Tytuł oryginału: Albus Potter and the Foulest Book / s/5347945/1/Albus_Potter_and_the_Foulest_Book (trzeba usunąć spację przed s)

Autor oryginału: Vekin87

Zgoda: Jest

I own nothing. The story belongs to Vekin87, and the wonderful magical world to JK Rowling.

Tytuł polski: Albus Potter i Nikczemna Księga

Streszczenie (za autorem): Świat, w którym przyszło żyć Albusowi, zmienia się. Strach, jakiego nie doświadczono od dwudziestu lat, powoli opanowuje czarodziejski świat. Chociaż nie ma ku temu żadnych potwierdzonych powodów, po kątach szepcze się o wojnie i rewolucji. Reginald Ares przebywa za granicą i jeżeli Ministerstwu nie uda się go odnaleźć, zrobi to za nich tłum. Jednak zmienia się nie tylko świat na zewnątrz Hogwartu – chociaż tata zapewnia Albusa, że będzie to zwyczajny rok szkolny, wkracza on w trzecią klasę z mnóstwem nowych zajęć, wizyt w Hogsmeade, nowych twarzy w gronie nauczycielskim, którym nie do końca można zaufać, i z wieloma wewnętrznymi dylematami, od których pęka mu głowa. Pomiędzy sprzeczkami z członkami rodziny i zakochaniem się w przyjaciółce udaje się mu jednak dotrzeć do okrutnej prawdy. Ares wcale się nie ukrywa. Nie, jego były dyrektor czeka. Czeka, żeby zrobić coś, za co próbowano go uwięzić wiele lat temu...

Od tłumacza: Zachęcam do subskrypcji mailowej, zwłaszcza wiernych czytelników poprzednich części :) Głównie z tego powodu, że nie mam pojęcia, jak regularnie uda mi się tłumaczyć... Szukam pracy full-time i wtedy z czasem może być krucho.

Wszystkie recenzje BARDZO mile widziane i na pewno przyspieszą pojawienie się nowych rozdziałów ;)

Beta: Dagulec - dzięki serdeczne!


Rozdział 1. Dowcipy w biurze

Matthew J. Hampton miał dziś okropny dzień w pracy. To się zdarzało, w końcu praca w firmie papierniczej zazwyczaj była ogromnie nudna, więc zdążył się już do tego przyzwyczaić. Ale tego dnia było gorzej niż zwykle. Nic, po prostu nic mu nie wychodziło.

Po pierwsze, w trakcie parkowania pękła mu opona, a kiedy sprawdził bagażnik, okazało się, że zapasowa w tajemniczy sposób wyparowała. Potem pięciu potencjalnych kupujących spławiło go w ostatniej minucie rozmowy, w związku z czym musiał spędzić kilka godzin ściśnięty w biurze, wypełniając dokumenty. Sprawy jeszcze bardziej się skomplikowały, kiedy spróbował zadzwonić do żony, żeby poprosić ją o podwiezienie do domu... jego komórka, a ładował ją przez kilka godzin poprzedniej nocy, w niewyjaśniony sposób odmówiła mu posłuszeństwa! Będzie musiał wrócić pieszo. Nic dziwnego więc, że kiedy w końcu skończył papierkową robotę, był bardzo szczęśliwy i nie mógł doczekać się powrotu do domu.

Krótkie zerknięcie przez okno uświadomiło mu, że musiało być bardzo późno, ale żeby się upewnić, spojrzał na zegarek. Było wpół do pierwszej w nocy. Westchnął ciężko, po czym zamknął okno i zasunął zamek w drzwiach do gabinetu. Popatrzył na korytarz, który prowadził do windy i zobaczył, że wszystkie kabiny są już puste. Wszyscy udali się do domów już wiele godzin temu. Jedyną osobą poza nim, która została w budynku, był pewnie Ray, dozorca; starszy, bardzo miły człowiek.

