On

Znalazł ją nieopodal lasu, przypadkiem, na poboczu drogi, przy jednaj z rzadko uczęszczanych ścieżek. Trudno byłoby ją przegapić nawet w świetle różdżki: jej sino-białe ciało na tle głębokiej zieleni, skropione czerwoną od krwi rosą. Chyba dogorywała. Na nadgarstku, który, rozpiąwszy guzik mankietu, przytknął do jej ust, poczuł słabe widmo oddechu. Tak mu się przynajmniej zdawało. Nie miał jednak zamiaru fatygować się na próżno. Dla pewności sięgnął do sporej skórzanej torby przewieszonej przez lewe ramie i wyciągnął z niej maleńki, srebrny sierp, by zbliżyć go do twarzy kobiety. Mocno zaciskał dłoń na rękojeści. Blask ostrza przyćmiła para. Żyła, a skoro tak, to należało jej się minimum szacunku i prywatności. Rozpiął guz, mocujący pod szyją czarny płaszcz i okrył nim nagie ciało dziewczyny. Uśmiechnął się krzywo. Nie to, żeby uważał ludzkie zwłoki za specjalnie niewarte szacunku. KAŻDE zwłoki były tylko pustym workiem po duszy, opakowaniem, które opuściła dobrowolnie lub pod przymusem. To, jak się je traktowało, nie miało już większego znaczenia. Być może takie podejście wykształciły u niego dekady praktykowania Czarnej Magii. Może. Wolał jednak wierzyć, że tak właśnie widział świat jedynie z własnej woli.

Owinąwszy nieruchomą postać grubym suknem, lewitował ciało i deportował się z cichym trzaskiem.

Ciężką, wypchną torbę na składniki odłożył na kuchenny stół i przelewitował ciało do maleńkiej sypialni, jedynej, jaka znajdowała się w domu, w którym się wychował. Zrzucił pościel i starannie przykrył łóżko świeżym, białym prześcieradłem, sztywnym od krochmalu. Opuścił kobietę na łóżko i rzucił na nią kilka zaklęć zabezpieczających. Choć widział kilka wskazówek, co na pewno jej się przytrafiło, nie był jeszcze pewien, jaki charakter miała cała napaść: magiczny, czy niemagiczny. Jeśli miał pecha, mogła zostać na nią rzucona jakaś klątwa, która skłoniłaby ją do zaatakowania pierwszej osoby, która spróbowałaby zbliżyć się do niej na odległość wystarczającą do dokładnych oględzin.

To nie były czcze obawy. Widział niejednokrotnie, podczas obydwu wojen, jak magomedycy doznawali poważnych obrażeń twarzy lub umierali na krwotoki tętnicze, gdy ofiara, której chcieli pomóc, rzucała się na nich z zębami i paznokciami, wyszarpując w szale ciało swoich wybawicieli.

Ostrożność i rozwaga przede wszystkim, to była jego życiowa dewiza, to ona pozwoliła mu przetrwać to wszystko, wbrew woli setek, a może tysięcy osób, które życzyły mu śmierci. Gdy był już pewien, że może bezpiecznie działać, rzucił zaklęcia stabilizujące i sprawdzające, nie dostrzegł jednak śladów magii poza tą, która należała do kobiety.

Więc była czarownicą. Musiał przyznać, że napełniło go to zdziwieniem i niejaka ciekawością. Zawsze miał w sobie ogromny głód wiedzy, potrafił jednak nad nim panować. Jak dotąd nie zaszczycił twarzy nieprzytomnej nawet jednym na tyle uważnym spojrzeniem, by dostrzec jakiekolwiek charakterystyczne cechy. Teraz jednak, gdy wiedział już, że kobieta posługiwała się magią, nie potrafił oprzeć się pokusie sprawdzenia, czy jest to ktoś mu znajomy. Nie, nie bał się że poczuje żal. Na świecie nie było już nikogo, na kim by mu zależało.

A jednak, gdy spojrzał na jej wysokie czoło, ostry łuk brwi i krzywo obcięte tuż za uszami, kasztanowe włosy – zapewne zrobił to któryś z napastników ‒ poczuł się nieswojo, skrępowany, jakby zajrzał właśnie nieproszony w najintymniejszy sekret kobiety, którą przyszło mu uratować.

Odwrócił wzrok, zmieszany. Chciał wrócić do pracy, ale czując, że drżą mu ręce wziął kilka głębszych oddechów. Nie było gdzie się spieszyć. Zaklęcia podtrzymywały ja przy życiu. Skoro nie rzucono na nią żadnej klątwy, miał mnóstwo czasu, powinien więc działać spokojnie.

