Theresa zamknęła oczy po kolejnym wrzasku. Widziała krzywiące się twarze rodzeństwa Clary, słyszała ich pełne współczucia okrzyki. Sama nie potrafiła się zdobyć na empatię. Przypomniał jej się własny poród. Wtedy nie krzyczała. Zaciskała kurczowo zęby na swojej pierwszej różdżce, co miało przynieść szczęście po trzech poronieniach. Wtedy się udało. Owocem był stojący obok Robert, szalejący z niepokoju. Nawet nie potrafiła go pocieszyć. Poświęciwszy pół życia, by dać McGonagallom potomka, wiedziała, że i Clara będzie musiała to zrobić. Bez względu na to, ile bólu i łez będzie ją to kosztować.

Robert przemierzał nerwowo hol, co chwila zerkając ze strachem w stronę schodów. Zadziwiająco kochał swoją żonę, zważając na to, że było to całkowicie zaaranżowane małżeństwo. ,,Jak i nasze" – pomyślała Theresa, patrząc z niechęcią portret swojego małżonka. Ernest Edgar, obserwujący całą sytuację z wysokości swojego portretu, z przejęciem strzelał kostkami w palcach. Tym razem Theresa mimowolnie się skrzywiła. Ten irytujący dźwięk towarzyszył jej przez wiele lat i najwyraźniej miał ją prześladować nadal. Ernest pochwycił jej spojrzenie, zasępił się i zniknął. Prawdopodobnie też nie mógł znieść jej widoku.

Wróciła myślami do sceny rozgrywającej się przed jej oczami. Kroki Roberta były zamaszyste, prawa ręka ściskała kurczowo różdżkę. Wzdrygał się przy każdym kolejnym wrzasku. Theresa zmarszczyła brwi na tę otwartą demonstrację słabości. To trwało już o wiele za długo. Skurcze zaczęły się sześć godzin temu. Było Halloween i dochodziła północ. ,,Powinniśmy świętować, a nie czaić się jak hieny pod tymi schodami." – pomyślała Theresa, będąc dodatkowo przekonaną, że w Halloween rodzą się naprawdę potężni magowie. Czyż sam Merlin nie narodził się w tę październikową noc?

Jej myśli przeszył kolejny rozdzierający wrzask. ,,Skąd to chucherko bierze siły, że słychać ją za szeregiem zamkniętych drzwi?" Robert obrócił się do niej z błaganiem w oczach:

- Muszę ją zobaczyć! Coś jest nie tak, czuję to!- w jego głosie słyszała rozpacz i napięcie. Jej zdaniem robił za dużo hałasu o nic.

- Przecież i tak nie możesz jej pomóc. Sama musi spełnić swój obowiązek. – och, jak chłodno brzmiał jej głos!

- A co jeśli ona tam umiera?! Powinienem być z nią! – ta jego desperacja zaczynała ją już męczyć. Clara była słaba, to fakt, ale byli z nią najlepsi uzdrowiciele z św. Munga.

- Zaczekaj jeszcze. Tylko byś przeszkadzał. – zadbała by brzmiało to jak rozkaz. Robert rzadko jej się sprzeciwiał. Tym razem tylko zwiesił głowę i ukrył twarz w dłoniach, nie przypominając wcale tego silnego czarodzieja jakim był. Theresa pozwoliła sobie tylko na przewrócenie oczami. Na szczęście żadne z rodzeństwa Clary, ani Aileen, ani Brian nie ważyło się odezwać. ,,Dobrze, znają swoje miejsce." Wpatrywali się w czubki swoich butów, nie próbując nawet spojrzeć na nią, czy jej syna. Ponad ich głowami, stary, starannie rzeźbiony zegar pokazywał godzinę za pięć dwunasta. Świece w żelaznych świecznikach rzucały migotliwe cienie na starodawne gobeliny.

