Trzy lata i około sto tysięcy słów później… w końcu nadszedł koniec. Kochani – dziękuję Wam za tę przygodę, wiele się nauczyłam miałam okazję Was poznać. Ciężko jest napisać co kołata mi się w tej chwili po głowie – po prostu chciałam Wam podziękować za ten wspólnie spędzony czas. Tylko tyle i aż tyle. To dużo dla mnie znaczy.
Także – dziękuję! I zapraszam na ostatni rozdział Zarazy.
Beta: Ewa :* Wszelkie inne błędy wynikają z mojego niedopatrzenia.
Rozdział XV
Cztery i pół godziny wcześniej
Biały gmach z mnóstwem wysokich szyb wyglądał niczym tkanka nowotworowa wyrastająca z zielono-żółtych wzgórz spalonych wrześniowym słońcem. Budynek nie przypominał w niczym znanych Deirdre magicznych placówek, strasząc porażającą ilością wygładzonego żelbetu, metalu i szkła.
Czarne skórzane czółenka zapadły się z cichym mlaśnięciem w grząskim gruncie. Deirdre docisnęła mocniej łokciem torebkę do boku, wzięła głęboki wdech i ruszyła przed siebie.
Nie będzie łatwo, tobyła jej pierwsza myśl w chwili, gdy przekroczyła próg szpitala św. Filipa. Zabezpieczenia antyaportacyjne sięgały wystarczająco daleko, podobnie jak zaklęcie mirażu, i gdyby nie została jej zdradzona dokładna lokalizacja placówki, na miejscu nie zobaczyłaby nic więcej poza zwyczajnym wczesnojesiennym krajobrazem Malvern Hills.
— Dzień dobry. — Deirdre odpowiedziała słodkim uśmiechem na oschłe powitanie mężczyzny w jasnym uniformie; nie wyglądał na uzdrowiciela, prędzej na stróża. — Niestety jestem zmuszony zabrać pani różdżkę.
— Och. — Deirdre otwarła usta i sięgnęła ręką do tyłu, by chwycić różdżkę ukrytą za paskiem szykownej spódnicy. — Oczywiście. Tylko chwileczkę. — Wykonała wdzięczny ruch nadgarstkiem, w jednej chwili pozbywając się błota z butów.
Wyraz twarzy stróża nieznacznie stwardniał.
— Pani…
— Panno Multon.
— Panno Multon. Nie wiem czy została pani poinformowana, ale używanie magii w tej placówce jest ściśle nadzorowane, czy też… ograniczane. Tym bardziej tyczy się to osób z zewnątrz.
— Rozumiem, proszę mi wybaczyć — wydukała, przepraszająco marszcząc brwi i kładąc różdżkę na jego wyciągniętej dłoni. — Nie chciałam zostawiać żadnych śladów.
Mężczyzna zmrużył ciemne oczy i milczącym gestem dłoni nakazał podążać za sobą.
W środku budynek przypominał labirynt, przechodzili przez niezliczone ilości drzwi, schodów i długich pustych korytarzy, po których niosło się echo stukotu obcasów. Deirdre nie miała umiejętności ani wrażliwości psa, ale mimo to zdołała wyczuć, że praktycznie nic tutaj nie było zaczarowane. Silne zabezpieczenia magiczne z zewnątrz, niemal sterylnie wewnątrz.
Strażnik towarzyszył jej całą drogę, dopóki nie dotarli pod pokój numer cztery. Mężczyzna zapukał dwa razy w drzwi, zanim otworzył je na oścież.
— Ach, panna Multon! Proszę wejść. — Buckley powstał z krzesła stojącego za biurkiem i podszedł do Deirdre z wyciągniętą ręką, którą kobieta bez chwili wahania pochwyciła i energicznie potrząsnęła. — William Buckley, magomedyk najwyższego stopnia. Proszę mi wybaczyć wszelkie niedogodności związane z podróżą, sama pani rozumie, względy bezpieczeństwa. Nie możemy sobie pozwolić na nadmierne zainteresowanie prasy ani jakiekolwiek zakłócanie spokoju naszych pacjentów. Właśnie, jak pani podoba się nasz nowy oddział? Robi wrażenie, prawda?
— Niespodziewanie cichy — rzuciła lakonicznie, zajmując oferowane jej siedzenie. Zmusiła swoje ciało do rozluźnienia; elegancko skrzyżowała nogi i oparła splecione dłonie na kolanie. Buckley usadowił się naprzeciw niej w fotelu z wysokim oparciem.
— Och, racja. Pora śniadaniowa, wszyscy pacjenci są… — Buckley urwał w połowie zdania, słysząc kliknięcie przekręcanej klamki w drzwiach. — Panowie, w końcu!
Deirdre zerknęła za siebie i dostrzegła dwóch rosłych mężczyzn ubranych w granatowe mundury. Strażnicy Pokoju? Tutaj? Zachowała kamienną twarz, w żaden sposób nie dała po sobie poznać, że jest zdenerwowana.
To znacznie utrudniało całą sprawę.
— Dzień dobry — powiedział mężczyzna po lewej. Deirdre poruszyła się nieznacznie na krześle. — Nie, proszę nie wstawać. Mogę zobaczyć pani dokumenty? I proszę mi podać torebkę, jeśli to nie problem. — Wyciągnął dłoń w jej kierunku.
Na ustach Buckleya zagościł uśmiech zakłopotania.
— Przepraszam, moja droga. Względy bezpieczeństwa.
— Oczywiście — odparła lekko, podając czarną torebkę, uprzednio wyjmując z niej dokumenty.
Strażnik otworzył niewielką książeczkę ze skórzaną obwolutą i zaczął ją w skupieniu kartkować. Wytłoczony na okładce stempel przedstawiający gryfa z rozpostartymi skrzydłami nad skrzyżowanymi różdżkami zalśnił w promieniach słońca wpadającego przez okna gabinetu.
— Deirdre Multon, rok urodzenia… siedemdziesiąty czwarty. Mhm… dwadzieścia siedem jednostek magicznych… nazwisko panieńskie matki… Dobrze. Pani ręka, jeśli można. — Wystawił książeczkę przed siebie, a Deirdre spełniła prośbę, kładąc na niej dłoń. Strażnik wyciągnął swoją różdżkę i machnął nią krótko, mamrocząc pod nosem zaklęcie skanujące. Spod smukłych palców kobiety rozbłysła niebieska poświata. — Wszystko w porządku.
Drugi Strażnik, który do tej pory nie wypowiedział ani jednego słowa, bez zbędnych grzeczności wysypał całą zawartość torebki na biurko Buckleya. Po błyszczącym blacie z hałasem potoczyły się pojedyncze kosmetyki, maleńki różowy flakonik perfum, złożony pergamin, dyktafon, napoczęta paczka czerwonych Silk Cut'ów i zapalniczka. Deirdre nie mogła się powstrzymać od wywrócenia oczami, kiedy uwagę gburowatego Strażnika przykuł flakonik. Drugi natomiast wziął pergamin, rozwinął go i zaczął w milczeniu czytać.
— Co to jest? — wyburczał Strażnik, machając buteleczką na wysokości jej oczu.
— Perfumy — odpowiedziała, siląc się na spokój. Strażnik zmarszczył brwi i mimo wyjaśnienia schował flakonik do kieszeni munduru. — Mam nadzieję je odzyskać po tym wszystkim. Były drogie.
— Bez obaw, wszystko pani odzyska, podobnie jak różdżkę… właśnie, pani różdżka. — Serce Deirdre podskoczyło. — Sprawdziliśmy ją. Używała pani zaklęć po przekroczeniu progu tego budynku?
Buckley cmoknął z niezadowoleniem.
— Moja droga…
— Tak. Jedno zaklęcie, dokładniej mówiąc. Wyczyściłam zabłocone buty, wczoraj musiało padać…
— Niech zgadnę, buty też były drogie? — warknął nieprzyjemnie Strażnik, mnąc pergamin w żylastej dłoni.
— Panowie — uciął stanowczo Buckley, a Deirdre wzięła głęboki wdech, ściskając mocniej dłonie na kolanie. — Spokojnie. Nic się nie stało. Panna Multon jest tutaj z polecenia magomedyka Grahama Raya. Można jej zaufać. — Mrugnął. — Jeśli to wszystko, dziękuję. Teraz chciałbym z nią omówić parę spraw na prywatności.
Zapadła cisza. Strażnicy wymienili między sobą szybkie spojrzenia. Buckley uniósł wyczekująco brwi i wskazał głową w kierunku wyjścia. Atmosfera była tak gęsta, że Deirdre było coraz ciężej oddychać. Tylko spokojnie. Spokojnie.
Strażnicy wyszli z gabinetu, nie wyglądając na szczególnie zadowolonych, jakby sam fakt wykonywania rozkazów magomedyka był dla nich ujmą na honorze. Buckley poluzował kołnierz koszuli.
— Panno…
— Wiem, byłam nieostrożna. Przepraszam najmocniej, nie pomyślałam o konsekwencjach — przyznała ze skruchą. Płytkie bruzdy na twarzy Buckleya wygładziły się w ostrym świetle poranka.
— Nowa służba porządkowa bardzo poważnie traktuje swoją pracę — zaśmiał się. — Ale bez obaw, ufam, że nie kierowały panią złe intencje. W końcu Graham nie może się mylić, polecił panią! Widziałem referencje, same pozytywy! Prorok Codzienny może być dumny z takiej dziennikarki.
— Dziękuję.
— Jeśli mogę spytać… skąd Graham Ray panią zna?
— Przyjaciel rodziny. Dokładniej mówiąc, mojego ojca, ale…
— I wszystko stało się jasne. — Buckley klasnął w dłonie i oparł się wygodniej o fotel. — Odnośnie rodziny… słyszałem o pani bracie. Strasznie mi przykro, niech pani przyjmie moje kondolencje.