Ostrożnie uniósł płaszcz, starając się niepotrzebnie nie dotykać ciała. Nie miał dużego doświadczenia w leczeniu niemagicznych urazów. W zasadzie powinien zabrać ja do Świętego Munga. Albo jakiejś mugolskiej placówki medycznej. Wiedział jednak, co by to dla niej oznaczało. Nie życzyłby tego najgorszemu wrogowi. A ona nigdy nim nie była. Tak naprawdę, mimo całego swojego sarkazmu, zniecierpliwienia i drwin, które spotykały ja zawsze z jego strony, była zaledwie lekko irytującą muchą, która śmiała osiąść na jego palcu od nogi. Nie uzyskała nawet nigdy statusu pryszcza na dupie.

Przyjrzał się rzeczowo jej szyi i obojczykom. Gdy ją znalazł była niemal fioletowa z zimna. Koniec sierpnia w Zjednoczonym Królestwie bywał chłodny, a noce potrafiły dać w kość nawet ciepło ubranemu wędrowcy. Ona zaś leżała naga od co najmniej kilku godzin. Zamyślił się. Gdy wchodził do lasu było jeszcze jasno, do zachodu słońca pozostało jakieś dwie, może trzy godziny. Nie podejrzewał, by ktoś napadł kobietę w biały dzień, nawet na takim odludziu. Przy lesie stał zwykle co najmniej jeden samochód, a całkiem niedaleko, bliżej drogi, ale w zasięgu słuchu, swój przyczółek znalazło kilka prostytutek. Te miały zmysły wyostrzone do niemożliwości, jeśli chodziło o młode, ładne dziewczęta pałętające się blisko ich rewiru. Nie było mowy, żeby ktoś zrobił jej coś takiego dopóki te trzy panie lekkich obyczajów obstawiały wszystkie przejazdy.

Ktoś mógł ją tu przywieść. Mężczyzna jednak szybko wykluczył tę możliwość. Sądząc po ilości otarć i brudu na jej skóry i za paznokciami, wszystko odbyło się tam, lub gdzieś w pobliżu. W prawej dłoni miała nawet zgnieciony dmuchawiec, który rozsypał się na prześcieradło, gdy rozgiął przymknięte palce dziewczyny. Wszystko musiało więc rozegrać się grubo po północy, gdy miejscowe Panie Lasu opuszczały swój posterunek, a przed jego powrotem z poszukiwań. Zerknął na stojący nieopodal budzik. Dochodził czwarta w nocy. Teraz gdy się ogrzała, dostrzegał pierwsze sińce i rany. Były na policzkach kobiety, zupełnie, jakby ktoś wbijał jej palce w szczękę, zmuszając do otworzenia ust; były na jej szyi, gdzie dokładnie odcisnął się ślad czyiś palców. Zwyrodnialcy, bo nie miał wątpliwości, że było ich kilku, ta dziewczyna była zbyt zdolna, by jeden mugolski dzieciak powalił ją na ziemię i odebrał różdżkę, próbowali uciszyć swoją ofiarę na zawsze, dusząc ją.

Partacze ‒ pomyślał mimowolnie. Dziewczyna miała wielkie szczęście. Gdyby trafiła na kogoś o inteligencji większej od przeciętnego wieprza, to nie uszłaby z tej sytuacji z życiem. Popatrzył na nią krytycznie, ponuro. Czy rzeczywiście było się z czego cieszyć? Miała złamane dwa lewe żebra, przebity worek opłucnej, zapadnięte płuco. Prawy nadgarstek jej ręki, tej, w której zawsze trzymała różdżkę, został brutalnie wykręcony i zmiażdżony. Nadal widniał na nim ziemisto-siny ślad podeszwy buta. Opuchlizna sugerowała co najmniej zwichniecie, jednak on podejrzewał złamanie. Instynkt go nie zawiódł. Zaklęcie sprawdzające szybko potwierdziło jego przypuszczenia. Wyleczył złamania. To jak i załatanie opłucnej, nie stanowiło problemu.

Z cichym syknięciem złości, powrócił do jej twarzy. Delikatnie rozchylił jej rozbite wargi, poranione od zewnątrz przez ciosy i od wewnątrz przez połamane zęby. Miała złamany nos. Naprawdę, gdyby nie uczył jej przez sześć lat, w życiu nie domyśliłby się, że leży przed nim Hermiona Granger.

Dotknął jej barbarzyńsko zbezczeszczonych włosów. Zawsze nosiła je tak, jak swoją wiedzę, dumnie i uparcie wpychała wszystkim przed oczy zarówno te grzywę, jak i impertynencko perfekcyjną pamięć.

