślnych gapiów wpatrzonych w uśmiechnięte maski zdobiące twarze osób na podwyższeniu. Najważniejsza chwila. Tu i teraz. Właśnie dziś.

Polityczny piknik; coś czego nienawidzisz od zawsze i z całego serca. Jedyny moment, w którym twój najlepszy(najgorszy?) przyjaciel – osamotnienie – zagląda ci w oczy z naprawdę bliska. Jedyny, w którym pragniesz uciec przed nadmiarem cudzych spojrzeń i schować się choćby pod stół. Choćby i prezydialny. Piknik. Wspaniałe wydarzenie. Doskonała okazja, by zdobyć kilku nowych sojuszników, uśmiechem oczarować nowe tłumy i choć przez chwilę udawać, że wcale nie jesteś na tej scenie sam. Że twoją walkę toczą także inni, a ciągła separacja i dystans to tylko chwytliwy i łapiący za serce trik reklamowy. Że jesteś tak samo prawdziwy, jak oni wszyscy. Ale to przecież nie czas na refleksje. Zaczyna się wiec.

Zapach zwycięstwa przytłumiony nieco smrodkiem odwiecznej samotności w potędze, przejmujący chłód ciągłego odosobnienia i nieprzyjemnie szczypiący w oczy cień zawiści. I zdrady. Wszystko to, czego nie chciałeś nigdy doświadczać, czym gardziłeś, czego się obawiałeś. Wszystko, czym żyłeś. Niechciane odczucia otaczają cię niczym pręty złotej klatki, w której zamknięto cię tak dawno temu, że nie pamiętasz już, jak się oddycha. Zalewają twoją świadomość milionem obrazów o przegniłej chwale i nic nie wartej potędze, by po chwili runąć w ciemność nieprzeżytej nigdy bliskości. Właśnie teraz i właśnie tu – w blasku fleszy. Po raz ostatni.

Odgłos wystrzału brzmi niczym armatni huk w zapadłej nagle ciszy. Szczęk opadającej łuski jest zaś jak ziarno wywołujące lawinę wrzasku i paniki. Tłum rozpierzcha się we wszystkie strony, w zaślepieniu tratując wszystko, co napotka na swej drodze. Świat na chwilę we władanie biorą chaos i rozgardiasz, a w niebo wzbijają się tumany poderwanego gwałtownie kurzu i pyłu. W nastałym zamieszaniu nikt nie zauważa, że najważniejsza osoba całego tego przedstawienia pada niczym rażona gromem, brocząc krwią.

Cios jest nagły i niespodziewany. I wyłącznie dlatego nie wywołuje zaskoczenia tak, jak powinien. Pierś nie rozrywa się na kawałeczki, nie pulsuje zdradziecką słabością i nie kurczy się w żałosnej namiastce błagania o łaskę życia. Cios jest wybawieniem. Podświadomie oczekiwaną zapłatą za show, którym niegdyś stało się twoje życie, a z którego osłabiony władzą nie potrafiłeś się obudzić. Spektakl jednego aktora, szamoczącego się w zaciskającej się, pajęczej sieci intryg, utkanej dla niego przez oponentów. Zawsze samotnie. Zawsze solo.

Krew na twoich rękach jest ciepła i czerwona jak świeżo rozkwitłe maki. Płynie szybko, z niesłychaną starannością barwiąc jasną koszulę w szkarłatne wzory. O dziwo, nie czujesz bólu. Nie czujesz też upadku na kolana ani igły kolejnego pocisku, który tym razem przeszywa ci dłoń i serce. Jest tylko spokój zmęczonego ciągłą walką wojownika, który w końcu doszedł do celu. Z wdzięcznością patrzysz więc na motyla o czarnych skrzydłach, którego zdaje się nie dostrzegać nikt poza tobą. Zmatowiałymi oczyma śledzisz jego pełen gracji lot i nawet starasz się uśmiechnąć, gdy przysiada nieopodal. A potem maleńki posłaniec znika, zabierając ze sobą twoją Walkirię i świetlistą drogę spokoju; znika pozwalając, by tłumiony od zawsze żal pożarł cię doszczętnie. Byś w agonii rozpadł się na tysiące ziaren piasku, ścieląc grunt pod stopami swoich następców.

Dematerializujesz się. Rozpływasz w wiecznym mroku zimnej pustki, pozostawiając za sobą tylko szarobłękitny ślad pulsującej osamotnieniem świadomości, pełznącej pomiędzy setką innych, pozbawionych indywidualności bytów. Jedynym zaś materialnym śladem po twoim istnieniu są tylko wielkie nagłówki w porannych gazetach: Coyote Starrk. Wybitny polityk, wielki przywódca, ikona narodu. Samotny wilk, który poległ w imię lepszej sprawy.