- Niiieeeeeeeeeee! Nieeeeee! Aaaaaaa! – wrzaski jeszcze przybrały na sile. Tym razem jednak Theresa się nie skrzywiła. Surowa twarz jej męża znów pojawiła się na portrecie. Wpatrywał się w nią ze strachem. Nie ze wstrętem, nie z złośliwą przyganą, ale z strachem. Theresa nie zdążyła unieść pytająco brwi, kiedy i ona to poczuła. Dreszcz, przeszywający jej całe ciało. ,,Co to jest, na brodę Merlina?!"

Wtem świece zgasły. Ściany zaczęły drżeć. Aileen i Brian krzyknęli. Rozległ się jeszcze jeden przenikliwy krzyk Clary. Teraz już ani Theresa, ani Robert się nie wahali. Instynktownie wykrzyknęli ,,Lumos!" i ruszyli biegiem po schodach. Schodach, które trzęsły się jak przy trzęsieniu ziemi. Długa, czarna szata nie ułatwiała Theresie biegu, więc to Robert otworzył drzwi do komnaty żony.

Kiedy to zrobił, Theresa ujrzała jedynie potężny rozbłysk światła, a potem fala energii zwaliła ją z nóg. Zdążyła jednak postawić prowizoryczną tarczę zaklęciową, więc nie straciła przytomności. Przetarła oczy i chwiejnie wstała z kolan. Robert leżał przed nią jak długi, ale już otworzył oczy. Uznała więc, że sam da sobie radę i minęła go, z różdżką w pogotowiu.

Komnata synowej była pobojowiskiem. Uzdrowiciele leżeli nieprzytomni, ich sprzęty walały się po całym pomieszczeniu, pomieszane z osobistymi rzeczami Clary. Wszystko to, w świetle jej różdżki sprawiało upiorne wrażenie. Mimo szczelnie zamkniętych okien, Theresa czuła podmuchy wiatru smagające ją po twarzy.

Na środku komnaty, w centrum tego wszystkiego stało ogromne łoże z baldachimem. Część zasłon spadła, reszta powiewała na magicznych podmuchach. Theresa podeszła bliżej i zobaczyła Clarę na szczycie sterty zakrwawionych szmat. Jej drobna synowa, taka piękna, przedstawiała teraz potworny widok. Szare oczy prawie wyszły jej z orbit, twarz była czerwona i spuchnięta, pot lał się strumieniami po jej szczupłym ciele, a włosy zwisały w tłustych strąkach.

Theresa zawsze była opanowaną kobietą, ale to, co zobaczyła między nogami swojej synowej, zmroziło ją. Poród wcale się nie skończył. ,,Nie, nie, to nie dzieje się naprawdę." – przemknęło jej przez myśl. Była jednak zbyt zdeterminowana, by podać się pierwszej fali strachu. Podkasała rękawy i potraktowała na wpół omdlałą synową zaklęciem wybudzającym i silnym strumieniem zimnej wody. Wyczerpana kobieta zamrugała i na przemian otwierała i zamykała usta, niczym ryba wyciągnięta z wody.

- Ostatni raz Clary. Na trzy. - Theresa zaczekała, aż Clary leciutko kiwnie głową i rozpoczęła odliczanie.

- Raz, dwa, TRZY!

-AAAAAAAAaaaaaaaa! - ten krzyk był tak rozdzierający, że Theresa się skrzywiła.

Olbrzymi wysiłek włożony w ostatnie pchnięcie się opłacił. Zakrwawione dziecko wpadło w chude i żylaste ręce babki. Theresa mało widziała, różdżka wypadła jej z ręki w międzyczasie. Wyczuła że Robert podbiega do niej i krzyczy:

- Co się dzieje? Co mam robić?! – w jego głosie matka wychwytuje panikę, która alarmuje ją i każe wziąć się w garść.

- Daj mi nożyce. – Theresa cedzi wolno, bojąc się zrobić gwałtowniejszy ruch. Słyszy jak jej syn miota się po pokoju, a cenne sekundy lecą.