Płatek ucha miał rozerwany w miejscu, w którym zapewne był kiedyś kolczyk. Rozchylił jej powieki. Źrenice słabo reagowały. Musiała mieć poważny uraz głowy. Stwierdził, że tym zajmie się na końcu, gdyż tego obawiał się najbardziej. Rzadko miewał do czynienia z takimi urazami i wolał najpierw ponaprawiać resztę, nim zajmie się największym problemem. Tak, jak już sobie powiedział, miał mnóstwo czasu. Liczyły się spokój i opanowanie.

Niechętnie zsunął płaszcz niżej, odsłaniając biodra i nogi kobiety. Tak, jak podejrzewał, została zgwałcona. To od początku sugerowała mu krew na jej udach, najbardziej widoczna w ciemności oznaka napaści. Teraz, gdy rozchylił nieznacznie jej nogi, dostrzegł również sińce i zadrapania. Odwrócił ją powoli na brzuch. Ktoś jej własną krwią napisał na plecach dziewczyny: wiedźmia dziwka.

Czyli i tutaj się nie mylił. Gdy tylko zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z czarodziejką, podejrzewał, jaki był powód i cel tej napaści. Dla tego nie wyobrażał sobie oddać jej w ręce żadnej instytucji.

W mugolskim szpitalu oprawcy mogliby jej szukać: gdyby rozeszła się wieść, że przywieziono poturbowaną i zgwałconą młodą kobietę, nazistowska szajka, która rozpanoszyła się po Anglii, kilka lat po ujawnieniu magicznej społeczności, z pewnością starałaby się dokończyć swoje dzieło. Ci, na których trafiła, musieli dopiero rozpoczynać swoja karierę w tej bandyckiej społeczności. Nie zdarzała się zbyt często, by czarownice, które padną ofiarą napaści Braci Czystych, miały okazję złożyć zeznania.

Gdyby trafiła pod skrzydła magicznej opieki zdrowotnej, ze względu na swoja rolę w Ostatniej Wojnie, stałaby się tematem numer jeden wśród wszystkich władających magia obywateli Wysp Brytyjskich. Nie miałaby chwili spokoju, ciągana na przesłuchania, ścigana przez media, wypytywana, odzierana z pozostałych jej resztek godności i prywatności. Sprawa Braci Czystych była obecnie priorytetowa zarówno dla rządu jak i Ministerstwa Magii, więc prędzej doprowadzono by ja do szaleństwa, niż pozwolono w spokoju dojść do siebie.

I tym razem znał wszystkie potrzebne zaklęcia. Znów procentowały lata w służbie u Czarnego Pana. To, co wyprawiali niektórzy Śmierciożercy z pojmanymi kobietami sprawiało, że urazy Granger przypominały zaledwie draśnięcia. Voldemort równie mocno gardził gwałtami, co przymykał na nie oko. Mogły mieć miejsce nawet pod jego dachem, o ile ON nie oglądał ich skutków. Jeśli więc jego słudzy zbyt mocno zabawili się z którąś z więzionych kobiet, Snape musiał naprawiać to, co popsuli. To brzmiało bezdusznie i takim też było. Dlatego nie spodziewał się, że widok sponiewieranego kobiecego ciała jeszcze kiedykolwiek zrobi na nim wrażenie. Jedyne dwie kobiety, które kiedykolwiek kochał, już od dawna nie żyły, a jednak widok jego dawnej uczennicy porzuconej na pewną śmierć, okaleczonej i poturbowanej, przyprawiał go o mdłości. Budził gniew.

Jeden urok postanowił zostawić na później, gdy dziewczyna odzyska przytomność. Nie potrafił być wobec niej tak cyniczny i podjąć decyzji w jej imieniu. Mimo własnych podejrzeń, miał jeszcze jakieś ludzkie odruchy.

Gdy się obudzi, nie: JEŚLI się obudzi chciał móc spojrzeć jej w oczy bez poczucia winy.