Deirdre odchrząknęła.
— Tak. Dziękuję.
— Wojna zabrała tak wielu młodych ludzi. Całe szczęście te czasy już są za nami.
— Całe szczęście.
— Jak miał na imię pani brat?
— Folison — odpowiedziała, wlepiając wzrok w ścianę obwieszonej dyplomami i certyfikatami w szklanych oprawach.
— Proszę mi wybaczyć, że tak wyciągam ten temat, jednak… Doszły mnie słuchy, że pani brat uczył się na jednym roku z Harrym Potterem. To prawda?
Deirdre drgnęła. Nie wiedzieć czemu, spodziewała się tego pytania.
— Tak, owszem. Byli jednak w innych domach, moja cała rodzina uczęszczała do Slytherinu. Nie przepadali za sobą, on i Potter. Zbyt dużo różnic. — Ideologicznych, ale nie powiedziała tego na głos. Folison przyłączył się do śmierciożerców tuż po zakończeniu szkoły, ku wielkiej rozpaczy rodziców i jej samej.
— Rozumiem. Jest pani młoda… na którym roku nauki pani była, kiedy Harry Potter dołączył do Hogwartu?
— Na siódmym.
— Czy istnieje taka możliwość, że Potter będzie panią… kojarzyć ze szkoły?
— Bardzo wątpliwe.
Buckley przegryzł wargi, intensywnie nad czymś rozmyślając.
— Pewnie się pani zastanawia, po co to wszystko: Strażnicy, pytania… Mogę mówić pani po imieniu?
— Oczywiście.
— Deirdre. Prawda jest taka, że nie mieliśmy wyboru. Sporo spraw się ostatnio pokomplikowało, a wraz z opublikowaniem manifestu Hedersona… Nie możemy pozwolić na to, by niepewność naszych obywateli wciąż przybierała na sile. Mają pytania, na które tylko my mamy odpowiedzi.
— Co się stało z Chłopcem, Który Przeżył? — Deirdre westchnęła retorycznie, uśmiechając się od niechcenia.
— Ostatnie lata, a w szczególności miesiące, były ciężkie dla nas wszystkich — kontynuował. — Wyniszczająca wojna, nagła śmierć Sama-Wiesz-Kogo, zaginięcie Harry'ego Pottera… Upadek, jak się okazało, niezwykle skorumpowanego Ministerstwa… Chaos, kompletny chaos. Wygraliśmy wojnę, ale nasz kraj popadał w ruinę. Ale! Jest nadzieja, powoli odradzamy się z popiołów. Wciąż potrzebujemy czasu, jednak już jesteśmy na dobrej drodze, stanowcza polityka nowego rządu osiąga spektakularne rezultaty. — Deirdre milczała, posłusznie potakując głową. — Nie możemy pozwolić, by tak ogromny wysiłek włożony w odbudowę naszego społeczeństwa legł w gruzach przez… niedomówienia. Tak, już powoli dochodzę do sedna sprawy, moja droga. Minęło dziewięć miesięcy od upadku Czarnego Pana, tak jak od rzekomego zaginięcia bohatera czarodziejskiego świata, Harry'ego Pottera. Pół roku temu wydaliśmy oficjalne oświadczenie prasowe, że Potter wcale nie zaginął, tylko przechodzi złożoną rekonwalescencję. To prawda, jest tutaj, z każdym dniem czuje się coraz lepiej, ale… kiedy tylko aurorzy go odnaleźli w zgliszczach dworu Malfoyów, w Wiltshire… Merlinie! — Buckley wciągnął głośno powietrze, ze zgrozą wpatrując się w jasne oczy Deirdre. — Stwierdzenie, że był w szoku, byłoby ogromnym niedopowiedzeniem. Był w koszmarnym stanie, wręcz na granicy życia i śmierci. Nie mieliśmy nadziei, że kiedykolwiek znów będzie tym żwawym, odważnym młodzieńcem, jakiego wszyscy znaliśmy. Od niemal dnia narodzin dźwigał na swoich barkach ogromne brzemię, wszyscy mieliśmy oczekiwania wobec niego, ale prawdę mówiąc… wygodnie zapominaliśmy, że jest on tylko człowiekiem, który jak każdy ma jakieś granice wytrzymałości. Rozumiesz, moja droga? On…
— Zwariował.
Buckley parsknął miękko.
— Używając tego mało wyrafinowanego słownictwa, tak, można powiedzieć, że zwariował. Pierwsze miesiące były niezwykle ciężkie. Potter wciąż znajdował się… tam. W Wiltshire. Wierzył, że jego życie jest niekończącą się walką. Kiedy poczuł się względnie lepiej, wydaliśmy oficjalne oświadczenie…
— Dlaczego nie zezwolono na jakiekolwiek wizyty z zewnątrz? Wierzę, że jego bliscy chcieliby go zobaczyć, albo chociaż mieć z nim jakiś kontakt, nawet listowny…
Palce Buckleya zaczęły wystukiwać rytm na błyszczącym blacie biurka.
— Harry Potter był w naprawdę ciężkim stanie. Jakakolwiek ingerencja z zewnątrz podczas leczenia mogła przynieść fatalne skutki. Raz próbowaliśmy skonfrontować Harry'ego z jego przeszłością, z tym, co przeżył w Wiltshire… Rezultat był taki, że zamiast kroku w przód, zrobiliśmy kilka w tył. Efekty poprzednich kuracji… wyparowały w mgnieniu oka! — Buckley machnął w przejęciu dłonią. — Nie mogliśmy pozwolić na ponowne podjęcie takiego ryzyka.
— To dlaczego teraz?
— Prawda jest taka, że zostaliśmy do tego zmuszeni. Doskonale pani wie, co dzieje się… na zewnątrz. — Deirdre nie odwróciła wzroku, chociaż w spojrzeniu Buckleya było coś niepokojącego i niebezpiecznego. Nie umknęło jej uwadze, że znowu zaczął zwracać się do niej w oficjalnej formie. — Nie jesteśmy wrogami, chociaż przez niektórych ludzi nasze intencje mogą zostać źle odczytane. Gdyby to ode mnie zależało, nie zgodziłbym się na ten wywiad.
— Rozumiem.
Buckley nagle powstał z fotela, dając do zrozumienia, że rozmowa jest już skończona. Deirdre podążyła jego śladem, jednocześnie sięgając po swoją torebkę i rzucając mężczyźnie niepewne spojrzenie.
— Tak, może pani zabrać swoje rzeczy. Poznaję niektóre urządzenia, to mugolski dyktafon, prawda? — Deirdre potwierdziła i zaczęła w ciszy zgarniać rozsypane przedmioty do torebki. — Ach, jeszcze jedna sprawa.
Zamarła.
— Tak?
— Rosie. Jeśli pani usłyszy, że Harry Potter zacznie mówić o tajemniczej Rosie… Wierzymy, że to jakaś manifestacja jego umysłu, być może klucz do poszczególnego wspomnienia, ale jeszcze tego nie rozgryźliśmy, jeśli mogę być całkowicie szczery. Wiem, to niezwykle nieodpowiedzialne, powierzać pani takie zadanie, jednakże sytuacja…
— Czy ktoś będzie nam towarzyszyć przy tej rozmowie? — Zmarszczyła brwi.
— Skądże! — żachnął się. — Będziemy słyszeć, ale nie widzieć. Jeśli cokolwiek się wydarzy… proszę się nie obawiać, będziemy czuwać, ale nie przeszkadzać. Wracając do Rosie…
— Panie Buckley. Odbyłam już z Grahamem Rayem podobną rozmowę, kilka dni temu, kiedy zaproponowano mi przeprowadzenie tego wywiadu.
— Ach. Tak podejrzewałem, ale wolałem się upewnić.
— Bez obaw, znam się na swojej pracy.
— Potter musiałby pani zaufać i widzieć przed sobą… przyjaciela. To bardzo ważne. Nie naciskać, nie drążyć za mocno, dokładnie słuchać.
— O to proszę się nie martwić.
Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo.
Deirdre dała wyprowadzić się z pokoju, czując jego dłoń delikatnie naciskającą na wgłębienie między łopatkami.
Nawet przez chwilę nie przestawała myśleć o tym, jak znakomitym kłamcą był William Buckley.
W tym samym czasie
Obrzeża lasu Coneygree
— I co? — jęknął Ron po raz czwarty w ciągu ostatniej godziny.
— Może to być dla ciebie niepojęte, ale wciąż nic — warknął Draco, sprawdzając stan buteleczek eliksirów leżących na mokrej od rosy trawie. On również musiał zająć czymś ręce, oczekiwanie tylko podsycało zdenerwowanie. — Weasley, nie bądź idiotą. Dam znać, jeśli pojawi się sygnał.
Ron odetchnął głęboko, z klęczek opadając na siedzenie; już nawet nie obchodziło go, że będzie miał mokry tyłek. Podrapał się po karku, kiedy liść połaskotał jego skórę.
— Siedząc w tych krzaczorach wyglądamy jak handlarze nielegalnych eliksirów z Nokturnu — burknął, a po chwili spojrzał spode łba na towarzysza i przemówił niskim głosem na granicy szeptu: — Psst, dzieciaki. Hej, tutaj. Chcecie może trochę…
Draco rzucił mu powątpiewające spojrzenie, na co Ron najwidoczniej tylko czekał, ponieważ piegowatą twarz rozjaśnił głupkowaty uśmiech.
— Granger miała rację. Ty naprawdę nie potrafisz być poważny.