Udał się wzdłuż korytarza, wymachując aktówką, gwiżdżąc sobie pod nosem. W końcu mógł przecież pojechać do domu autobusem. A jeśli będzie miał szczęście i żona coś mu zostawiła, może nawet zje w domu odgrzany obiad. Patrzył optymistyczniej na świat, teraz, kiedy był skończył już pracę. Spojrzał w okno i zobaczył swoje odbicie. Krótkie, brązowe włosy sterczały rozczochrane, a świetliste piwne oczy były zapadnięte – wyglądał na wykończonego. Nie mógł się doczekać, aż nadjedzie winda. Pracował na najwyższym piętrze i w przeciwnym wypadku musiałby poświęcić dziesięć minut na zejście schodami do wyjścia.

Zbliżył się do windy i przycisnął dolny guzik. Spodziewał się, że złowieszcza cisza zaraz zostanie przerwana dźwiękiem jadącej w górę maszyny; oczekiwał, że zielony guzik windy rozświetli półmrok dookoła niego, ale zawiódł się w obu przypadkach. Winda nie działała.

Poczuł, jak ze złości rusza wąsami. Walnął pięścią w guzik windy po raz drugi. A potem jeszcze raz. Ciągle nic.

To pewnie ci pieprzeni żartownisie, pomyślał gorzko. Był mężczyzną o ugruntowanej i silnej pozycji w firmie, co przysporzyło mu wrogów wśród współpracowników. Mówiąc dokładniej, wśród jego podwładnych. Zdarzało im się wrzucać mu różne rzeczy do kawy albo chować co ważniejsze notatki, a dziś wszyscy widzieli, jak kiepski miał dzień... Bez wątpienia znaleźli jakiś sposób, żeby zablokować windę. Cóż, akurat ten kawał im nie wyszedł, nie będzie szedł schodami!

Pięć minut później upór jednak mu przeszedł. Zdążył walnąć pięścią w guzik kilkanaście razy i doszedł w końcu do wniosku, że schody są jedynym rozwiązaniem. Po raz kolejny westchnął ciężko, odwracając się w ich stronę. Znajdowały się (oczywiście!) po przeciwnej stronie korytarza.

W ten sposób Matthew spędził kolejne pięć minut, idąc korytarzem, zanim doszedł do klatki schodowej, tym razem nie machając aktówką ani nie gwiżdżąc. Właśnie miał stanąć na pierwszym stopniu, kiedy zobaczył coś zupełnie niewiarygodnego. Obok schodów stał mężczyzna, opierający się o ścianę.

Matthew zamrugał. Był pewien, że mężczyzny nie było tam jeszcze chwilę temu, ale domyślił się, dlaczego mógł go nie zauważyć. Ten człowiek stał prawie całkowicie w cieniu. Pochylał się pod takim kątem, że w ogóle nie widać było jego twarzy i był ubrany na czarno.

– Kim jesteś? – zapytał Matthew, cofając się o parę kroków.

Mężczyzna nie odpowiedział. Matthew zauważył, że był czymś zajęty. Chociaż ciężko było cokolwiek dostrzec, wydawało mu się, że mężczyzna robi coś lekko wysuniętą do przodu dłonią. Wytężając wzrok, udało mu się zobaczyć, że bawi się monetą, przekładając ją sobie między palcami.

Matthew parsknął, ale nie przestał przyglądać się dłoni mężczyzny. Udało mu się zauważyć, że nie była to zwyczajna moneta; była o wiele większa, wielkości małej pięści, całkowicie złota. Wydawała mu się dziwnie znajoma. Mężczyzna bawiący się monetą podrzucił ją nagle do góry i schwycił ponownie. Potrząsnął lekko dłonią, rozsunął palce i Matthew zobaczył, że moneta ZNIKNĘŁA.

– Jak to zrobiłeś? – zapytał, zapominając kompletnie, że rozmawia z obcym człowiekiem, który na dodatek już raz zignorował jego pytanie.