Ona

Zjawili się, gdy wracała z lasu. Poszła tu, bo podobno o tej porze roku, nocą, można było znaleźć tam pewien bardzo rzadki gatunek żuka, który wzmacniał efekty wielu eliksirów. Musieli śledzić ją już jakiś czas, gdyż czekali ukryci w wykrocie blisko ścieżki. Szła po ciemku, by nie ściągać na siebie uwagi. Zauważyła ich dopiero, gdy jeden z nich złapał ją za kark. Krzyknęła i spróbowała się wyrwać, ale wtedy z mroku wyskoczyła czyjaś pieść i walnęła ją mocno w brzuch. Odruchowo sięgnęła po różdżkę. Wiedziała, kim są, skoro ją zaatakowali, ukrywanie swojej tożsamości nie miało już sensu. Zawsze atakowali na zlecenie. Dostawali cel od przełożonych, znajdowali go i wykonywali swoja pracę sprawnie i skutecznie. Wiedziała, że ma niewielkie szanse. Chociaż miała do czynienia z o wiele groźniejszymi ludźmi podczas wojny, ci tutaj byli szkoleni do łapania czarownic. Szybko odbierali różdżkę, bili w głowę i splot słoneczny, by ofiara nie mogła skupić się dostatecznie by rzucić zaklęcie niewerbalnie lub użyć magii bezróżdżkowej. Zanim zdążyła wycelować, ktoś wykręcił jej rękę, pociągnięto ją na ziemie, gdzie pustą już dłoń miażdżył na kamienistym podłożu czyjś wojskowy but. Krzyczała i szarpała się, wierzgała nogami, próbując kopnąć któregokolwiek z napastników. Nie miała już nadziei, że się uwolni, liczyła na ostatnia, przedśmiertną satysfakcję z rozwalonej męskiej szczęki. Dłonie jednego z typów, wcisnęły jej twarz w trawę, ktoś kopał ją zawzięcie w bok. Potem przewrócono ją na plecy, ktoś usiadł jej na klatce piersiowej i zaczął rozpinać zamek spodni. Splunęła mu w twarz, gdy pochylił się w jej stronę. Więc zaczął okładać ją pięściami na oślep. Na granicy świadomości poczuła, jak przemocą otwierają jej zaciśnięte szczęki, a kolejny mężczyzna szarpie się z jej jeansami.

No to koniec – zdołała jeszcze pomyśleć i odpłynęła.

Pierwszym, co usłyszała, było ciche tykanie zegarka. Otworzyła oczy. Było ciemno, a ona czuła się dziwnie zdrętwiała. Przez moment myślała, że jest w swojej sypialni, chciała zamknąć oczy i wrócić do snu, ale ten uporczywy dźwięk tykania, nie dawał jej spokoju. Nie miała takiego budzika, uzmysłowiła sobie po chwili. Była zamroczona. Z trudem przychodziło jej skupienie się na czymkolwiek.

Co do chole…

Wtedy uderzyła ją fala wspomnień, na które nie była przygotowana. Cholerna noc. Typy w mroku. Pospiesznie dotknęła swojej twarzy, głowy, przesunęła dłońmi po ciele. Wszystko wydawało się w porządku, ale… To NIE BYŁ jej dom, a to co miała na sobie z pewnością nie należało do niej. Podążając za dźwiękiem tykania, dłonią wymacała stojącą przy łóżku szafkę nocną. Chciała pociągnąć za sznureczek lampki nocnej, jednak jej palce natrafiły na chłodny metal świecznika. Czy to, co sobie przypomniała było prawdą, czy tylko koszmarnym snem?

Jeśli była to prawda, jak udało jej się przeżyć? Jeśli nie, to co się właściwie wydarzyło po tym, jak napchała fiolkę żukami?

A w obydwu przypadkach: Gdzie u licha była i jak tu trafiła?

Jakby w odpowiedzi, drzwi pokoju otworzyły się i wpadła przez nie smuga ciepłego światła bijącego z kominka. Na jego tle dostrzegła stojącą w progu mroczna postać.

Merlinie, a jeśli… a jeśli oni zabrali ja gdzieś, uwięzili… – jej myśli galopowały.

Spowity w czerń mężczyzna mruknął coś i świeczka obok łóżka zapłonęła. Hermiona odetchnęła. Używał magii. To napawało niejakim optymizmem.

– Więc się obudziłaś – stwierdził chłodno, głosem, którego nie mogła nie rozpoznać. Była w szoku.

– Snape… to znaczy… Profesor Snape?

– Jeśli mnie pamięć nie myli, to tak brzmi moje nazwisko, panno Granger – jego głos był cierpki, jednak nie złośliwy.

– Co… – próbowała spytać, ale mężczyzna pokręcił przecząco głową. Podszedł do niej, postawił na szafce nocnej szklankę wody.

– Nie teraz – powiedział sucho. – Byłaś nie przytomna przez trzy dni. Wstrząśnienie mózgu i krwiak – dodał po chwili milczenia, widząc jej pytające spojrzenie. – Wszystko ci wyjaśnię, Granger, ale teraz wypij to, powściągnij ciekawość i połóż się, jeśli łaska.

Pokiwała szybko głową, nie mając siły protestować. Czuła się słabo już po takim wysiłku, jaki wykonała.

– Dziękuję – wyszeptała cicho czując, że powinna tak zrobić.

Snape prychnął.

