Ludzie widzieli to, co spodziewali się zobaczyć. Jenny zawsze rozumiała tę prostą prawdę.
Rozumiała ją, kiedy miała dziewięć lat i spódniczkę wiecznie pobrudzoną od wspinania się na drzewa w parku i grania w piłkę nożną w pokrytych pyłem uliczkach.
— Chłopcy mnie popchnęli! — tłumaczyła się i dorośli zamiast ją ukarać, głaskali ją po głowie i delikatnie pouczali, żeby nie bawiła się z chłopcami, są zbyt nieokrzesani.
Rozumiała ją, kiedy miała dwanaście lat, a jej brat zajmował się cerowaniem, kiedy rąbała drewno na opał. Zamieniali się miejscami tuż przed skończeniem pracy, zanim rodzice wrócili ze sklepu.
Rozumiała ją, kiedy miała siedemnaście lat i w dni wolne od pracy w sklepie zakładała na siebie ubrania brata, a przed wyjściem do miasta upychała długie włosy pod czapką. Ludzie rozmawiali z nią i patrzyli na nią w zupełnie nowy, inny sposób. Kiedy pocałowała dziewczynę w karczmie, inni śmiali się i nazywali ją zuch chłopakiem.
Znała to tak dobrze od wewnątrz, że łatwo było zauważyć to od zewnątrz. Kobieta, która weszła do karczmy i zadawała zbyt zdawkowe pytania, od razu zwróciła na siebie jej uwagę. Istniało wiele powodów, aby zakrywać twarz i dłonie, ale Jenny nie mogła dopasować żadnego z nich do jej zachowania. Było coś w tym, jak się poruszała. Zbyt ostrożnie. Jenny poczuła się tym zaintrygowana.
Kiedy za nią podążyła, nie do końca spodziewała się, że ktoś nagle przystawi jej nóż do gardła w ciemnej uliczce, ale nie była tym też zaskoczona.
— Śledzisz mnie? — zapytała tamta kobieta, a jej słowa brzmiały niemal jak warknięcie.
— Tak — odpowiedziała Jenny.
…
Ludzie widzieli to, co spodziewali się zobaczyć. Obie to rozumiały. Dla większości były trzymającą się z dala od innych damą i jej pokojówką. Dla kilku starannie wybranych osób ekscentryczną poszukiwaczką przygód i jej asystentką.
Niewielu dostrzegało w nich dwie kobiety, jedną o różowej skórze i jedną o zielonej, które dzieliły łóżko, myśli, pracę i życie.
Ale nie przeszkadzało im to. Nie było takiej potrzeby.