Mężczyzna pstryknął palcami i w przeciągu sekundy moneta znów znalazła się w jego dłoni.

– To magia – odpowiedział powoli.

Matthew przełknął głośno ślinę. Był onieśmielony, tak, to prawda, ale nie zamierzał dać tego po sobie poznać.

– Kim jesteś? – zapytał ponownie, tym razem zdecydowanie bardziej stanowczym głosem.

Mężczyzna wyprostował się, ale jego twarz wciąż była ukryta w cieniu.

– Nie przyszedłem tutaj, żeby cię skrzywdzić – powiedział. – Po prostu chcę z tobą porozmawiać.

Matthew zerknął na zegarek, ale nawet nie zawracał sobie głowy sprawdzeniem godziny.

– Cóż, na to jest stanowczo zbyt późno. Muszę wracać do domu. Jeśli ktoś przysłał cię na negocjacje, obawiam się, że będziemy musieli zaczekać z tym do jutra. Miałeś na to cały dzień. A teraz proszę się odsunąć, muszę użyć schodów – powiedział stanowczym (jak miał nadzieję) głosem.

Zrobił krok do przodu, jednak mężczyzna się nie poruszył.

– Będziesz mógł odejść – stwierdził – kiedy zadam ci kilka pytań.

– Nie będziesz mi zadawał żadnych pytań! – warknął Matthew. – To ja jestem od zadawania pytań! Kim jesteś i co, do cholery, robisz na ostatnim piętrze tego budynku o tej porze!

– Czekałem na ciebie – odpowiedział spokojnie mężczyzna.

– Raczej na kłopoty! – wrzasnął Matthew. – No i się doigrałeś! Ostrzegam cię, to twoja ostatnia szansa, żeby dobrowolnie usunąć mi się z drogi! Posiadam czarny pas w kilku sztukach walki i nie zawaham się, żeby...

Ale przerwał mu nagły ruch obcego. Wyłonił się z cienia. Matthew wciągnął głęboko powietrze na jego widok.

Połowa jego twarzy wyglądała zupełnie normalnie, była jedynie bardzo blada. Druga połowa natomiast sprawiła, że o mało co nie zwymiotował. Była równie ziemistego odcienia, ale nie było na niej nawet centymetra skóry, który nie byłby poznaczony bliznami. Niektóre z nich były wklęsłe, inne wyglądały niczym ogromne guzy, a część jego ust była tak cienka, że wyglądała, jakby nie sposób było nimi poruszać. Mężczyzna odgarnął swoje nieporządne, czarne włosy z twarzy i popatrzył mu prosto w twarz.

Przez ułamek sekundy patrzyli sobie prosto w oczy (jeśli można to było tak nazwać, skoro jedno z oczu nieznajomego wyglądało jak szparka i nie mógł otworzyć go szerzej) i zaraz potem obcy przemówił:

– Wziąłeś udział w jednej lekcji karate, kiedy byłeś w szkole średniej, i od tamtych czasów nawet się z nikim nie biłeś – oznajmił.

Matthew zagapił się na niego, oszołomiony, że mężczyzna poznał się na jego kłamstwie. I tym, że dokładnie zgadł, jak było naprawdę.

– Kim... kim... jesteś? – udało mu się wyjąkać. Wciąż gapił się na odrażającą twarz nieznajomego.

– Czy nazywasz się Matthew Hampton? – zapytał okaleczony mężczyzna, ignorując po raz kolejny jego pytanie.

Matthew przytaknął, wciąż skupiony na dziwnej twarzy przybysza.

– Jak to zrobiłeś...?

Ale potem coś sobie uświadomił. Teraz, kiedy mężczyzna wyszedł z cienia, Matthew zauważył, że nie nosi on zwyczajnych ubrań. Miał na sobie kruczoczarną szatę.

– Jesteś z tej bandy, do której należy mój brat, prawda? – zapytał.

Mężczyzna kiwnął głową.

– Jestem czarodziejem, tak jak on.