— Mówiłam — dobiegł do nich nieco zniekształcony głos z gumowego ucha, leżącego na trawie obok buteleczek. Ron przewrócił oczami, chociaż wiedział, że Hermiona nie może tego widzieć. — Okej, działa. Słyszę was, chociaż czasami coś przerywa. Podłączę resztę i spróbuję trochę zmodyfikować… chwila! — Trzasnęło i głos Hermiony zniknął tak nagle, jak się pojawił.
— Cudownie — mruknął Draco, obracając w dłoni ucho dalekiego zasięgu, wynalazek bliźniaków Weasley. — To poważna operacja, a my będziemy biegać z tym idiotycznie wyglądającym ustrojstwem. To jest totalnie niepraktyczne.
— A jak chcesz się komunikować na odległość? Wysyłając sowy? Ciesz się, że udało się chociaż pozbyć sznurków z tych uszu, to dopiero byłoby idiotyczne i niepraktyczne. Nie było czasu, dopiero wczoraj ta laska…
— Rzuciłam zaklęcie Proteusza i trochę je zmodyfikowałam, by miały zbliżone działanie do mugolskich krótkofalówek — przerwała Ronowi Hermiona. — Możecie włączyć i wyłączyć ucho przez ściśnięcie. Spróbujcie.
— Działa! — zakrzyknął zdumiony Ron, mnąc w dłoni przedmiot, z którego na zmianę wydobywał się i znikał głos. — Jesteś genialna!
— To nie wszystko. Będę przekierowywać połączenia, wystarczy włączyć i wypowiedzieć nazwisko bądź imię osoby, z którą chcecie się skontaktować. Jeśli będę miała wam coś do powiedzenia, dam znak i ucho zrobi się gorące. Pamiętacie fałszywe galeony, których używaliśmy w czasach spotkań GD?
Draco zmarszczył brwi, rzucając Ronowi podejrzliwe spojrzenie; on natomiast wzruszył ramionami z miną niewiniątka.
— Dobra, ale to nie rozwiązuje jednej ważnej, o ile nie najważniejszej kwestii — zamarudził Draco. — To wciąż jest niepraktyczne. Jak mamy poczuć ich ciepło, skoro będą w naszych kieszeniach? Bo nie wyobrażam sobie, że będę walczyć w jednej ręce trzymając różdżkę, a w drugiej… Och. — Poderwał głowę, a w jego szeroko rozwartych oczach mignął błysk zrozumienia. Podpełznął w kierunku Rona z przebiegłym uśmiechem. — Chyba, że…
— Malfo… HEJ! Złaź ze mnie! CO TY…
— Co tam się dzieje?! Przerywa was!
— Malfoy, ty dupku! To boli!
— Ron, co się…
— Weasley, wyglądasz pociągająco z trzecim uchem — wykrztusił Draco, zanosząc się od śmiechu.
— Ta fretka przylepiła mi je do szyi! Zaklęciem przylepca!
— Nie jest trwałe, nie gorączkuj się tak, w każdej chwili można zdjąć. W porządku, teraz tylko proste zaklęcie maskujące… — Machnął różdżką, a przedmiot w mgnieniu oka rozpłynął się w powietrzu. Nieco oszołomiony Ron pomacał się po szyi, trochę poniżej swojego własnego ucha.
— Wciąż je czuję. Malfoy, zabieraj łapska, dotykasz mnie.
— Ale jest niewidzialne i nie przeszkadza! Sprawdź czy działa, bo znowu je wyłączyłeś. No, już. Granger, słyszysz mnie? Przylepiłem Weasleyowi ucho do szyi i je zamaskowałem.
— Tak! Ron, powiedz coś.
— Coś — warknął obrażony, wstając i otrzepując się z liści.
— Działa, słyszę wszystko wyraźnie! Malfoy, świetny pomysł! Powiadomię resztę!
Gdyby Draco miał pióra, napuszyłby się z dumy; Ron już otwierał usta z zamiarem wyplucia jakiejś obelgi, ale wtem przerwał mu zaaferowany okrzyk:
— Sygnał! Jest! — Draco dotknął palcami do skroni, po czym prędko chwycił za swoje ucho dalekiego zasięgu, przyczepił je zaklęciem do szyi i następnie zamaskował. Skrzywił się z odrazą, dotykając ukrytego przedmiotu. — Granger, jesteś tam? Przygotuj się, próba generalna. Snape.
Po kilku sekundach nerwowego oczekiwania, przy jego własnym uchu rozległ cichy trzask, a zaraz po tym popłynął głęboki głos.
— Draco.
— Deirdre rzuciła zaklęcie! Jest sygnał!
— Słyszę cię, nie musisz krzyczeć. Jak mocny?
— Taki sobie — odpowiedział, rozglądając się dookoła i po drodze łapiąc wyczekujące spojrzenie Weasleya.
— To może oznaczać dwie rzeczy. Albo zabezpieczenia są tak silne, że dopiero teraz przebił się przez nie sygnał, albo Multon jest dalej niż sądziliśmy. Jak zaklęcie namiaru?
— Bez zarzutu, ciągle je czuję. Snape, potrzebuję psa, łatwiej będzie mi znaleźć Deirdre. Masz go przy sobie?
— Wciąż jesteście w punkcie drugim?
— Tak.
Severus przerwał połączenie. Draco opuścił rękę i wziął nieco drżący wdech i wydech. Ron kucał na trawie i miał pochyloną głowę, wargi przegryzał niemal do krwi. Rude włosy błyszczały w promieniach wrześniowego słońca, nabierając ognistego odcienia.
— Jak myślisz, sprawdzili ją? — odezwał się po dłuższej chwili milczenia. Draco ścisnął różdżkę w dłoni i przełknął ślinę, próbując w ten sposób pozbyć się rosnącej guli w gardle.
— To dziewczyna z dobrego domu, nie powinna wzbudzać podejrzeń, a do tego jej rodzina ma teraz naprawdę niezłe chody. Nie mają nawet powodów, by ją sprawdzać. A skoro nałożony na nią namiar wciąż działa…
— Byłoby szkoda, gdyby coś się stało. Nie jest taka zła.
— Weasley, zapomnij, nie twoja liga — zaśmiał się sztywno Draco. Zanim Ron zdążył odpowiedzieć, po obrzeżach lasu Coneygree rozległo się echo trzasku aportacji.
Jednocześnie odwrócili głowy w stronę, z której dobiegał hałas i dostrzegli młodego, ciemnowłosego mężczyznę idącego w ich kierunku. Wilgotne liście wirowały wokół jego stóp, rozgarniane i wprawiane w ruch żwawymi krokami.
— Jestem tropicielem, Malfoy, nie psem — zawołał z irytacją Terry Boot, odpowiadając machnięciem ręki na powitanie Rona.
— Na jedno wychodzi, twoja rola sprowadza się do obwąchiwania terenu — odparł Draco, po raz ostatni sprawdzając stan buteleczek w sakiewce przywiązanej do paska. Wyłowił fiolkę skoncentrowanego eliksiru wielosokowego i schował ją do kieszeni spodni; przeczucie podpowiadało mu, że akurat ten pójdzie na pierwszy ogień. — Weasley, trzymaj ucho włączone. Boot, przyczepiłeś swoje? Dobrze, ruszamy. Będziemy szukać jakiejś aktywności magicznej, zabezpieczenia tego cholernego więzienia…
— Powinienem je poczuć, jeśli znajdziemy się dostatecznie blisko — wtrącił Terry. — Czyli co, będziemy się aportować z punktu do punktu?
— Brzmi rozsądnie. — Wzruszył ramionami Ron. — Nieco czasochłonne, ale to chyba jedyne wyjście. Dajcie znać, kiedy na coś traficie.
Draco potwierdził krótkim skinieniem głowy i nie mówiąc nic więcej złapał ramię Terry'ego, by po sekundzie razem zniknąć w kłębach dymu aportacyjnego.
Ron potarł nos wierzchem dłoni, czując drażniący zapach siarki. Wpatrywał się w błękit nieba prześwitującego między czerwono-złotymi koronami drzew, nie przestając myśleć o jednym.
Już niedługo, Harry.
— … jeśli cokolwiek się stanie, proszę dać znać, a zainterweniujemy. Jest nieobliczalny. Lepiej dmuchać na zimne.
Deirdre potwierdziła, słuchając strażnika tylko jednym uchem. Wpatrywała się w solidne metalowe drzwi, czując nieprzyjemny ucisk w przełyku. Gdyby ktoś jej nie znał, mógłby pomyśleć, że jest znudzona i zirytowana czekaniem, jednak prawda była taka, że w środku była kłębkiem nerwów. Jej serce waliło w klatce piersiowej tak mocno, aż czuła je w gardle.
Całe to pouczanie i zapewnianie o podjętych środkach bezpieczeństwa prędzej przypominało przyspieszony kurs radzenia sobie z dzikim zwierzęciem niż z pacjentem szpitala.
Klamka w drzwiach drgnęła. Deirdre wyciągnęła szyję, pragnąc zajrzeć do środka przez stopniowo powiększającą się szparę. Wcześniej Buckley poprosił ją o cierpliwość i zniknął w pomieszczeniu na kilka minut, by przed rozpoczęciem wywiadu móc omówić parę spraw z Harrym Potterem.
To rodziło kolejne pytania.
