An Avalanche Of Detour Signs

( archiveofourown org / works / 340976 )

gyzym

(Zgoda odgórna)

Beta: myszyna


– On nie żyje, prawda?

Chłopiec jest martwy. Molly wie o tym, chociaż ma zaledwie dziesięć lat, a jej oczy zasłania drżąca dłoń starszej siostry. Ludzie nie wyglądają tak jak ten chłopiec, nie wtedy, gdy żyją i nic im nie dolega. Takie rzeczy po prostu się wie, a Molly może wciąż być małą dziewczynką, ale nie jest głupia. Ludzie wkoło niej płaczą, ktoś zaczyna krzyczeć, a dłoń Flory trzęsie się i trzęsie, tak samo jak jej głos, kiedy woła jednego z pływaków (jej chłopaka, myśli Molly, ale nie jest tego pewna, Flora jej nie mówi). Chłopiec jest martwy. Żadne inne wyjaśnienie nie ma sensu.

– On nie żyje – powtarza, próbując odepchnąć rękę Flory. – Wiem, że on nie żyje! Czemu nie pozwolisz mi zobaczyć?

– Przestań, Mols – szepcze Flora, odwracając ją i ciągnąc w stronę wyjścia. Molly udaje się jeszcze zerknąć przez ramię – woskowa, ociekająca wodą skóra, krótkie mignięcie, a potem widok chłopca w jej wieku, może nieco starszego, tylko przez sekundę. W jego oczach jest coś dziwnego, co mrozi Molly krew w żyłach. Dlaczego ten chłopiec tak patrzy? Co takiego zabawnego jest w martwych ludziach?

Wkrótce zapomina o tym wydarzeniu, a przynajmniej próbuje. To tak, jak mówiła jej matka: dziewczynka w wieku Molly nie powinna się zajmować takimi rzeczami.


Jej wizytówka mówi:

Pracownik kostnicy

i Molly nie może się na nią napatrzeć, delikatnie gładząc palcami wypukłe litery, dumna niemal wbrew sobie. Wie, że wybrała dziwne zajęcie, ale to lepsze niż wieczne szukanie pracy, lepsze niż bezowocne gapienie się w papierek biochemii, którą ukończyła, kiedy dotarło do niej, że nie nadaje się na lekarza. Molly jest gotowa wykonywać pracę której nie chce nikt inny – jeśli ma to nadać jej życiu jakikolwiek sens; jest gotowa spędzać pół dnia w towarzystwie zwłok, o ile dzięki temu sama przestanie czuć się martwa.

– Zawsze myślałam, że chcesz zostać pediatrą – mówi z niesmakiem jej matka, kiedy Molly przekazuje jej wieści. – Wiem że młodzi lubią teraz „szukać siebie" i tak dalej, ale kostnica to nie miejsce dla młodej damy.

To ty chciałaś, żebym została pediatrą, myśli Molly, nie po raz pierwszy. Ona sama nigdy nie miała takich marzeń, dziękuje bardzo – ale teraz nie ma sensu się o to sprzeczać. Molly naprawdę nie wie, czemu ludzie sądzą, że lubi dzieci: czy to, że uwielbia ubrania w odcieniach różu i nosi spódnice w kwiaty, naprawdę jest powodem, dla którego nie zasługuje na poważne traktowanie? Po prostu nikt nigdy nie kłopotał się tym, żeby spytać ją wprost. Wie że nie jest asertywna ani pewna siebie, ale inteligencji jej nie brakuje – a jednak wydaje się, że dla nikogo nie ma to znaczenia.

Myślała, że akademia medyczna pomoże. Stało się odwrotnie. Molly nigdy nie pozbyła się tego lekkiego, przykrego wrażenia, że wszyscy dookoła się z niej podśmiewają, że patrząc na nią widzą jakąś skazę, której nie potrafiła zidentyfikować ani zrozumieć. Chęć ukończenia studiów odeszła razem z jej ojcem. Molly opuściła uniwersytet najszybciej jak się dało, gdy tylko zdobyła tytuł z biochemii. A to był po prostu kolejny przystanek. Albo coś w tym rodzaju.

– To tylko praca, mamo – mówi zamiast tego, podchodząc do kuchenki i wyłączając gaz pod czajnikiem. – Żadna nie hańbi. Sama mnie tego nauczyłaś.