Matthew próbował odzyskać pewność siebie po tej niespodziewanej informacji.

– W takim razie powinieneś wiedzieć – powiedział – że mój brat ma wysoką pozycję wśród takich jak ty. Radziłbym ci, żebyś natychmiast opuścił budynek. Zanim wpakujesz się w kłopoty.

Tym razem nie kłamał i najwidoczniej przybysz był tego świadomy, ponieważ cofnął się o krok, zanim przemówił.

– Jak już mówiłem – zaczął – nie jestem tutaj, żeby cię skrzywdzić. Mam na imię Sancticus Fairhart. Znałem twojego brata, pracowaliśmy razem.

Matthew już miał zapytać, co takiego robili razem, kiedy coś sobie uświadomił. Czy mężczyzna nie powiedział, że znał jego brata?

– Co masz na myśli, mówiąc, że go znałeś? – zapytał.

Mężczyzna o nazwisku Fairhart zwiesił nisko głowę.

– Twój brat nie żyje. Został zamordowany.

Matthew poczuł, że kręci mu się w głowie. To musiał być sen. Po prostu zasnął na swoim biurku, a kiedy się obudzi, zobaczy przed sobą stertę papierów.

Ale nie obudził się. Fairhart odczekał chwilę, pozwalając mu się oswoić z tą informacją. Matthew poczuł, że nie może ufać własnemu ciału. Upuścił aktówkę i osunął się, dziwnym trafem lądując na krześle, którego kilka sekund temu jeszcze tam nie było.

– Za... zamordowany?

Fairhart kiwnął głową.

– Przykro mi – powiedział. Jego głos brzmiał, jakby rzeczywiście było mu przykro.

– J… jak? – zapytał Matthew. – Zamordowany? Ja nie wiem... przecież on był... czy ludzie tacy jak wy nie potrafią temu zapobiec?

Fairhart przykucnął, co sprawiło, że znalazł się twarzą w twarz z siedzącym Matthewem.

– Tylko czasami – przyznał ponuro.

– Ale kto? – zapytał Matthew. – Kto go zabił? I dlaczego?

– Tego właśnie próbuję się dowiedzieć – powiedział Fairhart. – Mam pewne przypuszczenia, dlatego właśnie muszę cię przesłuchać. Czy ty i Maury byliście sobie bliscy? – zapytał.

– Cóż... rozmawialiśmy, czasami...

– Kiedy po raz ostatni? W tym miesiącu?

– Tak – odpowiedział Matthew, wciąż zupełnie oszołomiony. – Jakieś dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie. To był pierwszy jego telefon od świąt Bożego Narodzenia.

Fairhart zmrużył oczy, a przynajmniej jedno z nich.

– Czy wydawał się... czymś zaniepokojony? Jakby miał coś ważnego na głowie?

– Nie rozmawialiśmy długo. Wydawał się... inny.

Fairhart wciąż mu się przyglądał, najwidoczniej pogrążony w myślach, zastanawiając się, jak zadać mu kolejne pytanie.

– Czy brzmiało to tak, jakby ktoś inny nim kierował? Jakby miał rozdwojenie jaźni?

To było tak dziwaczne pytanie, że Matthew musiał poświęcić kilka sekund, żeby rozważyć, jak wiele wiedział ten mężczyzna.

– Tak – powiedział po chwili. – Dokładnie tak.

– Czy wymieniał jakieś nazwiska? Czy wspomniał coś o człowieku, nazywanym Aresem?

Matthew potrząsnął głową. Z całą pewnością zapamiętałby imiona albo nazwiska. Fairhart przygryzał teraz wargę... ściślej mówiąc, połowę wargi. W końcu zadał pytanie, które najwidoczniej było najważniejsze.

– Czy mówił coś o drzwiach? O pewnych szczególnych drzwiach?

Matthew kiwnął głową.

– Tak. Ciągle powtarzał, że musi otworzyć czerwone drzwi.

Fairhart zwiesił nisko głowę.