– Nie dziękuj, Granger, dopóki nie jesteś pewna, że nie będziesz mnie przeklinać –posłał jej jedno dziwne, uważne spojrzenie, po czym wyszedł.

Chociaż kobieta próbowała zmusić swój pogrążony w chaosie umysł do pracy, chwilę potem zmęczenie wzięło górę i Hermiona zapadła w długi sen.

On

Ukrywał się przed światem już od ośmiu lat. Osiem długich, monotonnych lat spędzonych głównie w terenie, gdy szukał rzadkich składników i na Spinners End, gdzie zaklęcia ukrywające jego dom przed wzrokiem zarówno czarodziejów jak i mugoli, zapewniały mu niewidzialność. Był nawet zadowolony z takiego życia. Używając zaklęcia Kameleona raz w tygodniu wyruszał na zakupy spożywcze, a dwa razy w miesiącu na Pokątną. Każdego ranka sowa dostarczała mu Proroka Codziennego. Żyć, nie umierać. Jedynym, co przyprawiało go o ból głowy, były coroczne anonse o wyborze nowego nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią. Bęcwały zajmujące jego dawne stanowisko Mistrza Eliksirów też niezmiernie go denerwowały, ale to obsadzenie kolejno: Seamusa Finnigana, Draco Malfoy'a i wreszcie (o zgrozo!) Ronalda psiamać, Weasley'a, w roli nauczyciela jego ukochanego przedmiotu, wytrącało go kompletnie z równowagi. Powtarzał sobie niezmiennie, że musi nabrać dystansu, że to już nie jego sprawa i nie jego życie, że przecież nawet nie lubił nauczać i z trudem znosił kolejne pokolenia matołów przelewające się przez Hogwart, ale bezskutecznie. Gdzieś w głębi duszy tęsknił za dawnym sobą, przemierzającym kamienne korytarze w poszukiwaniu małoletnich ofiar.

Żył sam, z dala od wrażeń, z dala od nich wszystkich, Ocalonych, jak nazywali siebie przetrwańcy – ci, którzy walczyli w Bitwie o Hogwart i ją przeżyli. Czasem wychodził do pobliskiego mugolskiego pubu, posłuchać gwaru ludzkich głosów, porozmawiać z tamtejszym barmanem, którego nawet lubił, gdyż ten był na tyle bystry, by nie wierzyć mu, że nazywa się Samwise Petterson i jest z zawodu księgarzem. Gdy już nasycił się towarzystwem, wracał do swej nory i nie wystawiał z niej swojego przydługiego nosa bez potrzeby przez następnych parę tygodni. Nikogo nie zapraszał. Z nikim się nie widywał. Nikt, poza Ministrem Magii nie wiedział o jego istnieniu. Shacklebolt obiecał mu całkowitą dyskrecję. Snape był mu za to poniekąd wdzięczny.

Teraz w jego jedynej sypialni spała Hermiona Granger, świeżo upieczona Mistrzyni Eliksirów, którą cudem, nie pytając o zgodę, wyrwał z lodowatych macek śmierci. Sam nie wiedział, co go popchnęło, by tamtej nocy zabrać ze sobą te niemal zwłoki do domu i wpompować w nie hektolitry eliksirów i zaklęć, by wreszcie oddać życie w prawowite ręce jego posiadaczki.

Jej ocknięcie się mile go zaskoczyło. Obawiał się, że może pozostać nieprzytomna jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na długie tygodnie. Poprzedniej nocy pluł sobie w brodę, gdyż zaczął mieć obawy, że leczenie nie poskutkowało a uraz głowy był na tyle silny, że będzie musiał oddać ja pod specjalistyczna opiekę lub dobić. Ani jedno, ani drugie nie budziło w nim większego entuzjazmu. Podobnie wizja dożywotniego spania na kanapie w salonie. Nie był już młody, dwie noce spędzone w jednej połowie na niewygodnej sofie a w drugiej na krześle przy łóżku chorej, mocno dawały mu się we znaki bólem pleców i starych magicznych urazów układu nerwowego. Przegryziona przez hagridowego Puszka noga rwała go niemiłosiernie, gdy zmarzł pod kocem. Jednak dziewczyna obudziła się, a to oznaczało bliskie szczęśliwe zakończenie tego impasu i dla niej i dla niego. Przynajmniej taka miał nadzieję. Czekała go jeszcze oczywiście ciężka rozmowa i przesłuchanie, jakie Granger na pewno mu zafunduje, ale potem, gdy poczuje się na tyle silna lub niemile widziana, miała zniknąć z jego poukładanego życia raz na zawsze, pozostawiając mu niewiele więcej niż pranie zmiany pościeli.