– Ale to martwe ciała!

– I to jest właśnie cudowne – odpowiada radośnie Molly. – Żadnych zrzędliwych, wkurzających klientów. Nie mogę się doczekać.

Jej matka prycha z dezaprobatą i każe się przepraszać, a kiedy Molly budzi się następnego dnia, na jej telefonie czekają dwie wiadomości od siostry. Witaj w pierwszym dniu swojego nowego życia! mówi pierwsza wiadomość. ...nawet, jeśli oznacza to OSTATNI DZIEŃ dla kogoś innego :).

Molly śmieje się i kręci głową, zakłada na siebie przygotowane dzień wcześniej ubranie i rusza do wyjścia. To na pewno pierwszy dzień czegoś. Musi tylko pójść i dowiedzieć się, czego.


Sherlocka Holmesa poznaje dwa tygodnie później. Zajmuje się akurat papierkową robotą dotyczącą wyjątkowo paskudnego podwójnego morderstwa; kiedy do kostnicy przywożą ciała – jedno z roztrzaskaną głową, drugie z poderżniętym gardłem – Stamford zielenieje na twarzy, a Molly bez wahania proponuje, że go zastąpi. Stamford przez moment patrzy na nią podejrzliwie, po czym kiwa głową i odchodzi, a Molly zabiera się do pracy.

To nie tak, że lubi zwłoki. Po prostu ich widok nie sprawia jej problemu.

Kiedy otwierają się drzwi, inspektor Lestrade wchodzi pierwszy i Molly uśmiecha się do niego: poznała go już drugiego dnia pracy i od razu bardzo polubiła. Nie jest jak ta jego podwładna, sierżant Donahue, Donovan czy jak jej tam, która spogląda tak, jakby Molly była jakimś smętnym, pożałowania godnym stworzeniem. Kolejny plus pracy ze zwłokami: nikt nie próbuje cię osądzać.

– Dzień dobry, inspektorze – mówi Molly.

– Niezbyt dobry – odpowiada Lestrade, krzywiąc się na widok zwłok, ale zanim do Molly dociera, co by to mogło znaczyć, za inspektorem wpada drugi mężczyzna.

Ale wysoki, myśli najpierw Molly. A potem: Czy takie kości policzkowe w ogóle są ludzkie?

– No dobrze – zaczyna Lestrade – Pani Hooper...

– Molly – przerywa mu odruchowo, nadal wpatrując się w drugiego gościa, który z każdą chwilą bardziej przypomina przybysza z obcej planety. Uśmiech Lestrade'a zauważa dopiero, kiedy już blednie na jego twarzy i jest za późno, żeby go odwzajemnić.

– W porządku, Molly – poprawia Lestrade – poznaj Sherlocka. Sherlock, to jest Molly.

– Doprawdy idź porobić coś innego, Lestrade, przeszkadzasz mi – mówi... Sherlock, najwyraźniej. Cudaczne imię, myśli Molly, ale cóż, facet cały jest dość osobliwy.

– Niby czym? – odpowiada Lestrade urażonym tonem. – Staniem tutaj?

– Staniem, odzywaniem się, jakkolwiek chcesz to nazwać. – Sherlock zdążył już wyciągnąć małe, składane szkło powiększające i zatrzymać je centymetr nad roztrzaskaną głową pierwszej ofiary. Nie podnosi wzroku, machając na inspektora w uniwersalnym geście sio! a Lestrade przewraca oczami, mówi bezgłośnie coś bardzo nieprofesjonalnego i opuszcza salę.

Zostawiając Molly samą z dwoma ciałami i Sherlockiem. Czyż to nie urocze?

– Więc ty jesteś... – zaczyna niepewnie Molly po krótkim wahaniu. – Jesteś z policji, tak? – Sherlock nie odpowiada jej, więc próbuje znowu. – Musi być fajnie pracować z inspektorem. Jest bardzo... miły? – Mężczyzna uparcie milczy, więc Molly poddaje się i z rezygnacją wraca do formularzy.

Ku jej zdumieniu pięć minut później Sherlock prostuje się, wpycha szkło powiększające do kieszeni i ni stąd ni zowąd rzuca:

– Stamford. Potrzebuję ługu, wody utlenionej i ostatnich czterech adresów zamieszkania drugiej ofiary. Aha, i wziernika, jeśli dasz radę załatwić.