Jakich parę spraw? Czyżby uzgadniał z pacjentem, czego ten ma nie mówić? Albo wręcz przeciwnie – o czym ma mówić? Deirdre nie była naiwna, ani tym bardziej głupia. Ta placówka była zbyt odcięta od świata i owiana tajemnicą, by mogła się wyzbyć wszelkich podejrzeń. Już pierwszy rzut oka na szpitalny personel wystarczył, by stwierdzić, że rzeczywistość nie przedstawia się tak różowo, jak przedstawiają to media. (Oficjalne oświadczenia prasowe, dobre sobie, prychnęła w myślach.) Poza tym, kto mógłby wiedzieć o tym lepiej, jak nie ona? W ciągu ostatnich miesięcy pisała o zbyt wielu rzeczach, o których nie miała zielonego pojęcia, ale musiała to robić, bo jej kazano. Na potrzeby pracy była skazana na grzebanie w Archiwach – o ile dano jej dostęp, bo z tym było ostatnio coraz ciężej – i widziała podejrzane luki w dokumentach, albo informacje, które nie miały nigdzie indziej pokrycia i jakichkolwiek dowodów potwierdzających ich prawdziwość.
Tutaj nie mogło być inaczej.
Drzwi uchyliły się wystarczająco, by mogła zajrzeć do środka – i zobaczyła Buckleya, który trzymał dłoń na klamce, jakby przymierzał się do wyjścia, ale coś w ostatniej chwili go zatrzymało. Nie widziała jego twarzy, bo była odwrócona w przeciwną stronę, jednak zdołała dostrzec Harry'ego Pottera i…
Merlinie, o czym oni rozmawiali? Przez twarz Pottera przewinął się wachlarz rozmaitych emocji, od zdumienia, po przerażenie i nienawiść tak głęboką, że Deirdre poczuła dreszcze przebiegające w dół kręgosłupa.
— Przepraszam, że musiała pani tak długo czekać — powiedział Buckley, wychodząc z pomieszczenia.
— Nie ma problemu.
Buckley posłał jej powściągliwy uśmiech, otworzył szerzej drzwi i zaprosił ją do środka ruchem ręki.
Dźwięk zatrzaskiwanej zasuwy odbił się echem w głowie Deirdre; jak nigdy wcześniej była świadoma każdego wdechu i wydechu, kiedy tak stała i patrzyła się wprost na Pottera. Nie raz widziała twarz chłopaka na zdjęciach umieszczonych w nielegalnie kolportowanych broszurach Feniksów, ale to… odebrało jej mowę, przed nią siedział zupełnie inny człowiek. Harry Potter z plakatów (To oni zabrali naszego bohatera, głosił krzykliwy napis pod symbolami nowego Ministerstwa Magii i organizacji Wolnych Czarodziejów) był zdrowym, młodym mężczyzną, i nawet przez jego papierowe spojrzenie przebłyskiwała brawura. Ten Harry był jakby kilka lat starszy, wychudzony, chorobliwie blady, i choć jego oczy wciąż były niesamowicie jasnozielone, to straciły dawny blask.
Deirdre usiadła na krześle naprzeciwko chłopaka, który nie spuszczał z niej wzroku.
— Dzień dobry, Harry — powiedziała, wyjmując z torebki dyktafon i kładąc go na lśniącym blacie stołu pomiędzy nimi. Oczy Harry'ego przez chwilę uważnie śledziły dłonie Deirdre, ale zaraz po tym powróciły do jej twarzy. — Jestem Deirdre. Ja… — Uśmiechnęła się miękko, próbując rozluźnić spiętą atmosferę. — Wiesz, dlaczego tu jestem.
Harry kiwnął ostrożnie głową.
— Ma pani przeprowadzić ze mną wywiad.
Jest jak zdziczały pies, któremu oferuje się jedzenie, szalona myśl przemknęła przez umysł Deirdre.
— Tak. Pracuję w Proroku Codziennym. Warunki może i nie są najlepsze, ale to jedyne, na co możemy sobie pozwolić. Nieco niezręcznie, prawda? — zaśmiała się. Kącik ust Harry'ego lekko uniósł się w górę, a Deirdre w środku odetchnęła z ulgi. — Może chciałbyś zacząć? Wiem, niecodzienna propozycja, ale wierzę, że i tobie, i mnie będzie łatwiej. Rozpoczniemy tę rozmowę tak, jak tylko zechcesz. Nie ma co się spieszyć.
Harry zgodził się. Zastanawiał się tylko chwilę, a potem powiedział:
— Wie pani… zawsze lubiłem myśleć, że życie to suma pewnych rozdziałów.
Deirdre uśmiechnęła zachęcająco, sięgnęła do dyktafonu i położyła palec na przycisku play, gotowa by go wcisnąć w każdej chwili. Bez pośpiechu, spokojnie.
— Co chciałbyś przez to powiedzieć?
Cztery godziny później
Świat nie przestawał wirować.
Andy przełknął ślinę, chcąc chociaż trochę złagodzić uciążliwe drapanie w gardle. Serce powoli wracało do normalnego rytmu, jednak wciąż czuł świerzbiące pulsowanie krwi w żyłach, dziwne, niezmienne wrażenie po pobycie w izolatce.
Tylko dlaczego go tam umieścili? Mieli powód?
Andy leżał na boku, ręce miał wyciągnięte przed siebie, i w końcu wzrok wyostrzył się na tyle, by mężczyzna mógł dojrzeć swoje podrapane przedramię. Spod długich, czerwonawych śladów po paznokciach przedzierał się niewielki czarny tatuaż. Wpatrywał się w niego tępo przez kilka sekund.
0303 SA 13
Wciąż musiał śnić.
Trzynaście. Nie siedem. Zamrugał szybko, ale numer nie zmieniał się, pozostawał ten sam. Podciągnął rękę nieco bliżej twarzy.
Trzynaście.
Oddech Andy'ego przyspieszył.
Właśnie wtedy czyjeś ręce owinęły się wokół jego kostek u nóg. Andy został wyciągnięty siłą z nieznanego mu pomieszczenia. Jego żołądek wywinął salto i zamknął oczy, byle nie widzieć wirującego sufitu nad sobą.
— Co, nie wstaniesz? — warknął górujący nad nim Frankie, który kucnął tuż przy nim i wsunął dłoń pod głowę, unosząc ją nieznacznie. — Spokój — nakazał, kiedy tylko Andy zaczął się wyrywać, widząc w ręku strażnika szklaną buteleczkę. — Słuchaj, nie utrudniaj tego.
Andy pokręcił przecząco głową i zacisnął usta, a eliksir spłynął po jego brodzie i szyi. Rozwścieczony strażnik rzucił buteleczką o ścianę i szkło rozprysło się na małe kawałeczki po podłodze.
— Pierdolca można dostać z wami! Warren! Chodź tutaj! — Andy prowizorycznie zwinął się w pozycję embrionalną i zasłonił ramionami głowę. Dyszał ciężko, świadomy, co za chwilę może się wydarzyć. — Warren!
Po kilku chwilach w korytarzu pojawił postawny mężczyzna w jasnym mundurze. Kroki strażnika były pewne, choć nadzwyczaj powolne.
Frankie wciąż kucał przy Andym, jego kanciasta twarz wyrażała niezadowolenia. Zmierzył Warrena nieprzyjemnym spojrzeniem.
— No ile można czekać? Rusz się, znowu go przenosimy — powiedział i chwycił Andy'ego za jedno ramię. Drugi strażnik zareagował dopiero po kilku sekundach. Wspólnymi siłami postawili przerażonego mężczyznę na trzęsących się nogach. — No co z tobą?
Warren pokręcił głową z irytacją, wpatrzył się w punkt przed siebie i chwycił mocniej Andy'ego.
— Kurwa, z wami wszystkimi jest coś nie tak — wywarczał Frankie. — Buckleya nosi od samego rana z powodu tej laski i trzysta dwadzieścia siedem. A ty… — zwrócił się z pogardą do Andy'ego. — Przegrałeś życie, świrze. Trzeba było współpracować. Buckley chciał byś był przytomny, chociaż normalnie…
Na te słowa Andy ocknął się z tego odrętwienia spowodowanym osłabieniem i przerażeniem. Zaczął się wyrywać strażnikom, walczyć za wszelką cenę. Warren mimowolnie poluźnił uścisk i choć Andy wciąż był mocno trzymany przez Frankiego, stracił równowagę i opadł na kolana.
Frankie puścił Andy'ego, zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Warren cofnął się o krok.
— No bierz go! — krzyknął, kiedy Andy podniósł się na ręce i kolana, i zaczął się czołgać w przeciwną stronę. — Warren, bierz go, do jasnej cholery!
Warren stał sztywno i obserwował zbierającego się z podłogi mężczyznę, zupełnie nie reagując.
— Warren? — wysapał podejrzliwie Frankie, samemu cofając się nieznacznie.
Andy zerknął w górę, zauważając kątem oka, jak dłoń strażnika raptownie sięga do tyłu. Tknięty przeczuciem padł płasko z powrotem na podłogę, w tym samym momencie, kiedy czerwona smuga światła przecięła powietrze tuż nad nim i trafiła prosto w pierś Frankiego. Andy zacisnął mocno powieki i osłonił ramionami głowę, gdy bezwładne ciało upadło z łomotem tuż obok.
— …widzisz, ten dzień się jeszcze nie skończył.
Deirdre zmrużyła oczy. Harry odchylił się na krześle, zaplatając dłonie z tyłu głowy i obserwując, jak dopiero co odpalony papieros kobiety zatrzymuje się w połowie drogi do jej ust.
Po kilku chwilach przytłaczającego milczenia Harry pochylił się nad stołem, sięgnął do dyktafonu i zdecydowanie wcisnął przycisk stop. Znieruchomiał na chwilę w tej pozycji, przypatrując się uważnie Deirdre.
— No cóż, mieli rację — rzucił lekko, bezwiednie błądząc palcem po nierównościach przycisków dyktafonu.
— Słucham?
— Cóż, plotki okazały się być prawdą, Starzec najwidoczniej potrafi przepowiadać przyszłość. To chyba dlatego go zamknęli, chociaż tutaj niczego nie można być pewnym.
