Dla Winc, Bety i Całejreszty.
Metoda 3: cherchez le femme
Sherlock Holmes wkroczył do kuchni.
Wzrok dziki, suknia plugawa, włos jeszcze dzikszy – powiedziałby ktoś, patrzący na to z zewnątrz. John Watson patrzył z wnętrza kuchni i nie powiedział nic.
Ale się zmartwił.
Czupryna Sherlocka była zmierzwiona, szlafrok wymiętoszony, spodnie od piżamy podkasane do kolan, kostki podrapane do krwi. Blade, niebieskawe oczy detektywa płonęły dziką żądzą. Sherlock kroczył powoli, na przemian rozprostowując i zaciskając pięści. Wzrok utkwił w ścianie nad czubkiem głowy Johna i szedł ku niej, jakby nieświadom przeszkody w osobie współlokatora.
Osoba współlokatora poczuła się przeszkodą. Nie było to miłe.
Atmosfera gęstniała. John spuścił głowę i z rezygnacją przygotował się na zatrzymanie przyjaciela choćby własną piersią. Zapatrzył się na chude łydki Sherlocka, rozważając wizję walki na klaty na środku kuchni. Klata Watsona przypadałaby w sąsiedztwie żołądka detektywa, nie było jednak pewne, któremu z nich przyniosłoby to przewagę. Łydki były coraz bliżej, a ich właściciel oddychał głośno i ciężko.
Długo wytrzymał tym razem.
Prawie całe cztery tygodnie bez papierosa. Imponujący wynik. Byłoby równe cztery tygodnie, gdyby Sherlock przetrwał jeszcze trzy dni. Niestety, sądząc z objawów zewnętrznych i kierunku spojrzenia, głód nikotynowy pokonał mocne postanowienie poprawy. Detektyw kroczył miarowo w stronę skrytki za blatem. Doskonale wiedział, że John schował tam ostatnie trzy papierosy z odrzuconej dzielnie przed trzema tygodniami paczki. A Watson wiedział doskonale, że Sherlock wie. Wierzył jednak w niego. Zawsze będzie w niego wierzył. Choćby nawet głód nikotynowy wyzwolił w nim najgorszą bestię.
- Są tu. Wiem, że tu są – wysyczał detektyw. Bestia w jego wnętrzu podniosła łeb i wydała z siebie złowieszczy pomruk. Sherlock zatrzymał się tuż przed Johnem, nadal wpatrzony nieprzytomnie w ścianę. Watson zdziwił się przelotnie, że nie został jeszcze stratowany.
To było miłe.
Zebrawszy w sobie całą moc i siłę, John odstawił karton z mlekiem na blat i podjął walkę o płuca Sherlocka. Zawsze będzie o niego walczył.
Co tu, cholera, zrobić?!
Atak głodu nikotynowego wziął Johna z zaskoczenia. Doktor spodziewał się, że jego przyjaciel wytrzyma jeszcze przynajmniej półtora dnia – ostatnia sprawa zajęła aż siedemdziesiąt dwie godziny z dwiema nieuniknionymi przerwami na ładowanie baterii i ukoiła nieco napięcie detektywa. Niestety – nie na długo, jak się okazało. Watson miał w zanadrzu kilka sztuczek do wykorzystania w momencie, kiedy Sherlock zażąda papierosa. Niestety, spora część tych sztuczek nie nadawała się do realizacji na środku kuchni, kiedy John miał do dyspozycji tylko mleko, a współlokator już dyszał mu nad głową.
- Chcę papierosa. Natychmiast – oznajmił Sherlock kategorycznie. John równie kategorycznie skrzyżował ramiona, wypinając mężnie pierś ku żołądkowi przyjaciela. Oprócz sprowokowania walki na klaty, pozostawała tylko jedna metoda rozproszenia uwagi detektywa.
- Jest sprawa.
Cisza.