– Ee... – Chyba tylko resztka siły woli ratuje Molly przed upuszczeniem papierów na podłogę. – Ja... nie jestem Stamfordem? Mam na imię Molly. I... do czego potrzebujesz tych wszystkich rzeczy? Bo nie mogę ci tak po prostu...

– Dobry Boże, kolejny nowicjusz? – cedzi Sherlock takim tonem, jakby samo istnienie Molly było dla niego zniewagą. – Naprawdę nie mam czasu się z wami użerać... Lestrade, możesz się tym zająć?

– Odesłałeś go – przypomina Molly, marszcząc brwi. – Powiedziałeś, że ci przeszkadza i kazałeś mu wyjść.

– Hmm – mruczy do siebie Sherlock. – I posłuchał mnie? Interesujące.

– Naprawdę, do czego potrzebujesz tego wszystkiego, tego... wody utlenionej i... Rany, nie jesteś żadnym wariatem, prawda? Lestrade nie zabrałby cię tutaj, gdybyś był.

Sherlock wzdycha ciężko i obraca się na pięcie. Patrzy na nią nieobecnym spojrzeniem, a potem mruga i... och. No cóż, to naprawdę dość niezręczne. Molly czuje się nagle tak, jakby koniecznie musiała czymś się okryć, co w ogóle nie ma sensu – jest całkowicie ubrana, jest nawet ładnie ubrana. Sherlock robi krok do przodu i Molly cofa się, przełykając ślinę.

– To dobry moment, żeby powiedzieć „nie jestem żadnym wariatem" – żartuje słabo, a Sherlock mruży oczy jeszcze bardziej; Molly dzieli ułamek sekundy od myśli No cóż, jak już zostać zamordowanym, to czemu nie w kostnicy, a Sherlock otwiera usta.

– Molly Hooper – mówi. – Za cztery dni skończysz dwadzieścia sześć lat, niezamężna, z nikim się nie spotykasz, ojciec zmarł w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, matka żyje z renty, bo całe oszczędności pochłonęło długotrwałe i kosztowne leczenie, nowotwór – wątroby? Nieważne. Jedna siostra, starsza, mężatka z dwójką dzieci, chłopiec i dziewczynka, mieszkają poza Londynem, czujesz się winna, że tracisz z nimi kontakt. Niedawno skończyłaś... Imperial College, mam rację? Oczywiście. Jeden kot, myślisz o wzięciu kolejnego, nazywa się Puszek, Mruczek albo coś podobnego, zaspałaś dziś do pracy, przez co zapomniałaś go nakarmić – och, nie wiedziałaś o tym, cóż. Teraz wiesz. Tak czy inaczej, na początek chyba tyle wystarczy, jak uważasz?

– To... – Molly mruga oczami w szoku. – Jak ty...

– Proste – odpowiada Sherlock. – Pomyliłem coś?

– Mój... mój kot ma na imię Atticus.

– Zawsze coś – mruczy Sherlock tonem raczej zdegustowanym niż rozczarowanym, po czym obraca się na pięcie i rusza w stronę drzwi, z długim czarnym płaszczem falującym – naprawdę falującym! – wokół nóg.

– Ale... ale ten wziernik i tamto... – Molly zdaje sobie sprawę z tego, że bełkocze, ale nie potrafi się powstrzymać; skąd on może o tym wszystkim wiedzieć? – Przecież... mówiłeś, że potrzebujesz tych rzeczy!

– Już nie – odpowiada Sherlock, nie zatrzymując się. – Miłego.

– Wybacz – mówi sekundę później inspektor Lestrade, wtykając głowę przez drzwi. – Nie mam pojęcia, co do ciebie powiedział, ale znając go zakładam, że należą ci się przeprosiny.

– Tak... jakby. Czy on się tak zawsze zachowuje?

– W sumie tak – przyznaje Lestrade. – Czasami gorzej. Cały wydział go nie znosi, ale facet rozwiązuje nam sprawy, więc trzeba zacisnąć zęby.

Molly skubie rękaw fartucha, nadal próbując przetrawić, co przed chwilą usłyszała.