- Jesteś magiem, czy nie?! Przywołaj je! - kobiecie trudno zachować cierpliwość w tej ekstremalnej sytuacji.

- Accio nożyce!

- Masz je?

-Mam. - Robert zbliża się z wielkimi, srebrnymi nożycami. Theresa jeszcze nie pozwala sobie na westchnienie ulgi. Nadal nikt się nie budzi, Clary nie daje znaków życia, niemowlę też. Sekundy zdają się być minutami.

- Poświeć tu i przetnij pępowinę. Tylko ostrożnie! – Theresa od dziecka była przyzwyczajona do wydawania rozkazów. Choć w wielu sytuacjach była nieustraszona, kiedy widzi zakrwawione ciałko na swoich rękach w migotliwym blasku różdżki, czuje ogromny strach. Ręce jej syna drżą, ale udaje mu się przeciąć pępowinę. Przez parę straszliwych sekund obydwoje wpatrują się w niemowlę, maleńką dziewczynkę. Bierze pierwszy oddech, jej malutkie serduszko zaczyna bić jak dzwon, Theresa czuje to wyraźnie. Dziecko nie krzyczy, ale starsza kobieta i tak czuje, że jest świadkiem cudu. Widzi łzy na twarzy swojego syna, który z uwielbieniem patrzy na dziecko. Nie wydaje się rozczarowany, że to dziewczynka. Co zadziwiające, Theresa też nie. Uznaje jednak, że ma ważniejsze sprawy na głowie, niż roztrząsanie nad płcią dziecka. To przecież jeszcze nie koniec.

- Robert, obudź uzdrowicieli. Clary się wykrwawia.

Jej syn jakby budzi się z transu, porywa różdżkę i gorączkowo wybudza obecnych w pokoju sześciu uzdrowicieli. Trzech rzuca się w stronę Clary, dwie uzdrowicielki podchodzą chwiejnie do Theresy, a jedna zaczyna prędko zapalać świece i szukać narzędzi lekarskich.

- Wyjdźmy stąd, lady Thereso. - jedna z uzdrowicielek próbuje chwycić Theresę pod ramię, jednak starsza czarownica samodzielnie unosi się z kolan, nadal kurczowo trzymając niemowlę.

- Weźcie coś, żeby je okryć. – rzuca zdumionej uzdrowicielce, dostojnie wymaszerowując z sypialni synowej. W buduarze Clary już pozapalano świece. Theresa siada na szezlongu, oczekując uzdrowicielek z okryciem dla dziecka i przygląda się drobnej dziewczynce. Już teraz widzi, że jest bardzo długa, ma nienaturalnie długie nóżki. Na głowie można już dostrzec lekki, czarny meszek. Mała oddycha miarowo, ale nie płacze, nie żąda pokarmu. Theresa unosi głowę, zastanawiając się, jak nieudolne są te uzdrowicielki, skoro tak trudno znaleźć im jakiś kocyk, by otulić dziecko. Bałagan w sypialni załatwiło by porządne zaklęcie sprzątające. Jej rozmyślania przerywa dreszcz, taki sam, który poczuła, gdy zgasły światła. Zerka na dziecko i czuje zimno, rozlewające się po całym ciele.

Maleńka istotka otworzyła oczy. Najbardziej niesamowite oczy, jakie Theresa kiedykolwiek widziała. Są bardzo duże, wpatrują się w nią z nienaturalną u dziecka dojrzałością. Lecz najbardziej nieprawdopodobny jest ich kolor. Dziewczynka ma oczy w kolorze najczystszego, wyszlifowanego szmaragdu. Są piękne, ale … inne. Theresa już czuje, że ją oczarowały. Dojrzała czarownica już wie, że jej wnuczka będzie niewiarygodnie potężna. ,,Chyba już jest." –szepce głos w jej umyśle. Lady Theresa Victoria Adelajda McGonagall jest silną czarownicą, ale czuje silniejszą moc promieniującą z niemowlęcia.