Snape westchnął bezskutecznie próbując znaleźć wygodną pozycję na starej, zakurzonej kanapie po rodzicach. Wreszcie dał za wygraną i poszedł do swojego starego, dziecinnego pokoju, który dawno temu zamienił w pracownię. Ciasne pomieszczenie nie bardzo się do tego nadawało, ale starał się nie narzekać bardziej niż musiał. Przecież żył. Chociaż wcale o to nie prosił.

Ona

Kiedy obudziła się następnego ranka, na szafce leżały tosty z dżemem i kilka eliksirów, a obok krótka notka:

Zjedz i zażyj po posiłku. Wszystkie.

Uśmiechnęła się lekko. Sama była zaskoczona rozmiarami swojego głodu. Pożarła oba kawałki chleba i wypiła zawartość buteleczek. Najchętniej wstałaby i opustoszył spiżarnię Mistrza Eliksirów, ale podstawowa wiedza o ludzkim ciele mówiła jej, ze to byłby bardzo zły pomysł. Poczuła, że musi skorzystać z łazienki, więc powoli, ostrożnie zsunęła nogi z łóżka. Miała na sobie jednolicie piżamę z jedwabiu, skurczoną tak, by mniej więcej pasowała do jej wzrostu. Przez moment poczuła gniew. Jak mógł bez jej zgody zmienić jej ubranie? Nadal była skołowana. Potem jednak przypomniała sobie po raz kolejny, co działo się TAMTEJ nocy i zrozumiała, że jej pretensje były nieuzasadnione. Jeśli Snape był w pobliżu i ją znalazł, to albo uniemożliwił jakaś część aktu wandalizmu dokonywanego przez tamtych mężczyzn na jej osobie, albo zobaczył jej ciało lezące na ziemi, nagie i opatrzone stosownym napisem. Wzdrygnęła się. Czytała multum doniesień na temat zmasakrowanych w ten sposób czarownic. Zawdzięczała mu życie. I coś jeszcze ważniejszego, zrozumiała to w połowie drogi do drzwi, pokonywanej chwiejnie na drżących nogach. To odkrycie sprawiło, że zatrzymała się w półkroku.

Snape dał jej prywatność i bezpieczeństwo. Nawet jeśli TAMCI zorientują się, że przeżyła, będzie miała czas znaleźć sposób, by się przed nimi schronić. Dał jej też możliwość wyboru: zeznawania lub uniknięcia wyczerpujących zeznań i uchronił od niepotrzebnej atencji ze strony opinii publicznej. Już widziała nagłówki, krzyczące o tym, jak to wielka i niepokonana, wszystkowiedząca Granger dala się napaść, zgwałcić i prawie zabić na odludziu.

Merlinie…

Dopiero teraz dotarło do niej, co tak naprawdę być może ja spotkało. Ten człowiek, prawie jej obcy, zapewne widział ją w stanie tak okropnym i wyleczył te wszystkie rzeczy, które zrobili jej i zwyrole… Otrząsnęła się z tych myśli i podjęła dalszą powolna wędrówkę przez pokój. Mogłaby go zawołać, ale czułaby się z tym niezręcznie. Z resztą, jak miałaby to zrobić?

Profesorze, chce mi się siku?

Profesorze Snape, czy może mnie pan zaprowadzić do łazienki?

Nonsens. Musiała poradzić sobie sama. Swoją drogą, sam fakt istnienia Severusa Snape'a był dostatecznie dziwny. Sama widziała, jak wykrwawia się we Wrzeszczącej Chacie. Czy na pewno? Prawdopodobnie widziała to, co było jej wygodnie zobaczyć. W całym chaosie bitwy nietrudno było o skróty myślowe… Tym była więc wtedy jego śmierć? Skrótem myślowym? Poczuła ukłucie wstydu. Wyglądało na to, że dali dupy, wszyscy troje, ale Hermiona czuła, jakby to na niej spoczywał cały ciężar porzucenia niedoszłych zwłok Snape'a.

Cholera jasna.

Miała u niego dług.

Właśnie miała złapać za gałkę, gdy ta przekręciła się, a drzwi otworzyły się przed nią. Dziewczyna próbując uniknąć zderzenia , cofnęła się niezgrabnie i upadła na podłogę.

– Co ty wyprawiasz, Granger? – Snape patrzył na nią z góry marszcząc brwi. Wyglądał na niewyspanego. Twarz miał jeszcze bledsza niż zazwyczaj.

– Chciałam pójść do łazienki – wymamrotała. Było jej głupio.

Podał jej rękę, pomagając wstać.

– Następnym razem zawołaj, dziewczyno. Jeśli planujesz jednak podążyć na tamten świat istnieje wiele bardziej skutecznych sposobów niż obijanie się o mój dom.