W powietrzu unosił się mało przyjemny zapach nieświeżego tytoniu, ale nie przeszkadzał on Harry'emu, wręcz przeciwnie – był dziwnie orzeźwiający i stymulujący. Chwycił szklankę i dopił resztkę wody.
— Gapisz się na mnie tak, jakbyś ze niecierpliwieniem oczekiwał mojej reakcji — parsknęła Deirdre.
Harry odstawił naczynie na stół z cichym stuknięciem. W pomieszczeniu ponownie zapanowała cisza; gdyby chciał, mógłby spokojnie wsłuchać się w ich oddechy. Omiótł wzrokiem sylwetkę Deirdre, jej nonszalancki sposób siedzenia ze skrzyżowanymi nogami, jedną ręką oplatającą brzuch i drugą lekko zgiętą w łokciu, opartą nadgarstkiem o brzeg stołu. Kobieta powoli obracała papierosa między palcem wskazującym a środkowym, wyraźnie zastygając w oczekiwaniu na jego reakcję.
Harry zastanawiał się, czy jest ona tak dobrą aktorką, czy jest też najzwyczajniej w świecie nieświadoma. W ogóle nie wyglądała na zdenerwowaną.
— Nie ma już nic więcej do opowiadania. I… myślałem nad tym, czy można w jakiś normalny sposób zakończyć tę farsę.
— Farsę? — powtórzyła pusto.
— Nie mam żadnego kluczu, ja sam nic nie ukrywam. — Machnął dłonią, gwałtownie opadając do tyłu i napierając plecami na oparcie krzesła, które z szurnięciem odsunęło się od stołu. — Nie zapomnij też wspomnieć Buckleyowi, że nie dowie się niczego nowego w sprawie Rosie. Jeśli Andy chce, to potrafi trzymać język za zębami.
Deirdre pokręciła głową.
— Więc sądzisz, że jestem tu po to, by wyciągnąć z ciebie informacje, których oni nie zdołali zdobyć.
— Deirdre, proszę cię.
— A nie pomyślałeś, że to może być… po prostu wywiad?
Teraz to była kolej Harry'ego, by wyrazić swoje zdumienie.
— Wywiad? Tutaj? Teraz? Sam o niego nie zabiegałem. Tobie kazano, sama mówiłaś. Na samym początku naszej rozmowy… wspominałem, że jestem dobrym obserwatorem, prawda? Hej, nie przechwalałem się, to prawda. To wszystko — Harry wskazał ręką na pomieszczenie — jest świetnie ustawione, kolejny plan Buckleya. Wiesz, czym się zdradziłaś?
Żaden mięsień na twarzy Deirdre nawet nie drgnął, podobnie jak dłoń, w której wciąż trzymała papierosa. Nie zaciągała się nim już od dłuższego czasu, pozwalając, by spalał się samoistnie, popiołu na końcówce było coraz więcej.
— Harry…
— Byłaś cholernie przerażona, kiedy tylko weszłaś do tego pomieszczenia. Twoje oczy mi o tym powiedziały, to trwało z sekundę, może mniej, ale zauważyłem, nie dało się pomylić tego z niczym innym. Zupełnie jakby ktoś postawił przed tobą zadanie, którego nie jesteś w stanie wykonać. Nie chciałaś, żeby otworzono drzwi, chociaż wtedy jasno dałem do zrozumienia, że rozmowa jest już skończona. Oni — Harry wycelował palcem w drzwi, a jego głos nabrał agresywniejszych nut — nie chcieli otworzyć drzwi, bo jeszcze nie dotarliśmy do najważniejszego punktu tego wywiadu, czyli mojego pobytu tutaj!
— Skoro wiedziałeś od samego początku, co się tutaj święci, to dlaczego ze mną rozmawiałeś? — Deirdre nawet nie próbowała ukryć ironii.
— Nie wiem. Z ciekawości? — Harry wzruszył ramionami. — I nie sądzę, by nas wypuścili gdybyśmy nie rozmawiali, siedzielibyśmy tutaj do usranej śmierci. — Deirdre zaśmiała się i pokręciła głową w taki sposób, jakby chciała mu przez to powiedzieć: „jesteś niemożliwy". — I to całe spoufalanie się? No tak, przecież musiałaś zdobyć moje zaufanie, po to ten cyrk z wyłączaniem dyktafonu i mówieniem mi, co się dzieje na zewnątrz! Och, w tym momencie powinni otworzyć już drzwi i przerwać wywiad, bo nie wierzę, że na to pozwoliliby, i że nas nie obserwują…
Harry urwał zaskoczony, kiedy Deirdre ponownie pokręciła głową, ale tym razem wykrzywiając znacząco wargi. Niedbale zgasiła papierosa na blacie stołu i wpatrzyła intensywnie w chłopaka, a potem w punkt tuż obok niego.
— Co? — mruknął Harry, odwracając się i samemu zerkając przelotnie na zamknięte drzwi.
Deirdre uniosła rękę i zasłoniła sobie oczy, zaraz po tym wskazała na uszy.
Nie widzą. Słyszą.
Harry zupełnie zamilkł. Deirdre poruszała ustami w bezgłośnie wypowiadanych słowach i pokazywała znaki rękoma, mając głęboką nadzieję, że zostanie zrozumiana.
Za drzwiami. Jeden strażnik.
Chwyciłaprawą dłoń Harry'ego, odwróciła ją wnętrzem do góry i zaczęła po niej niespiesznie kreślić palcem jakieś symbole… nie, nie symbole, litery. Harry zamarł, spoglądając na zmianę to w swoją dłoń, to w Deirdre, i samemu bezdźwięcznie powtarzając kolejno wyrysowywane litery, jakby nie był pewien, czy dobrze je odczytuje.
Feniks.
Harry zmarszczył brwi.
Tu. Teraz.
Deirdre ponownie odwróciła jego dłoń i pogładziła kciukiem długą płytką bliznę, starą pamiątkę po szlabanie u Dolores Umbridge na piątym roku.
Nie będę opowiadać kłamstw.
Harry poderwał głowę, jasnozielone oczy wyrażały najszczersze zdumienie. Blizna była mało widoczna, ba, wcale nie wyglądała jak napis, za bardzo zbladła i rozeszła się po takim upływie czasu. Deirdre nie mogła jej wcześniej zauważyć – a nawet jeśli, na pewno nie odczytać – a on sam o niej nie wspominał w żadnym momencie ich rozmowy.
Twarz Deirdre była teraz śmiertelnie poważna. Uniosła wyczekująco brwi.
Harry przegryzł wargi, jego oddech nieznacznie przyspieszył. Bił się z myślami. Po chwili, która zdawała się przeciągać się w nieskończoność, skinął głową. Wyglądał na przerażonego i bardzo niepewnego, ale przez jeden cudowny moment można było dostrzec na jego twarzy cień nadziei.
Kobieta powoli i bezszelestnie zdjęła lśniące czarne buty, i następnie wstała z krzesła, by na bosaka stanąć obok stołu. Harry również podniósł się ze swojego miejsca tak cicho, jak tylko potrafił.
Deirdre wsunęła dłonie pod blat, rzucając chłopakowi pełne napięcia spojrzenie.
Gotowy? Harry przytaknął, a ona zaczerpnęła głęboki wdech. Używając całej siły w rękach przewróciła stół, który z nieznośnym łoskotem wyrżnął bokiem o posadzkę; popiół z wypalonych papierosów wzbił się w powietrze, dyktafon z trzaskiem odbił o ziemię zanim całkowicie znieruchomiał. Dwie puste szklanki po wodzie rozbiły się tuż pod ich stopami.
Harry prędko chwycił krzesło, dosłownie na sekundę przed tym, jak Deirdre zaczęła rozpaczliwie krzyczeć o pomoc.
Andy wcisnął twarz w podłogę, spodziewając się najgorszego. Oddychał jak najciszej, jednym okiem spoglądając na nieruchome ciało Frankiego. Nie żyje? Ogłuszony? Skąd strażnik ma różdżkę? Dlaczego go zabił? Zabije i mnie?
Tak się jednak nie stało; po kilku chwilach nerwowego oczekiwania dobiegło do niego gniewne mamrotanie. Andy uniósł nieznacznie głowę i oderwał dłonie od uszu.
— … ile razy mam… Musiałem! Co? — powiedział strażnik do ściany, dociskając rękę do swojej szyi. Zaczął się rozglądać we wszystkie kierunki i w końcu jego wzrok skupił się na dłużej na niewielkiej tablicy zwisającej z sufitu. — Trzynasty. Nie wiem. Dobrze, powiadom resztę. — Z tymi słowami mężczyzna ruszył w głąb długiego i słabo oświetlonego korytarza, w stronę osamotnionych drzwi na samym jego końcu, gdzie po drugiej stronie nie znajdowało się nic innego, jak tylko śmierć.
Zanim Andy zdążył pomyśleć co robi, wydusił przez ściśnięte gardło:
— Nie.
Strażnik, a raczej ten ktoś, kto się za niego podawał, ustał w pół kroku.
— Nie — powtórzył Andy, podźwigając się na ręce i kolana, chcąc znaleźć się jak najdalej od ciała Frankiego. Strażnik odwrócił się i posłał mu zimne, niezrozumiałe i jednocześnie podejrzliwe spojrzenie. — Nie możesz tam iść. Tam jest… — Andy pokręcił głową, blednąc jeszcze bardziej i rozglądając się strachliwie. Pusty szpitalny korytarz oddziału trzynastego był sam w sobie przerażający i naprawdę wolał nie wiedzieć, co znajduje się za tamtymi drzwiami, za którymi to właśnie Andy miał zniknąć.
