Jest wiele rzeczy, których Severus Snape nigdy nie powinien był robić. Wstąpienie w szeregi Śmierciożerców i uczenie w Hogwarcie jednak było najmniejszym z jego problemów. Z tym sobie radził. Torturował, zabijał, szpiegował i narażał swoje życie tylko po to, by za dnia przechodzić własny czyściec na ziemi, dręczony przez zidiociałych uczniów, którzy nie potrafili odróżnić śluzu gumochłona od własnych smarków.

I właśnie wtedy, gdy kolejny raz Longbottom jakimś cudem zamiast nóżki żaby próbował dodać do eliksiru skrzydło nietoperza, Severus Snape dowiedział się, że nigdy nie powinien był zdać sobie sprawy jak bardzo Harry Przeklęty Potter zmienił się przez lato. Brązowa czupryna, zwykle cholernie rozczochrana, była obecnie cholernie, diabelsko seksownie rozczochrana, a zielone, pełne nienawiści oczy wpatrywały się w niego wściekle, gdy podchodził do Longbottoma sycząc kilka zgryźliwych uwag, od których głupi Gryfon dostał hiperwentylacji. Lepsze to niż wybuch, który groził im jeszcze kilka sekund później, ale nikt oczywiście nie zwrócił na to uwagi.

Tylko Potter lustrował go wzrokiem. Oczami ukrytymi za zbyt grubymi szkłami, które przytłaczały młodą twarz. Całkiem przystojną twarz, bez cienia zarostu. Jeszcze. O delikatnie zarysowanych kościach policzkowych. Nie całkiem męską, ale zdecydowanie nie dziecięcą.

Tego też Severus nie powinien był zauważyć. Półotwartych ust, kształtnych warg, które samo prosiły o pocałunek, gdy w zdenerwowaniu drżały. Prawie mógł dostrzec niewielkie obłoczki pary, wydychane wraz z każdym ruchem słabo zarysowanej klatki piersiowej, ukrytej pod mundurkiem szkolnym. Czy w lochach naprawdę było tak zimno?

Odwrócił się szybko i odszedł, nim mógłby się zdradzić choć słowem, gestem. Myślą zdradził się w tym samym momencie, gdy spojrzał w oczy kolory avady, które intrygowały go już wcześniej, ale dopiero teraz zaczęły tak mocno przyciągać wzrok. Przyzywać go. Wabić. Uwodzić. Czuł się jak pająk złapany w sieć, miotając się po klasie pełnej uczniów i czując na sobie tylko jego wzrok. Jego. Pottera. Cholernego Pottera, który nie potrafił przestać się gapić.

Wodził za nim wzrokiem już wcześniej. Severus czuł to. Podczas obiadu w Wielkiej Sali. Na korytarzu, choć nie widział za sobą nikogo. Nawet w cholernych lochach, gdy schodził po rytualnym obchodzie. Czuł te oczy wbijające się w jego plecy niczym sztylety. Czekające na jego ruch. Hipnotyzujące, gdy poświęcał im chwilę za długo. Czasami przebijały się przez szkła źle dobranych okularów, spod zawsze zasłaniającej czoło grzywki i atakowały, gdy najmniej się tego spodziewał. Przykuwały go jak przytwierdzono do skały Prometeusza, by cierpiał wieczne katusze.

I tak. To właśnie był jego Czyściec. Jego fatum. Potter.

Nie wiedział czy stało się to właśnie wtedy, w sali eliksirów, gdy łajał Longbottoma, czy wcześniej. Może tą chwilą był moment, kiedy zasłonił go własnym ciałem broniąc przed Lupinem? Nie sądził, by był w stanie przypomnieć sobie, co takiego ujrzał w Potterze.

Tymczasem zielone tęczówki nie spuszczały go z oka. Nie interesując się zupełnie eliksirem, Granger, Wesley'em. Nawet pobladłym Longbottomem, którego Wybraniec trzymał lekko za rękę dodając najwyraźniej otuchy. Severusowi wydało się to niewłaściwe. Na pewno nie tu, nie teraz, nie przy nim. Nie po tym, jak sobie uświadomił, że został zaczarowany przez najbardziej zielone spojrzenie jakie widział kiedykolwiek.

- Potter, jeśli czujesz potrzebę trzymania Longbottoma za rękę, proponuję nocny spacer na Wieżę Astronomiczną. Profesor Lupin na pewno powie ci, kiedy dokładnie jest pełnia – wysyczał przez zaciśnięte wargi i z radością zobaczył jak cholerna gruba oferma wyrywa swoją rękę. Potter stał natomiast spokojnie, ignorując uśmieszki i chichoty Ślizgonów.

- Już tam byłem, profesorze. Nie wiedziałem nic, co mogłoby przyciągnąć mój wzrok na dłużej – odpowiedział nad wyraz spokojnym tonem, krzyżując spojrzenia. Czerń jednak tym razem nie potrafiła wchłonąć zieleni.