– Więc... on tak po prostu na kogoś spojrzy i potrafi wyrecytować jego biografię?

– Aa, no tak – wzdycha ze współczuciem Lestrade. Odruchowo sięga w dół, szukając czegoś, żeby zająć ręce i krzywi się, kiedy natrafia palcami na fragment szkieletu. – Pochwalił się przed tobą tą sztuczką? Naprawdę cię przepraszam, nie powinienem był zostawiać was samych. Jeśli to cię pocieszy, kiedy spotkałem go pierwszy raz, poinformował mi, że żona zdradza mnie z kolegą z pracy. On po prostu już taki jest... Trochę irytujący.

– Dobrze wiedzieć – odpowiada słabo Molly. Gdzieś w oddali rozlega się głośny trzask i Lestrade przewraca oczami, kląc pod nosem.

– Muszę iść – mówi. – Jeszcze raz ogromnie cię przepraszam. – I, tak po prostu, Molly znów zostaje sama. Nie licząc trupów.


Ta cała sprawa z Sherlockiem... no cóż, każdemu może się zdarzyć, prawda? Nie zauroczył jej tak z dnia na dzień ani od pierwszego wejrzenia i naprawdę jest świadoma, że to bardzo kiepski pomysł. Wszyscy uważają Sherlocka za niezrównoważonego, Lestrade określa go jako „ryzyko zawodowe" a Molly naprawdę zrobiłaby lepiej, gdyby zdusiła to uczucie w zarodku. Cała ta sytuacja jest niepoważna; to jak Molly peszy się i słowa zamierają jej na ustach, kiedy Sherlock pojawia się w pokoju, to jak cały czas... próbuje. To głupie, żałosne i upokarzające, a Molly doskonale zdaje sobie z tego sprawę, naprawdę.

Ale z drugiej strony... no cóż, Molly Hooper nie może przebierać w adoratorach. Nieboszczycy są niezłym towarzystwem kiedy lubi się ciszę i spokój, ale nie za bardzo nadają się na męża, a reszta ludzi, z którymi Molly się spotyka jest zbyt stara albo zbyt żonata. Jej matka codziennie powtarza, że Molly powinna znaleźć sobie miłego pana doktora i za niego wyjść, ale Molly nie wie nawet, jak jej wyjaśnić, że nie tego szuka, zupełnie nie tego, oraz że każdy znany jej lekarz ma co najmniej lat pięćdziesiąt pięć albo jest Stamfordem – co jest zbyt dziwaczne, żeby w ogóle to rozważać.

Więc pozostaje Sherlock. A Sherlock... no cóż, Sherlock jest wyjątkowy. Molly nigdy nie spotkała nikogo podobnego, założy się zresztą, że nikt nigdy nie spotkał nikogo podobnego, co samo w sobie jest pociągające. Wpada do jej kostnicy jak burza i zachowuje się, jakby był panem wszechświata, a Molly mu na to pozwala. Molly beszta Stamforda, kiedy znajdzie okruszki na stole w laboratorium i patrzy spode łba, kiedy Marla z dołu zaczyna coś dotykać i przesuwać, ale Sherlock może wyjść ze szpitala z ręką i nogą pod pachą – dosłownie – a Molly będzie udawać, że nic nie zauważyła.

– No przyznaj się wreszcie, kim jest ten Sherlock, o którym cały czas opowiadasz? – pyta Flora. Jest ciepłe czerwcowe popołudnie i Flora przyjechała do Londynu służbowo, tylko na jeden dzień, i znalazła te parę minut, żeby odwiedzić Molly. A Molly nie ma pojęcia, co jej powiedzieć. Jak może wyjaśnić siostrze coś, czego sama nie rozumie?

Kradnie kawałki ludzkich ciał, myśli, czasami nawet oczy, i niemal zawsze zachowuje się okropnie. W zeszłym tygodniu bez pytania o zgodę przerobił nasze rejestry na internetową bazę danych i wiem, że zrobił to wyłącznie dla własnej wygody, ale mi też bardzo to ułatwiło pracę i miło jest poudawać, że to dla mnie. Czasami, kiedy oglądam się w lustrze, wyobrażam sobie, że stoi obok. Co jest głupie ze stu różnych powodów, a najbardziej dlatego, że nie widzę go stojącego w bezruchu tak długo. Nigdy nie zapytał mnie jak wygląda moje życie, a wie o nim absolutnie wszystko. Lestrade go lubi, a Lestrade'owi można ufać, prawda? Chyba się zakochałam. Ale nie w nim, tylko w tym, jak go sobie wyobrażam. Chyba wariuję.