Strażnik podszedł bliżej, podnosząc dłoń i ponownie kładąc ją na szyi. Ręka trzymająca różdżkę była opuszczona wzdłuż ciała i Andy poczuł się trochę bezpieczniej.
— Granger. Miejscowy mówi, że to nienajlepszy pomysł — powiedział, a jego kąciki ust drgnęły i sam Andy parsknął niedowierzająco, próbując się odnaleźć w tej absurdalnej sytuacji. Wyraz twarzy strażnika niespodziewanie stwardniał, tuż zaraz po tym, jak z okolic jego szyi wydobył się mało zrozumiały pomruk. Uniósł różdżkę i wycelował ją prosto w Andy'ego. — Potter. Chyba nie muszę się pytać, czy znasz to nazwisko. Chcę wiedzieć, gdzie jest.
Oczy Andy'ego rozwarły się z szoku.
— Tutaj go nie ma — odparł na wydechu, a koniec różdżki rozżarzył się na czerwono. Potrząsnął głową, opierając się plecami o ścianę i przyciągając kolana do klatki piersiowej. — Na tym poziomie go nie ma. Ma numer trzysta dwadzieścia siedem, poziom siódmy. To jest poziom trzynasty.
— Nic mi to nie mówi.
— Zabrali go! Słyszałeś, co mówił… — Andy wskazał głową na Frankiego i zmrużył oczy. — Kim jesteś?
Cokolwiek strażnik miał zamiar odpowiedzieć, jego słowa zostały stłumione przez donośne wycie sygnału alarmowego.
— Cholera, cholera, cholera! — klęła Deirdre, przeskakując ponad ciałem strażnika, starając się ominąć większe kawałki szkła; bezskutecznie, sądząc po zniekształconych czerwonych śladach stóp na posadzce. Skrzywiła się okropnie i warknęła przez zaciśnięte zęby, prawie poślizgując się na własnej krwi, i chwyciła porzuconą różdżkę, którą wcześniej dzierżył Harry. Teraz opierał dłonie o kolana i zgięty w pół łapał desperackie hausty powietrza.
Deirdre uleczyła zaklęciem swoje stopy i westchnęła z ulgi. Kolejnym machnięciem różdżki zamiotła szkło pod ścianę. — W porządku? Jesteś…
— Tak — wysapał Harry, prostując się.
Twarz miał chorobliwie bladą i zroszoną potem. Potrząsnął energicznie prawą dłonią, której wnętrze było czerwone i piekło jak poparzenie. Nigdy wcześniej nie reagował tak na magię, jak gdyby… był na nią uczulony. Wystarczyło, że rzucił na strażnika klątwę, a jego wnętrzności jakby pozamieniały się miejscami.
Deirdre ostrożnie wychyliła się z pokoju i rozejrzała się po pustym korytarzu.
— Nikogo nie ma — szepnęła głosem podszytym niepokojem. — Hałas. Musimy się pospieszyć, narobiliśmy hałasu, zaraz tu będą. Ile tu jest pięter?
— Nie mam pojęcia. Znam tylko dwa. Jest więcej?
— Cholera — powtórzyła, zgarniając długie blond włosy z twarzy. Jej ręka drżała. — Z zewnątrz ten budynek nie wygląda na taki ogromny, musimy… Cholera. Jak oni to zrobili?
— Deirdre! Co teraz?
— Jak to co? Zwiewamy — zaśmiała się nieco histerycznie, kucając i wyszarpując malutką kasetę z dyktafonu. Upchnęła ją do kieszeni marynarki. — Oczywiście nie możemy tutaj się aportować, musimy przejść zabezpieczenia zewnętrzne. Złap mnie za rękę!
Harry podał jej zdrową dłoń, a Deirdre wykonała skomplikowany wzór różdżką w powietrzu, rzucając na nich oboje niewerbalne zaklęcie Kameleona. Harry poczuł znajomą chłodną falę obmywającą ciało, kiedy stopniowo stapiał się z otoczeniem. Zacisnął zęby w oczekiwaniu na ból; nie mylił się, magia wściekle zakotłowała się w jego płucach i żołądku, ale nie spodziewał się, że będzie to aż tak…
— Trzęsiesz się — Deirdre mocniej ścisnęła jego palce. Brzmiała na zdenerwowaną. — Co się dzieje?
— Nie wiem — wydusił Harry, biorąc się garść. — To chyba magia, ona…
— Musimy biec, dasz radę?
Harry w odpowiedzi pociągnął Deirdre w kierunku wyjścia. Ominęli nieprzytomnego strażnika i wypadli na opustoszały korytarz.
To było zastanawiające, że nikt więcej na nich nie czekał. Podejrzane. Harry był niemal pewien, że miejsce ich pobytu będzie bardziej strzeżone, jednak poza obezwładnionym strażnikiem nikogo więcej nie było.
— Dziwne.
— Co? — dopytywała Deirdre.
— Coś za łatwo to idzie.
— Feniksy miały odwrócić uwagę.
— Skąd możesz być pewna, że są w środku?
— Wierz mi, nie tylko ty poczułeś aktywność magiczną — odparła tak cicho, że Harry ledwo ją zrozumiał.
Z dalszych części korytarza dobiegało do nich echo czyichś szybkich kroków, podenerwowanych rozmów i wykrzyczanych rozkazów. Deirdre pociągnęła go mocno w kierunku ściany; przywarli do niej plecami i starali się uspokoić gwałtowne oddechy.
Nie minęła nawet minuta, a zza zakrętu wyłonili się kolejni strażnicy z Buckleyem na czele. Twarz magomedyka była cała czerwona i wykrzywiona we wściekłości, do czoła miał przylepione pojedyncze kosmyki, które wymsknęły się z zazwyczaj gładko zaczesanych do tyłu włosów.
Harry wstrzymał oddech, kiedy grupa przebiegła tuż obok. Dłoń Deirdre miażdżyła jego własną.
Buckley jako pierwszy dopadł do drzwi i wystarczyło tylko zerknięcie na pobojowisko, które pozostawili za sobą Harry i Deirdre, by wydał z siebie ryk:
— Ta dziwka! To ona! To ona ich tu wszystkich…
Przez budynek przetoczył się agresywny sygnał syreny alarmowej. Buckley skrzywił się i w niezupełnie kontrolowanym odruchu zasłonił uszy, podobnie jak towarzyszący mu strażnicy. Harry mógł przysiąc, że zauważył na jego twarzy cień przerażenia.
— Zabezpieczenia! — wykrzyczał jeden ze strażników, a przynajmniej tak mu się zdawało, ponieważ jazgot syreny zniekształcał wszelkie inne dźwięki. — Naruszone!
Harry zdołał wyczytać z ruchu warg Buckleya komendę „Wyłączcie to!". Dwóch strażników odłączyło się od grupy i pobiegło w stronę, z której wcześniej przybyli.
Harry modlił się, by zdolności magiczne Deirdre okazały się na tyle przyzwoite, by mogła dalej utrzymać zaklęcie Kameleona, albo żeby Buckley nie poszedł do rozum do głowy i nie przeskanował otoczenia. Byli niewidoczni, jednakże znajdowali się wystarczająco blisko, by te zwykłe zaklęcie mogło zdradzić ich położenie. Nie pozostało nic im innego, jak tylko stanie w bezruchu.
Buckley wydawał kolejne rozkazy, ale Harry nic z nich nie zrozumiał, było zbyt głośno. Oblał się zimnym potem, zauważając różdżkę w ręku magomedyka, Deirdre przyciśnięta do jego lewego boku również zesztywniała. Czuł na szyi jej gorący oddech.
Sygnał ustał, pozostawiając w uszach nieprzyjemny podźwięk drażniącego dzwonienia. Wraz z upływem czasu i przyzwyczajeniem się do względnej ciszy, z niższych pięter dobiegł do nich odległy, odbijający się od ścian pogłos niezliczonych krzyków.
Buckley nagle zamarł z ręką wycelowaną w jednego ze swoich ludzi, jego furiackie wrzaski ucichły. Nawet nie próbował ukrywać swojego przerażenia.
Harry odchylił głowę do tyłu, pozwalając sobie na przymknięcie oczu w wyrazie niewyobrażalnej ulgi.
Tak właśnie brzmiał triumf. Wystarczyła chwila, by pacjenci szpitala wykorzystali nadarzającą się okazję i wzniecili najprawdziwsze powstanie. Harry był tego pewien, nie mógł się mylić, a sądząc po wyrazie twarzy Buckley'a… on również wiedział, co nadchodzi.
Gdyby to Harry miał różdżkę, mógłby spróbować swoich sił i obezwładnić wrogów stojących im na przeszkodzie. Wolał jednak nie ryzykować, najpewniej zdołałby rzucić jedno zaklęcie, zanim magia ponownie nie odbiłaby się rykoszetem po jego organizmie, ale co dalej? Czy Deirdre byłaby w stanie stawić czoło aż dwóm przeciwnikom, biorąc pod uwagę, że byli dla nich niewidzialni? Tego nie mógł być pewien, nie znał jej umiejętności, ale gdyby obok niego był Severus, nie zawahałby się ani przez chwilę…
Severus. Ta myśl nagle go otrzeźwiła. Jeśli Deirdre mówiła prawdę (a musiała, musiała, z jakiego innego powodu miałaby kłamać i ryzykować swoim życiem?), to Severus znajdował się w budynku. Feniksy. Z urywkowych informacji Deirdre, tej cudownie mądrej i sprytnej kobiety, zrozumiał, że Zakon Feniksa nie upadł po wydarzeniach w Wiltshire, a jedynie się przeorganizował. Świat mógł się wywrócić do góry nogami, jednak opozycja nie została pogrzebana, nie, była uśpiona, czekała w ukryciu i zbierała siły. Oni wszyscy czekali na odpowiedni moment, by przystąpić do ataku. Ten moment.