- Dziesięć punktów od Gryfindoru za impertynencję. Spuść z tonu, Potter. Zawsze to może być kolejne dwadzieścia – warknął.

Granger ściągnęła go z powrotem na krzesło, ale Severus czuł wbity w siebie wzrok.

Nigdy nie powinien był zauważyć jak bardzo Potter zmienił się przez te wakacje. Jak wydoroślał. Jak drobne dłonie zrobiły się odrobinę większe i częściej zaciskały się w złości, choć twarz pozostawała spokojna, jakby bez wyrazu. Nigdy nie powinien był dostrzec delikatnych muskułów pod koszulką, w której odbywał treningi quidditcha. Oraz jak lekko umięśnione mięśnie ud zaciskając się na trzonku miotły i zmuszają ją do zmiany kierunku. Jak napina się, gdy widzi tłuczek. Jak rozluźnia, kiedy czuje znów dobry wiatr we włosach, a umazana błotem twarz przez chwilę przypomina, że jest tylko piętnastolatkiem, a nie karta przetargową w cholernej wojnie.

Nigdy nie powinien nawet przez chwilę zastanawiać się czy czysta ekstaza, gdy łapie znicz podczas meczu będzie wyglądać na jego twarzy tak samo jak pierwszy orgazm. Gdy pierwsze fale przyjemności rozleją się jego brzuchu. Po brzuchu kochanka i splotą ze sobą. Kiedy staną się tylko mieszaniną kończyn, niewyrafinowaną, ale wystarczającą dla nastolatka, który nie potrafi inaczej kochać.

Myślał tak, choć nie powinien. Nie powinien, więc myślał o tym tym częściej, śmiejąc się w duchu z Dumbledore'a, który dostałby ataku apopleksji, gdyby mógł przejrzeć choć część jego myśli.Złoty Chłopiec Gryfindoru, sacrum dla czarodziejskiego świata. Chodząca niewinność. Jakże chciałby ją splamić, podrzeć, zniszczyć, naznaczyć sobą. Zostawić ślady paznokci na śniadej skórze. Rozkosznie miękkiej i delikatnej. Jakże cudownie wbijałyby się w nią jego zęby, zostawiając charakterystyczne wgłębienia. Jak wspaniale kontrastowaliby ze sobą. On niski, drobny, bezbronny i Severus blady, starszy, dominujący.

Chichotał więc na myśl o Voldemorcie, który najprawdopodobniej nie poczułby nic, gdy zobaczyłby Pottera jego oczami. Wężowa twarz nie potrafiłby poczuć tej namiętności, złości, irytacji, a w końcu pragnienia. Jak wędrowcy na pustyni o wyschniętych ustach. Tygodniami bez wody, ale on był zbyt inteligentny na nabranie się na pierwszą lepsza fatamorganę. Więc nie biegł dostrzegłszy oazę z bijącym źródłem. Pełzł do niej powoli, cierpliwie. Wiedząc, że woda w niej będzie zielona.

W końcu płacząc ze śmiechu nad sobą, siedzącym przy biurku we własnej klasie z prawie dwudziestką uczniów pracujących nad bardzo niebezpiecznym eliksirem i spalającym się w zielonym ogniu nienawiści, który pożerał jego oczy, duszę, serce, doszedł do wniosku, że Slytherin jest koloru niezgłębionej zieleni i zrozumiał. Rozum. Pierwszy na pewno odebrał mu rozum. Bo teraz nie potrafił zebrać się w sobie na tyle, by powstrzymać Goyle'a przed tym samym błędem, co cholernego Gryfona sekundy wcześniej. Wyciągnął więc tylko różdżkę i spetryfikował ucznia, niezdolny poruszyć się. Malfoy popatrzył na niego dziwnie, ale odebrał tamtemu skrzydła nietoperza i uzupełnił w jego kociołku wszystkie braki nim uczniowie Domu Lwa się zorientowali.

Potter jednak wiedział i widział. Gapił się coraz bardziej otwarcie pozwalając ciepłemu powietrzu prześlizgiwać się przez wilgotne wargi. Czas zatrzymywał się, gdy różowy język wysuwał się nieśmiało pieszcząc wrażliwą skórę, doprowadzając Severusa do stanu względnej nie używalności. Sparaliżowanego. Spetryfikowanego. Zahipnotyzowanego. Oczarowanego.

Severus Snape nigdy nie powinien był tego robić. Wiedział to on. Wiedział to Potter, sądząc po zaskoczonym spojrzeniu, ale już teraz zaczął sobie wmawiać, że Wybraniec nie dał mu wyboru.

- Potter, szlaban. U mnie o dziewiętnastej - warknął ostro, przeklinając się w duchu, że brzmi to prawie jak zaproszenie na randkę.