- Miałem wczoraj pacjentkę, która na pewno by ci się spodobała! – rozpoczął Watson. Sherlock nawet nie oderwał oczu od kuszącej krawędzi między ścianą a blatem. Jego przyjaciel umiał jednak odróżnić reakcję pozytywną od negatywnej. Hasło „sprawa" działało bez pudła – i to za każdym razem, przez równe czternaście sekund. Po tym czasie dopuszczalne były dwie opcje. Albo zagadka otrzymywała etykietkę „nudna" i ulegała wykasowaniu, albo też przydawała detektywowi skrzydeł z najnowszej kolekcji Ralpha Laurena i wynosiła go w labirynt ulic Londynu. John przygotował starannie swoją opowieść – nie miał złudzeń, że zainteresuje Sherlocka na dłużej niż parę minut, ale może przynajmniej odciągnie jego uwagę od papierosów. Sprawę pacjentki z tajemniczą raną pod prawym pośladkiem miał opracowaną w najdrobniejszych szczegółach. Dama pojawiła się wprawdzie w przychodni w zeszłym miesiącu, a nie dzień wcześniej, ale jej obrażenia zadane zostały kolcem czołowym od szyszaka, co wprowadzało apetyczny element zaskoczenia. W rzeczywistości szyszak należał do męża pacjentki, aktywnego uczestnika gier terenowych stylizowanych na średniowiecze. Roztargniony dżentelmen pozostawił elementy opancerzenia na kanapie, a jego żona zapatrzyła się w ekran telewizyjny, gdzie Meg Ryan wyznawała nienawiść Billy'emu Crystalowi. Koniec końców dama miała pecha usiąść prawym pośladkiem na szyszaku. Doktor Watson, jak wielokrotnie zapewniła, stał się jej zbawieniem, plastrem na jej rany i miodzikiem na jej toście, stąd też nie taiła najintymniejszych nawet szczegółów zajścia. Doktor przyklepał plasterek, taktownie ominął temat miodu, przepisał maść z antybiotykiem i czym prędzej zanotował zarys fabuły w służbowym laptopie. Przygotował później na potrzeby Sherlocka znacznie bardziej urozmaiconą i barwną wersję zdarzeń. Przećwiczył nawet opowieść przed panią Hudson, która nadzwyczajnie wciągnęła się w akcję i domagała się dalszego ciągu. Być może uda się również przyciągnąć uwagę opornego detektywa-konsultanta. W piątym zdaniu Watson zamierzał wspomnieć o radioaktywnych myszach – coś takiego aż prosiło się o lawinę zgryźliwych docinków. A może powinien raczej powiedzieć, że w szyszaku mieszkały radioaktywne patyczaki? Wszystko jedno. W siódmym zdaniu wprowadzi się wątek kolekcjonera ludzkich skalpów. To na pewno zaintryguje Sherlocka bardziej niż papieros.
- Miałem pacjentkę, na pewno by ci się spodobała – powtórzył cierpliwie John. Detektyw nie zaszczycił go nawet wzruszeniem ramion.
- Nudy. Chcę zapalić – oznajmił kapryśnie.
- Ale to niesamowita sprawa! Ta pacjentka…
- Nie obchodzi mnie. Chcę zapalić!
- Ale…
- Papierosa!
John zafrasował się nieco. W tym momencie opowieści Sherlock powinien patrzeć na niego przynajmniej kątem oka, minimalnie zaciekawiony. Z ust Watsona zaraz powinny paść magiczne słowa w postaci „a listonosz miał kitkę", na co detektyw powinien żywo zareagować. John myślał nad tym długo, uznał jednak, że takie wtrącenie będzie to wystarczająco absurdalne i pozbawione logiki, zwłaszcza w odniesieniu do myszy.
Patyczaków?
Sherlock oczywiście rozpozna podstęp i wytknie przyjacielowi jego nieudolność. To znaczy, wytknąłby, gdyby dał doktorowi dość do głosu.
- PAPIEROSA! NATYCHMIAST!
- Moja pacjentka na pewno by ci się spodobała.
- Sprawcą jest mąż. Chcę zapalić!