– Ja… Przepraszam, profesorze.

– Skończ już paplać, Granger – mruknął. – Chodź, zaprowadzę cię. Potem porozmawiamy.

Pokiwała głową.

– Jak to się stało, że pan żyje, profesorze?

Skrzywił się. Wiedział, że zada mu to pytanie. Podejrzewał też, że naiwność gryfonki sprawia, że dziewczyna czuje się winna. Postanowił, że zaspokoi jej ciekawość.

– Nagini na szczęście tylko drasnęła tętnicę, a mi zdarzało się opatrywać gorsze przypadki. Nawet gdybyście mnie stamtąd zabrali, jedyna osobą, która mogłaby mi pomóc, byłem ja sam. – Albo Albus, gdybym nie musiał go zabić – dodał w duchu.

Hermiona skinęła głową, nie bardzo przekonana.

– Czy ja…

– Tak – powiedział krótko. – Kiedy przyszedłem, już ich nie było. Wiesz dobrze, co zastałem. Gazety trąbią o tych kobietach średnio raz w miesiącu – dodał z pogardą.

Skinęła głową. Milczała. Zaschło jej w ustach.

– Czy oni…

– Tak, Granger.

– Kurwa.

– Nie zaprzeczę.

Patrzyli na siebie przez stół. Hermiona ściskała w dłoniach kubek z gorąca herbatą. Wstyd jednak palił ją w środku znacznie mocniej niż trzymane przez nią naczynie pełne parującego naparu. Czuła się niezręcznie. Miała niejasne poczucie, że on też.

– Co teraz… co teraz będzie?

Wzruszył ramionami, popatrzył na nią jakoś dziwnie. Postarzał się. Jego czarne włosy poprzetykała tu i ówdzie siwizna. Bruzdy wokół ust stały się głębsze, wyraźniejsze i nieomylnie wskazywały, że ten człowiek rzadko kiedy się uśmiechał.

– To zależy od ciebie, panno Granger – odparł po dłuższej chwili ciszy. Widziała, że wazy słowa. Powoli odzyskiwała niejaka ostrość myślenia. – Nie zastosowałem jednego ze standardowych, w takich przypadkach, zaklęć.

– To znaczy? – uniosła brwi.

– Zapobiegającego ciąży – uściślił.

Zabrakło jej tchu. Czy on oszalał, jak mógłby pomyśleć…

– Nie znam twoich poglądów, Granger – wyjaśnił, siląc się na uprzejmy ton. Wyszło mu to dosyć marnie, ale i tak zrozumiała.

– Okej, ma pan rację, profesorze. Jednak, bardzo chętnie skorzystam z eliksiru, bo na zaklęcie, jest już trochę za późno.

– Nie wolisz najpierw wiedzieć?

Stanowczo pokręciła głową.

– Uwarzyłem go wczorajszej nocy, na wszelki wypadek.

– Dziękuję.

Skinął.

– Czy chcesz zapytać o coś jeszcze Granger, bo masz po temu ostatnia okazję. Skoro potrafisz już sama chodzić, z wielkim żalem odeskortuję cię tam, gdzie wskażesz. Z pewnością twoi przyjaciele i rodzina z radością się tobą...

Dostrzegłszy wyraz jej twarzy, urwał.

– Właściwie, chciałam pana prosić o jeszcze dzień lub dwa. Nie chcę… Wolałabym, żeby oni...

Westchnął. Skinął głową. Nie potrafił odmówić jej czegoś, czego sam by pragnął. Prywatności. On i tak już wszystko o niej wiedział. Reszta nie musiała.

– Niech tak będzie. Ale nie dłużej.

– Chciałabym wysłać sowę. Miało mnie nie być góra dwa dni, rodzice z pewnością się martwią.

Snape spojrzał na nią zdumiony.

– Twoi rodzice odbierają sowy?

– Nauczyli się. Przywykli.

Na ustach Snape'a pojawił się niewielki grymas, przypominający coś na kształt bardzo krzywego uśmieszku.

– Czy życzy sobie pani czegoś jeszcze?

– Co? Ja… Nie. Dziękuję, profesorze. Za wszystko. Jestem pana…

– Nie jesteś mi nic winna, Granger – powiedział dobitnie.

Ona i On

Dwa dni minęły szybciej, niż się spodziewał. Hermiona wypiła eliksir poronny, z ulgą stwierdzając, że albo on spartaczył robotę, albo miała szczęście, bo tamta noc nie była najlepszym momentem na wielokrotny seks bez zabezpieczeń. Kiedy popatrzył na nią zdumiony jej lekkim podejściem, wzruszyła ramionami mówiąc, że prześladuje ją sama napaść, ale nic poza kilkoma ciosami nie pamięta. W rewanżu zapytała, jak bardzo przeraża go jej osoba na jego dawnym stanowisku. Odpowiedział, że wcale i ze zdziwieniem stwierdził, że prawie nie kłamał. Uśmiechnęła się domyślnie.