Harry wpatrzył się intensywnie w Buckleya. Rwał się do walki, lecz ostatkiem sił się powstrzymywał; chciał, by było już po wszystkim, pragnął zaznać upragnionej od tak dawna wolności, która była właściwie na wyciągnięciu ręki. Zaszli z Deirdre zbyt daleko by móc się wycofać, na Merlina, nikt by go teraz nie zmusił do odwrotu. A naruszone zabezpieczenia, wszechobecny chaos, bunt pacjentów? Wszystko układało się aż nazbyt pomyślnie i nie mógł już zepchnąć na dalszy plan uczucia dzikiej satysfakcji. Pragnął powiedzieć temu bydlakowi prosto w twarz: Popatrz na mnie, Buckley, i zapamiętaj, nigdy nie byłem i nie będę bardziej szczęśliwy niż właśnie teraz, widząc jak wali się twój świat.
Odgłosy walki przybierały na sile i zmusiły Buckleya do oderwania zdrętwiałych nóg od podłoża. Pobiegł w kierunku wyjścia, a strażnicy, bezmyślne, nastawione na wypełnianie rozkazów dranie, podążali tuż za nim.
Po kilku chwilach Deirdre pociągnęła go za rękę, niemal wyrywając mu ją ze stawu, i ruszyli za grupą, ostrożnie, utrzymując na tyle bezpieczny dystans, na ile byli w stanie. Narastający hałas tłumił kroki Harry'ego, Deirdre biegła boso, wobec tego nie mogli zostać usłyszani; nie musieli się również martwić o to, czy ludzie Buckleya poczują za swoimi plecami jakąkolwiek aktywność zaklęcia niewidzialności. Sterylny budynek szpitala jak dotąd nie zaznał takiej dawki magii, Harry czuł, jak powietrze na zmianę gęstnieje i rozrzedza się, i doskonale wiedział, co to oznacza – ktoś musiał majstrować przy barierach antyaportacyjnych. Jeszcze chwila i przy odrobinie szczęścia zostaną całkowicie zniesione, ale nie, nie mogli stać i czekać na cud. Zapach spalenizny i siarki, towarzyszący zaklęciom ofensywnym, był coraz nachalniejszy. Zbliżali się.
Nagle Deirdre ostro skręciła w jeden z korytarzy, porzucając śledzenie Buckleya i strażników. Harry, zdumiony i nieco rozkojarzony, chciał ostro zaprotestować, jednak wtedy wpadli na drzwi, które bez problemu otworzyły się pod ich naporem. Znaleźli się na klatce schodowej, która nie mogła być niczym innym jak skrótem, drogą ewakuacyjną.
— Zaufaj mi — wysapała Deirdre i przystanęła. Puściła jego dłoń, zamknęła oczy i zmarszczyła brwi w wyrazie skupienia, a po chwili z ukradzionej różdżki wydobył się srebrny strzęp mgły. Deirdre przeklęła pod nosem, a mgła zgęstniała i nabrała kształtu. Fretka, teraz już w pełni zmaterializowany Patronus, najpierw energicznie poderwała się do góry, a potem zapikowała w dół, znikając pod podłogą. — Wolałam nie ryzykować, skoro tak reagujesz… no wiesz. — Machnęła ręką i zgięła się w pół, dysząc i nabierając sił przed kolejnym biegiem.
Oczy Harry'ego robiły się z coraz większe.
— Do kogo to wysłałaś? — Jego głos zabrzmiał nieco bardziej podejrzliwie, niż zamierzał.
— Nie kojarzysz? — odparła z krzywym uśmiechem.
— Nie?
— Och, na litość boską. Ma to związek z naszym wspólnym znajomym. Nie przepadaliście za sobą w czasie szkoły.
— Ale co ma do tego fre… Malfoy? On przeżył? Jest tutaj?
— Och, jak najbardziej. Twardy zawodnik, łatwo nie odpuszcza.
Harry pokręcił głową w niedowierzaniu, czując, jak głupi uśmiech rozciąga jego usta.
— Zadziwiasz mnie coraz bardziej.
— To samo mogę powiedzieć o tobie. Gotowy? Musimy ruszać.
— Zapamiętałaś drogę?
— Tak, ale wybieramy inną. — Wzruszyła ramionami i wyjaśniła: — Wraz z Malfoyem nałożyliśmy na siebie zaklęcie namiaru. To nasza droga komunikowania się, jedyna niewidoczna i wystarczająco trudna do wykrycia. Sygnał mnie naprowadzi.
— Strażnicy nie sprawdzili cię przy wejściu?
— Użyłam zapasowej różdżki… i nie mieli powodu, by mnie o coś podejrzewać. Wierz mi. — Deirdre uśmiechnęła się gorzko, a w jej głosie pobrzmiewała wina.
— A Patronus?
— W ten sposób daliśmy znać, że jesteśmy gotowi i wychodzimy na zewnątrz. Budynek otacza ogromny pusty teren, bez wsparcia lepiej nie ryzykować. Będą strzelać do nas jak do kaczek, jeśli coś nawali i staniemy się widzialni.
Deirdre złapała jego dłoń i rzuciła zaklęcie Kameleona. Harry prawie starł sobie zęby na proch, próbując powstrzymać wyrywający się z gardła jęk bólu. Cholera. Jeśli tak reaguje na zaklęcie średniego kalibru, to co się z nim stanie, jeśli spróbują się aportować? To musiał być efekt uboczny eliksirów osłabiających jego rdzeń magiczny, tego eksperymentalnego, którym nieustannie faszerował go Buckley. Nie, stanowczo nie miał czasu panikować, miał o wiele ważniejsze zadanie do wykonania.
— Dam radę — powiedział, zauważając zmartwione spojrzenie Deirdre, zanim całkowicie stopiła się z otoczeniem.
— Nie masz wyjścia — odparła i zdecydowanie pociągnęła go w dół schodów.
Chwila wytchnienia bezpowrotnie minęła. Biegli na złamanie karku, a ból spowodowany magią kumulował się pod czaszką Harry'ego; płuca rozrywały się od gwałtownych wdechów i wydechów, ponieważ jego kondycja fizyczna nie miała się najlepiej po dziewięciu miesiącach spędzonych w niemal całkowitym bezruchu.
Deirdre zaklęciem wyważyła zaryglowane drzwi stojące im na przeszkodzie i momentalnie znaleźli się w reprezentacyjnym holu szpitala. Harry nigdy wcześniej go nie widział, oczywiście, to było właśnie wyjście. Ze zdumienia otworzył usta; zza wysokich, sięgających sufitu szyb dostrzegał wczesnojesienny krajobraz, a na jego horyzoncie majaczyła niewyraźna linia wzgórz i lasów, i poruszające się szare, białe i czarne punkty; to byli ludzie, którzy zdołali się wydostać na zewnątrz.
Kotłujący się tłum niemal ich rozdzielił. Harry usłyszał spanikowany krzyk Deirdre, kiedy jej zimna, sucha dłoń niemal wyśliznęła się z jego własnej; wzmocnił uścisk i przyciągnął ją do siebie. On mógł bez problemu wtopić się w morze szarych, jednakowo ubranych pacjentów, jednakże Deirdre była zbyt charakterystyczna, zostałaby zauważona od razu.
Władzom szpitala sytuacja wymknęła się spod kontroli; ludzie byli wszędzie, uciekali, walczyli, tratowali się nawzajem; Harry wolał nie liczyć, ile razy musiał omijać czyjeś leżące na podłodze ciało. Teraz to on prowadził, a Deirdre trzymała się kurczowo i dreptała mu po piętach, zdając się na niego. Co jakiś czas powietrze przecinały klątwy i trafiały w uciekinierów, ale nie umknęło jego uwadze, że prawdziwa walka toczyła się na zewnątrz. Czy właśnie tam był Severus, walczył ze strażnikami? A Ron? Hermiona?
Deirdre zaklęciem usunęła szkło z rozbitych szyb sprzed ich drogi; w tym chaosie i tak nie zostało to przez nikogo zauważone, a ona musiała uważać na swoje stopy tym bardziej, że nie mogła zostawiać żadnych śladów.
I wtedy w końcu, w końcu, znaleźli się na zewnątrz.
Harry w pierwszym odruchu zacisnął powieki, kiedy promienie słońca wdarły się do odzwyczajonych od naturalnego światła oczu. Świeże i chłodne powietrze rozsadzało jego płuca, podobnie jak euforia, i już mógł prawie posmakować tej wolności…
Deirdre machnęła różdżką, jednak nie zdołali się aportować; bariery wciąż pozostały na swoim miejscu.
Nie pozostało im nic innego, jak pędzić przed siebie, mając nadzieję, że zdążą przebiec przez zabezpieczenia, zanim będzie za późno. Feniksy i zbuntowani pacjenci stanowili nieporównywalnie ogromną przewagę liczebną nad strażnikami, jednak Harry wątpił, by byli na tyle głupi, aby nie wezwać posiłków – ich przybycie było kwestią czasu.
Przemęczone płuca paliły, słyszał za sobą urywany, nierówny oddech Deirdre. Wpatrzył się w punkt przed siebie, ignorując ból, który niemal przyćmiewał mu pole widzenia. Bose stopy Deirdre ślizgały się po wilgotnej trawie.
— Za tym wzniesieniem! — wykrzyczała z wysiłkiem i wysunęła się na prowadzenie.
Wtedy runęli na ziemię.