Jedno z dwojga – albo detektyw-konsultant nauczył się czytać w myślach, albo podsłuchiwał, jak Watson streszcza anegdotę pani Hudson. Albo zgadywał, ale skąd, Sherlock Holmes nigdy nie zgaduje. Przeklęte cienkie ściany na Baker Street. Niezależnie od podłoża jasnowidzeń Sherlocka, John zamierzał kontynuować swoją strategię rozpraszania. Zaraz opowie o myszach, albo od razu przeskoczy o kilka zdań do skalpów, wtedy detektyw zacznie miażdżyć jego nędzne wysiłki i wyciągnie wnioski jak królika z kapelusza. A papierosy pójdą w chwilowe zapomnienie. Skalpy zadziałają na pewno, tym bardziej, że połowa z nich będzie łysa. Tak przynajmniej postanowił Watson. To na pewno się uda – o ile oczywiście zdoła zagadać detektywa i podtrzymać rozmowę.
- On zbierał kitki, ten listonosz! Znaczy, skalpy – poprawił się nerwowo John. Oj, fabuła rozłaziła się w szwach, a to dopiero drugie zdanie. Ale zadziała, prawda?
Nie zadziała?
Sherlock niestety nie wyglądał, jakby działały na niego skalpy. Wyciągał głowę nad ramieniem przyjaciela i węszył za papierosami.
- Są tutaj…
- Miałem wczoraj pacjentkę. Na pewno by ci się spodobała. – W głosie doktora brzmiała spiżowo niezłomna pewność. Skalpy muszą zadziałać.
- Jej mąż zbierał skalpy z kitek.
Cisza.
- Bo to był listonosz. Ta sprawa na pewno by ci się spodobała. Znaczy, moja pacjentka. I myszy! – Z niezmienną spiżową niezłomnością John gadał co mu ślina na język przyniosła, przytomnie pozostając w zamkniętym kręgu fabularnym. Jednak ani fabuła, ani kitki, ani myszy nie zadziałały na głód nikotynowy.
Trzeba było wybrać patyczaki.
- A ona na pewno by ci się spodobała, bo... Ten listonosz...
Listonosz również nie zadziałał, zadziałała za to spiżowa niezłomność Johna. Sherlock oderwał bowiem wzrok od skrytki nad blatem i utkwił spojrzenie w Watsonie.
- NIE!
- Dlaczego nie?! – John zupełnie znienacka się obruszył. To była naprawdę miła pacjentka! Jak Sherlock mógł tak z góry skreślać ludzi?
A, prawda. Był socjopatą.
- NIE!
- BO CO?!
John niczym lew zerwał się do obrony czci niewieściej swojej byłej podopiecznej. Sherlock niczym wygłodzony pająk zadygotał ze złości i – niewątpliwie pod złym wpływem współlokatora – wykrzyczał pierwsze, co mu ślina na język przyniosła.
- BO MNIE SIĘ W OGÓLE NIE PODOBAJĄ KOBIETY!
Cisza.
Niezręczna.
Normalnie jak wtedy. Jak zawsze. Jak u Angela.
Oczywiście obaj zaczęli chichotać, zataczać się i po drodze do stołu w salonie musieli się czepiać ścian. A czepianie się ścian było niemal równie zabawne jak szabrowanie dowodów zbrodni. Pochichotali więc jeszcze trochę.
- Nie lubisz moich dziewczyn, patyczaków, Andersona, patyczaków... – parskał pogodnie Watson.
Sherlock wył ze śmiechu, przewieszony przez poręcz fotela.
- Nie porównuj Andersona z patyczakaaaami...One są pożyteeeeczne...
- Tak, na pewno. Ale nie zacznij ich instalować w szafce z pieczywem!
- Lubię patyczaki – upierał się Sherlock. – Andersona nie lubię. I dziewczyn nie lubię. I...
- Wiem, wiem. Jesteś poślubiony swojej pracy.
- Otóż to! – Sherlock zerwał się na nogi i wycelował w Watsona palec. – Moja praca jest najważniejsza! Ha!
- Ha, ha? – rzucił ostrożnie John.
- Twoje kobiety przeszkadzają mi w pracy! A ty się dziwisz, że ich nie lubię!