– Znajomym z pracy – odpowiada, a Flora posyła jej znaczący uśmieszek i przewraca oczami. No cóż. To szalenie wymowne.


Molly poznaje Johna Watsona we wtorkowy poranek. Sherlock steruje nim jak marionetką, a John wpatruje się w niego wielkimi, zachwyconymi oczami. To też jest szalenie wymowne.


Kiedy Sherlock po raz trzeci nazywa ją „John" – i Molly naprawdę rozumie i mogłaby przysiąc, że on nie robi tego specjalnie – Molly ostatecznie decyduje, że pora wziąć się w garść. Planowała to od samego początku, z każdą chwilą o krok bliższa decyzji – zwłaszcza od tego dnia ze szminką i kawą – ale pomylenie jej ze zbliżającym się do czterdziestki byłym wojskowym przepełnia czarę goryczy. Molly odstawia kieliszek wina na szafkę nocną, spotyka w lustrze swoje spojrzenie i bierze głęboki oddech.

– Jesteś dorosłą kobietą, Molly Hooper – mówi, patrząc sobie w oczy – a zachowujesz się jak idiotka i musisz przestać. Natychmiast.

I – na jakiś czas – rzeczywiście przestaje. Przeważnie, bo nadal zacina się i jąka, kiedy Sherlock pojawia się w pobliżu – kabelek oznaczony „kontrola nieśmiałości" w jej mózgu został już dawno temu tragicznie przecięty. Ale nie miewa już żałośnie romantycznych snów i nie próbuje zrobić wrażenia na Sherlocku Holmesie, bo rozumie już, że Sherlock Holmes potrafi się zachwycić wyłącznie samym sobą. Przestaje, bo to jedyne zdrowe i najmniej żałosne rozwiązanie.

Zaczyna imprezować ze znajomymi z uniwersytetu, a potem, ku własnemu zdumieniu, z Sally Donovan – czasem pojawia się również Lestrade i reszta ekipy policyjnej, a Molly przypomina sobie wreszcie, że lubi wychodzić z domu i że lubi towarzystwo ludzi, którzy ani nie są martwi, ani nie balansują na krawędzi poczytalności. Idzie do łóżka z pracownikiem biura rachunkowego, umawia się z brokerem, którego zainteresowanie zaczyna być zdecydowanie niepokojące, kiedy dowiaduje się, jak Molly zarabia na życie i generalnie jest... dobrze. Jest w porządku. Tak właśnie ludzie żyją z dnia na dzień, tak właśnie radzą sobie z szarą codziennością, prawda?

– Nadal masz do niego słabość, co? – mówi Lestrade podczas jednej z tych nocy, dziwnie zrezygnowanym głosem. Zostali w barze we dwójkę; większość wróciła już do domów, a Sally i Anderson gdzieś się ulotnili. – Jezu, przepraszam cię. Nie miałem zamiaru się wtrącać, po prostu... no wiesz. Zwykła ciekawość.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odpowiada Molly, dość pijana, żeby kłamać jeszcze gorzej niż zwykle. Lestrade prycha.

– Jestem detektywem, pamiętasz? – mówi, po czym kąciki jego ust opadają odrobinę w dół. – Nawet, jeśli kiepskim.

– Nie mów tak! – odpowiada natychmiast Molly, pochylając się do przodu. Lestrade bawi się obrączką, obracając ją na palcu; Molly nie za bardzo wie, o co chodzi ani nie jest wystarczająco trzeźwa, żeby się nad tym zastanawiać. – Jesteś wspaniałym detektywem! I jesteś. No wiesz. Wszyscy w Bartsie strasznie cię lubią! I wszyscy policjanci cię lubią, i jesteś naprawdę niezły w swojej pracy. Czasami nawet widzę cię w wiadomościach. Jesteś dobry!

– Mmm – mruczy wymijająco Lestrade. – Mogę ci zadać dziwne pytanie?