Harry wylądował twarzą w miękkiej, zielonej i mokrej trawie. Usłyszał zaskoczony okrzyk Deirdre i krew odpłynęła mu z twarzy. Prędko obrócił się w jej stronę i wyciągnął rękę, gotów ją złapać, jednak ona… sunęła się w dół, a to przez więzy, które oplotły się wokół łydek i odciągały ją od niego…
Więzy nie były ich największym problemem; Deirdre opanowała atak paniki i szybko się ich pozbyła. Problemem było to, że zostali rozdzieleni i wytrąceni z równowagi; zaklęcie Kameleona przestało działać i na tym ogromnym, otwartym terenie byli widoczni jak na dłoni.
Deirdre prędko wyczarowała tarczę, jednak to nie wystarczyło; przetoczyła się na bok, unikając klątwy uśmiercającej; mlecznobiała tarcza zafalowała i znikła momentalnie. Harry również musiał odskoczyć, kolejna klątwa minęła go o cal i trafiła w podłoże, produkując ogromne ilości dymu, i na jeden przerażający moment stracił Deirdre z oczu. Znowu krzyknęła, Merlinie, jeszcze żyje, całe szczęście, nie daj się, walcz, już jesteśmy tak blisko… Nie poddawała się, rzucała zaklęcie za zaklęciem, jednocześnie starając się ochraniać Harry'ego.
Buckley. Harry wiedział, że to on, znał tę sylwetkę aż za dobrze. Ten skurwysyn celował w nich różdżką, musiał ich usłyszeć… ale nie, to było niemożliwe, przecież znajdowali się już za daleko, niecałe pięćdziesiąt metrów. Nie, on musiał jakimś cudem zauważyć zjawisko mirażu, cholerny defekt zaklęcia niewidzialności.
Deirdre wykorzystała jego własną broń i rzuciła silne zaklęcie eksplodujące na grunt znajdujący się pomiędzy nimi. Gdyby Harry nie był tak przerażony, byłby pod wrażeniem; ciemna ziemia wystrzeliła wysoko w powietrze, i następnie została zamrożona zaklęciem tak, by ustała w górze choć chwilę dłużej, dając im możliwość ucieczki.
Deirdre była cała brudna, a w jej oczach pobłyskiwały łzy. Musieli biec, znajdowali się tak blisko, a jednocześnie tak daleko, nie mogli się poddać, nie teraz.
Z wysiłkiem wspięli się na wzgórze, grawitacja, zmęczenie i mokra trawa spowalniały ich, i musieli puścić swoje ręce, by wspomóc się nimi przy wspinaczce. Harry modlił się, by nie stracić Deirdre z oczu, by znowu nie została zaatakowana, bez niej i bez różdżki nie miał najmniejszych szans.
Oparł się pragnieniu i zerknął do tyłu; ziemia zdążyła już opaść, ale Buckley nie celował w nich różdżką, nie rzucał zaklęciami, był zajęty walką z kim innym. Ktoś starał się ich dogonić, jakaś wysoka postać odziana w jasny uniform, ale to oni byli szybsi…
Harry znalazł się na szczycie niewielkiego wzgórza, jego ręka wystrzeliła do tyłu i ponownie pochwyciła trzęsącą się dłoń Deirdre. Twarz kobiety wyrażała niesamowity ból, była już u kresu wytrzymałości.
Kiedy ześlizgiwali się ze wzniesienia, zza kolejnego wzgórza wyłoniło się mnóstwo ubranych na ciemno ludzi, którzy efektywnie skracali dzielący ich dystans, i Harry mógłby przysiąc, że widzi granatowe mundury byłych śmierciożerców. Dotarli, odpowiedzieli na wezwanie, byli gotowi dołączyć do walki i stłumić krwawy zryw więźniów. Śmierciożercy nie mogli jeszcze zobaczyć dwójki samotnych uciekinierów, pomiędzy nimi znajdowały się zabezpieczenia, które chroniły placówkę szpitala przed niechcianymi spojrzeniami, ale to wszystko miało się zmienić wraz z przekroczeniem granicy.
Nie mogli się wycofać i pobiec w inną stronę, bo jeden ze strażników wciąż siedział im na ogonie. Byli otoczeni.
Harry zderzył się z jakąś dziwną, niewidzialną materią; miał wrażenie, że przebija się przez taflę wody.
Przekroczyli granicę, pozostało im tylko kilka sekund.
— Trzymaj się! — wykrztusiła Deirdre, wczepiając się w jego ramię.
Świat zawirował.
W czasie tej szaleńczej podróży musiał przywrzeć całym ciałem do Deirdre; kiedy w końcu wylądował, ona leżała na nim, wciskała głowę w jego klatkę piersiową i głośno płakała.
Harry'emu zabrakło tchu, ale to nie upadek na plecy wypompował mu powietrze z płuc; to magia, buzowała w nim i iskrzyła, parzyła od środka. Gdyby mógł, darłby się w niebiosa, bogowie, jak to bolało…
— Harry! — Gorące dłonie Deirdre chwyciły jego twarz; widział jej zdumione spojrzenie, czerwoną twarz i włosy w nieładzie, i ścieżkę łez żłobiących jasne ślady na umorusanych brudem policzkach. — Wstrząs magi… nie! Nie!
Z tymi słowami oderwała się od niego, przeczołgała się i zaczęła poklepywać znajdującą się pod nią ziemię. Harry przewrócił się na bok i w końcu udało mu się zaczerpnąć głęboki wdech, jego płuca odblokowały się. Kręciło mu się w głowie, oczy uciekały w głąb czaszki, jeszcze chwila i zemdleje, a Deirdre jak oszalała kopała w spulchnionej glebie, nie przestając ryczeć…
Rozdygotanymi dłońmi wyłowiła z wykopanej dziury drewniane pudełko, otworzyła je, odwróciła dnem do góry i wysypała całą zawartość. Pochwyciła fiolkę eliksiru.
— Błagam, pij — wyjęczała, odkorkowując buteleczkę i przytykając ją do ust chłopaka.
Harry wypił wszystko tak zachłannie, że niemal się zadławił, to musiał być eliksir wzmacniający, bo poczuł się trochę lepiej, choć magia nie przestawała bulgotać pod skórą.
Deirdre złapała za kolejny przedmiot – gumowe ucho? – i darła się z całych sił w płucach zachrypniętym i zziajanym głosem:
— Tu Multon! Punkt siódmy! Cel osiągnięty, jesteśmy w punkcie siódmym! Błagam, przyślijcie kogoś! Potrzebuję pomocy! Szybko!
Harry zamknął oczy; odpływał, był tak bardzo zmęczony…
Poczuł mocne uderzenie w twarz.
— Nawet mi się nie waż! — wrzasnęła wściekle Deirdre, a po chwili… przebiegła palcami po jego włosach, pochyliła się i jasne kosmyki musnęły policzki, i całowała, całowała go w rozpalone czoło, mamrocząc jakieś uspokajające bzdury…
Nie poddawaj się. To koniec, już po wszystkim, jesteś wolny… Wolny…
Harry był wolny. Rozwarł szeroko powieki, czując, jak łzy napełniają mu oczy.
Był wolny.
Rozległ się trzask aportacji.
Deirdre poderwała głowę, otworzyła szeroko usta, oniemiała z przerażenia, a jej ręka sięgnęła do tyłu w poszukiwaniu porzuconej różdżki.
Głowa Harry'ego opadła na bok i zauważył strażnika stojącego kilka metrów od nich. Nie, to niemożliwe, to nie mogło tak się skończyć…
— Nie! — ryknął strażnik i momentalnie rozbroił Deirdre, która już unosiła różdżkę, gotów go zabić. — Stój!
I mężczyzna upuścił swoją własną różdżkę, nie zamierzał ich atakować. Oczy Harry'ego zrobiły się wielkości galeonów, i robiły się coraz większe, kiedy strażnik zaczął grzebać w kieszeniach munduru, klnąc przy tym jak szewc. Wyłowił z jednej niewielką szklaną fiolkę, odkorkował ją i jednym haustem opróżnił zawartość. Opadł na kolana, jego twarz skrzywiła się z wysiłku, a wtedy…
… Wtedy włosy strażnika zaczęły ciemnieć, nos się wydłużył, skóra zbladła…
Harry nie wierzył własnym oczom.
Severus. To był Severus.
Odzyskany wcześniej oddech znowu ugrzązł mu w gardle.
Severus, wciąż będąc na kolanach przysunął się bliżej, i nie przestawał się na niego patrzeć tak, jakby widział go po raz pierwszy w swoim życiu. Deirdre opadła gwałtownie do tyłu i położyła się na ziemi, chowając twarz w dłoniach i jęcząc z ukojenia.
To nie był sen, ani żadna narkotyczna wizja; Severus był tak prawdziwy jak jego wolność, jak płacząca i leżąca tuż obok Deirdre, jak twardy grunt pod ich plecami.
Harry już przeżył tę chwilę, zdawało mu się, że ją doskonale zna, ale zamiast śniegu otaczały go kępy wysokiej trawy i suche, kruche liście, a niebo nad nimi nabrało znacznie cieplejszego odcieniu błękitu.
I co najważniejsze, Harry nie czuł już zimna.
Severus położył swą cudownie chłodną dłoń na czole Harry'ego, który odpłynął daleko, pozwalając się ponieść fali spalającej go od środka magii.
Był wolny.
Koniec…
… części pierwszej ;)
Kochani! Dziękuję Wam jeszcze raz – za wszelkie zainteresowanie, ciepłe słowa i komentarze. To naprawdę wiele dla mnie znaczyło – i wciąż znaczy!
Mam nadzieję, że wkrótce znowu się zobaczymy w sequelu, który będzie nosił tytuł „Pandemia". To jeszcze nie koniec mojej przygody z pisaniem ficków – o ile czas i wen dopomoże, trzymajcie kciuki! ;)
DZIĘKUJĘ!