- Dziwię się? – zdziwił się Watson. – Przecież wiem, dlaczego ich nie lubisz.
Detektyw aż podskoczył.
- Błąd!
- Hę?
- Wyciągasz niewłaściwe wnioski. Mylisz się. Błędnie oceniasz fakty. Nie masz racji. Jesteś...
- Tym samym idiotą co zawsze, twoim blogerem? – przerwał John, wzdychając.
Cisza.
- Mam dość twoich kobiet – obraził się Sherlock.
- Nie mówiłem o kobietach, tylko... Hmmm... O czym to ja ostatnio... O listonoszu! A poza tym, nawet nie mam dziewczyny. Przez ciebie! – obraził się John.
- Masz za to listonosza – burknął Sherlock.
- Każdy ma listonosza, oni pracują rejonowo – burknął John.
- A wolałbyś go mieć tylko dla siebie?
- Wolałbym mieć dziewczynę!
- Znowu kobieta?! Te twoje kobiety kiedyś mnie wykończą.
- Żadna jeszcze nie próbowała! Nawet Leah! A ona miała dobry powód!
- To ona zaczęła. Powinieneś był mnie bronić przed tą kuguarzycą!
- Broniłem cię! A myślałeś, że dlaczego niby mnie rzuciła?!
- O.
- No.
John zapatrzył się smutnie w dal, gdzie przed oczyma jego duszy znikało wspomnienie nader apetycznej kuguarzycy. Sherlock wzdrygnął się z obrzydzeniem na to samo wspomnienie.
- Ona miała tipsy w odcieniu mokka! – poskarżył się, obrażony samym faktem istnienia kawowych paznokci. Watson łypnął na niego z rezygnacją. Tipsy? Sherlock Holmes zwyczajnie skreślił biedną Leah zanim jeszcze ją dobrze poznał. Ba, nawet John nie zdążył jej dobrze poznać! I już nie zdąży, bo genialny pan Holmes nie lubi obcych: patyczaki, kobiety Johna, królowa brytyjska... W rodzinie – w sensie, że w domu – nie takie rzeczy uchodziły. Tipsy mokka? Też coś. John wiedział, że Sherlock wie, że pani Hudson maluje paznokcie u nóg na odcień caramel-cappucino. Ostatnim razem zresztą obaj musieli ją cucić, kiedy przy pedikirze prawej stopy złapał biedaczkę skurcz biodra. W każdym razie, Sherlock wiedział, a John wiedział, że Sherlock wie. Obaj jednak wiedzieli, że to jest zupełnie co innego.
I obaj wiedzieli, dlaczego John znowu nie ma dziewczyny.
- Była niedobra – ogłosił Sherlock tonem ostatecznym. Bez przekonania zmierzwił sobie włosy i znienacka odjechał z fotelem na środek pokoju. – Ciągnęła mnie na schody!
- Chciała zapalić.
Cisza.
Detektyw wstał i wyprostował się na całą imponującą wysokość. Szlafrok obwisał mu z ramion jak anemiczne skrzydła.
- W tym domu się nie pali! – oznajmił z triumfem. I błyskawicznie okręcił się na pięcie, przez moment wpatrując się roziskrzonym wzrokiem w odległą ścianę kuchni i skrytkę z papierosami.
Przez moment.
Spojrzał na Johna. Szczera, przyjazna twarz doktora wyrażała rozmarzenie i tęsknotę za szponami kuguarzyc. Detektyw zagryzł wargę i spuścił wzrok na podłogę. W kuchni zapanowała cisza, w której rozpłynęły się resztki wspomnień złej kobiety o tipsach koloru mokka.
- Rzuciłem palenie! – przypomniał Sherlock.
- Rzuciłem Leah – przypomniał John.
- No.
Detektyw wymaszerował z salonu, owijając się ciasno szlafrokiem. John wrócił do kuchni, schował mleko do lodówki, wyciągnął listek sałaty i ukradkiem wsunął go do puszki z kolonią cmentarników, które Sherlock morzył głodem na parapecie. Może dać im mleka?
Kawy z mlekiem?
Mokka?