Jednak noce, nie były takie pogodne, jak dni. Nawet Eliksir Bezsennego Snu nie na wiele się zdawał. Granger krzyczała, lunatykowała, kiedy przyszedł zapakować ją z powrotem do łóżka, podbiła mu oko. Usunął siniak, żeby rano nie widzieć na jej twarzy jeszcze większego poczucia winy, bo robiło mu się od tego niedobrze i cały apetyt szlag trafiał.

Ostatniego dnia rano zapytała, dlaczego chowa się przed światem. Odparł, że tak mu wygodnie i że to nie jej interes.

Przyznała mu rację, bardziej z grzeczności, niż szczerze. Zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Czy też nie powinna zniknąć. Przyznał, że miałoby to sens, przynajmniej na jakiś czas.

Gdy wygrzebał ze strychu starą szatę matki, a ona włożyła ją na siebie, powiedziała:

– Będę zeznawać, profesorze.

Wzruszył ramionami. Wczoraj pożyczył jej różdżkę, żeby mogła doprowadzić do ładu ucięte włosy. Miała teraz krótką fryzurę, która wcale do niej nie pasowała.

– To twoja sprawa Granger.

– Czy myśli pan, że Minister Magii przychyli się do mojej prośby i nie upubliczni tej sprawy?

Spojrzał na nią uważnie. Stali w hallu. Zdał sobie sprawę, że dziewczyna czeka na jego wsparcie. To było dziwne. Nie przywykł do tego, że ktoś szuka u niego pomocy, tak samo, jak nie przywykł do jej udzielania. Ale podobno, jak coś raz się zacznie w życiu robić, to potem trudno z tego wybrnąć. Psiakrew, co go podkusiło.

– Wyślę do niego sowę, Granger.

– Dziękuję, profesorze.

Uśmiechnęła się. Otworzył jej drzwi. Wyszła na zewnątrz, ale wciąż stała i patrzyła się na niego. Denerwowała go. Chciał już zamknąć te cholerne drzwi, odciąć się od niej i od reszty świata, wracając do swojej dusznej, przytulnej samotności, ale nie potrafił zatrzasnąć jej drzwi przed nosem. Po tych kilku dniach koegzystencji z drugim człowiekiem, marne pokłady przyzwoitości zakopane dotąd dość skrzętnie pod warstwami sarkazmu i ironii, wychynęły z ukrycia i nie chciały dać się wepchnąć w przeznaczony im przez Snape'a ciemny kąt.

– Granger?

– Tak, profesorze?

– Idziesz, czy masz zamiar zapuścić tu korzenie?

– Tak się zastanawiam… czy jak się odwrócę, to pański dom zniknie?

– Tak przypuszczam.

– I nie zobaczymy się więcej?

– Ufam, że tak właśnie będzie.

Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego dłoń.

– Jeszcze raz dziękuję.

Uścisnął jej dłoń i skinął głową, mocno już zniecierpliwiony.

Puściła jego rękę, odwróciła się na pięcie i odeszła.

Gdy tylko zniknęła za zakrętem, Snape ubrał się i postanowił odwiedzić pub. Czuł ogromną potrzebę wypicia czegoś, a po jej wyjściu, chociaż tak upragnionym, stary dom stał się dziwnie pusty. Zwykle na takie wrażenie pomagało kilka kolejek whiskey i pogawędka z barmanem. Ten pub był jednym z nielicznych miejsc, do którego nie zmieniał wyglądu. Zakładał jedynie mugolskie ubrania ojca.

Przeszedł kilka przecznic i wszedł do knajpy, zajmując swoje zwyczajowe miejsce. Nie przyglądał się ludziom. Skupił się na kontuarze i stojącym za nim mężczyzną, który wprawnym ruchem przecierał szklanki. Barman skinął mu głowa i poszedł nalać podwójną whiskey. Pił czystą, bez lodu. Zanim otrzymał upragniony trunek, usłyszał obok siebie chrząknięcie. Zerknął w tamta stronę. Na stołku obok siedziała Hermiona Granger w szatach Eileen Prince.

Uśmiechała się. Barman postawił przed nim szklankę. Dziewczyna uniosła swoją.

– Pana zdrowie, profesorze.

Odpowiedział uśmiechem. Widocznie tak miało być.

– I pani, profesor – odpowiedział, wypijając całość jednym haustem.