– Czy zamierzasz mi powiedzieć, w jaki sposób zginął mój brat? – zapytał Matthew. – Z całą pewnością to wiesz.

Fairhart podrapał się po brodzie. Wziął głęboki oddech, po czym zaczął mówić.

– Twój brat pracował w specjalnym dziale w Ministerstwie Magii, nazywanym Departamentem Tajemnic. Pewien czarodziej... poszukiwany przez nas... użył klątwy Imperius... to taka klątwa, która pozwala na przejęcie kontroli nad umysłem drugiego człowieka... żeby podporządkować sobie twojego brata. Nie wiemy, w jaki sposób mu się to udało. Jednak ta klątwa z czasem słabnie, a twój brat z pewnością dzwonił, żeby dać ci znać, że potrzebuje pomocy, mimo to nie był w stanie oddzielić swoich myśli od myśli kontrolującego go czarodzieja. Tamten czarodziej... niezwykle potężny... chciał, żeby twój brat otworzył pewne drzwi. Kiedy sobie uświadomił, że nie ma po temu możliwości, po prostu go zabił. Przykro mi.

Matthew zamrugał głupio powiekami.

– Kto zajmuje się tym, żeby go powstrzymać?

– Ja – powiedział ponuro Fairhart, po czym wyciągnął długi kijek, który, jak wiedział Matthew, nazywali różdżką. Przypomniał sobie tę nazwę, kiedy go zobaczył.

– Ty... ty... mówiłeś, że mnie nie skrzywdzisz! – wyjąkał.

– To nie będzie bolało. Obliviate! – zawył Fairhart, machając różdżką jednym płynnym ruchem.

Oczy Matthew'a straciły wyraz skupienia i zrobiły się dziwnie puste, kiedy zsunął się po krześle. Fairhart uklęknął obok niego i zaczął mówić.

– Twój brat zginął w wypadku samochodowym. Ktoś go uderzył i uciekł. Jestem wykonawcą jego testamentu. Do momentu, w którym zostaniesz do mnie wezwany, żeby przedyskutować sprawę spadku, zostanę niestety zwolniony i zastąpiony kimś, kto nie ma o mnie zielonego pojęcia. Dowiedziałeś się o całej sprawie tylko dlatego, że zadzwoniła do ciebie żona, dlatego właśnie zemdlałeś na środku korytarza.

Matthew ciągle gapił się pustymi oczami w sufit.

– Co mi przypomina – powiedział Fairhart, machając po raz kolejny różdżką – że twój telefon znowu działa. Możesz zadzwonić do żony, żeby zabrała cię z pracy, jest bardzo późno.

Fairhart wstał, kiedy Matthew zaczął się poruszać, jednak wciąż wyglądał na skołowanego. Fairhart usunął krzesło jednym ruchem różdżki, po czym z kolejnym zawołał:

Expecto patronum!

Coś srebrnego wystrzeliło z czubka jego różdżki, kilka sekund później przyjmując kształt półprzezroczystego ptaka, z którego wydobywał się silny, srebrny blask. Pomimo półprzezroczystej postaci łatwo było poznać, że to kruk. Podleciał na ramię Fairharta i zaczął szczypać go dziobem w ucho, jednak bez rezultatu. Srebrzysty kruk nie był czymś materialnym.

– Wyślij wiadomość do Harry'ego Pottera – powiedział Fairhart. – Powiedz mu, że miał rację. W każdej kwestii. Ares chce dostać Księgę, i, do cholery, prawie mu się udało.

Srebrzysty kruk odleciał z jego ramienia i przemknął przez zamknięte okno, zostawiając korytarz tak samo ciemny, jakim był chwilę temu.

Świat wokół Matthew przestał się ruszać i udało mu się przykucnąć. Zanim podniósł swoją aktówkę i rozejrzał się zdezorientowany dookoła, usłyszał jedynie głośny trzask, i już był na korytarzu zupełnie sam.