– Jasne – mówi Molly, po czym dodaje – no dobra, zależy jak bardzo dziwne. Pamiętasz tego, eee, tego brokera, z którym się umawiałam? Pytał mnie o różne rzeczy. No wiesz... na temat mojej pracy.

– Jakie rzeczy? – pyta Lestrade, wyglądając, jakby odzyskiwał humor. – Dobra, może nie chcę wiedzieć...

– Na pewno nie chcesz wiedzieć – zapewnia Molly.Jak odwiedził mnie w pracy, wszyscy prawie umarli z zażenowania. To znaczy ci, którzy jeszcze nie byli martwi.

Lestrade wybucha śmiechem. Prawdziwym, szczerym śmiechem, wystarczająco głośnym, żeby barman spiorunował ich spojrzeniem. Molly jest zdumiona; nikt nie uważa jej za zabawną i nikogo nigdy nie bawią jej żarty, nie naprawdę – i uświadamia sobie mimochodem, jaki przyjemny śmiech ma Lestrade.

– Popatrz na siebie – mówi inspektor, zataczając łuk butelką piwa. – Popatrz na siebie. Jesteś zabawna, jesteś zawsze taka miła... Zasługujesz na o wiele, o wiele lepszego faceta. To wszystko.

– Ale... to nie było pytanie – zauważa Molly, zastanawiając się przelotnie, czy uznać to za komplement.

– Wiem, że to nie było pytanie. Po prostu... Dlaczego on? To znaczy, no wiesz, jaki on jest, a ty jesteś... ty nie jesteś... cholera jasna. Nieważne, zapomnij o tym.

Molly mruży oczy i zamyśla się, biorąc łyk piwa. Lestrade – Greg, mówi do siebie w myślach – najwyraźniej postanowił porzucić temat i zamiast tego wbił posępne spojrzenie w stół. Nadal bawi się obrączką, pukając w nią kciukiem, a Molly uświadamia sobie, że tak naprawdę nie wie o tym facecie prawie nic. W dziewięciu przypadkach na dziesięć wydaje się normalny i pogodny, to fakt – ale z drugiej strony, tak samo ludzie myślą o niej. A nawet Sherlock potrafi udawać normalnego, kiedy ma w tym jakiś cel.

– Biedny facet – powiedziała Sally którejś nocy, kilka tygodni wcześniej, wskazując na Lestrade'a stojącego samotnie przy barze. Anderson pokiwał w odpowiedzi głową, a Molly nie próbowała dowiadywać się, o co chodzi, domyślając się, że to pewnie jakaś policyjna sprawa. Ale teraz Molly patrzy na niego i zastanawia się, czy przypadkiem nie płyną na jednej łódce – poznaje jego wyraz twarzy, bo identyczny widuje w lustrze.

– Nie wiem – odzywa się wreszcie, ku zdumieniu Lestrade'a. – Naprawdę. Nie jestem głupia i próbuję się ogarnąć, ale czasami myślę... czasami myślę, że wybrałam właśnie jego, bo wiem, że i tak nic by z tego nie wyszło.

– To najsmutniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem – mówi Greg. – Albo historia mojego życia, jeśli wolisz tak to nazwać.

– Wszystko w porządku? – pyta Molly, szczerze zmartwiona, a Greg otrząsa się odrobinę, przeciera twarz dłonią i posyła jej mało przekonujący uśmiech.

– Absolutnie. Po prostu upiłem się na smutno, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Chyba już na mnie najwyższa pora.

– Tak – odpowiada automatycznie Molly. – Tak, na mnie też.

Pozwala odprowadzić się na zewnątrz i stoi obok, kiedy Greg przywołuje taksówkę – i może jest pijana i może to on jest pijany, ale mimo chłodnego nocnego powietrza po jej wnętrzu rozlewa się ciepło. Uderza ją fala sympatii i czułości dla tego mężczyzny, posiwiałego, z siecią smutnych zmarszczek wokół oczu; jest w nim coś, co Molly rozumie i co ma dla niej sens, chociaż nie potrafiłaby określić, co to takiego.

– Dobranoc, inspektorze – mówi, kiedy Lestrade pozwala jej wziąć pierwszą taksówkę. Lestrade krzywi się w odpowiedzi, a Molly przez całą drogę czuje w tyle głowy dziwne, dokuczliwe, nie dające spokoju coś.