- Prześliczna. Może nam już ją pani oddać, zmierzymy ją i opatulimy, lady Thereso. – wreszcie pojawia się uzdrowicielka z kocem, świeżo upieczona babka zauważa też mamkę, która cicho zamyka za sobą drzwi. Theresa z lekkim westchnieniem oddaje im dziecko i rusza w stronę łazienki. Jej ręce nadal są całe we krwi.

W lustrze wita ją odbicie własnej twarzy. Theresa była kiedyś najpiękniejszą kobietą na Wyspach, część tej urody nadal nie przeminęła. Jej niegdyś kruczoczarne włosy zdobi teraz kilka srebrnych nitek. Upięte obecnie na typowo edwardiańską modłę, są dziedzictwem po Blackach, choć McGonagallowie też od wieków przekazują sobie gen czarnych włosów. Theresa jest blada, jej twarz znaczą zmarszczki, a usta są zaciśnięte w cienką linię, ale i tak pierwsze rzucają się w oczy jej szlachetne rysy. Theresa ma wąskie, wysokie kości policzkowe, lekko wysunięty podbródek i mały nos. Oczy tej statecznej damy są w kolorze burzowych chmur, raz szare a raz niebieskie.

Energicznie wyszorowawszy ręce, Theresa znów wchodzi do buduaru. Za chińskim parawanem z XVIII w., mamka karmi dziecko. Uzdrowicielka podchodzi do babki.

- Maleństwo odziedziczyło wzrost po tacie, ma prawie 61 cm. Waży 3,9 kg . Jest zdrowa, choć nie wykazuje naturalnej aktywności i apetytu. To i tak cud, biorąc pod uwagę to, co zaszło. – głos uzdrowicielki waha się między uprzejmym, a rzeczowym. Theresa natychmiast odczuwa irytację.

- Jest zdrowa, bo udało mi się dobrze odebrać poród, kiedy wy wszyscy leżeliście nieprzytomni. – złośliwie zauważa czarownica.

- Przyzna pani jednak, że ten wybuch energii nie był naturalny, lady Thereso. - dalej drążyła młodsza kobieta.

- McGonagallowie zawsze byli wyjątkowi. Co z matką dziecka? – Theresa natychmiast ucięła dyskusję. Już postanowiła, że później zastanowi się nad tym fenomenem.

- Uzdrowiciele nie pozwalają nikomu wchodzić. Chyba nie jest dobrze. – odzywa się druga uzdrowicielka ze współczuciem.

- A mój syn? – Theresa nie dała po sobie poznać, co sądzi o losie synowej.

- Jest z nimi.

Theresa kiwa głową obu kobietom, które delikatnie dygają w odpowiedzi. Starsza dama wychodzi i bez pośpiechu kieruje się do hallu. Majestatycznie schodzi po schodach, z zadowolenie zauważając, że lokaj zdążył z powrotem zapalić świece. Aileen i Brian natychmiast zrywają się z kanapy w stylu empire.

- Co z Clary? - pytają równocześnie, jak to bliźnięta.

- Nie wiem, źle z nią. Uzdrowiciele i Robert się nią zajmują. - Theresa znów nie potrafi zdobyć się na współczucie.

- A dziecko? – pyta cicho Aileen, kiedy mija już te kilka sekund pierwszego smutku.

- Żyje, to zdrowa dziewczynka, dziedziczka McGonagallów w każdym calu. – Theresa obserwuje, jak rodzeństwo jej synowej przyjmuje tę wieść z mieszanymi uczuciami. Jeśli ich siostra umrze, zostawi po sobie dziecko, ale jest to dziewczynka, nie dziedzic i w dodatku podobna do McGonagallów. Theresa rozsiada się wygodnie na obitym perkalem szkarłatnym fotelu. Swobodnie unosi dzwonek, by rozkazać lokajowi przynieść dzbanek z herbatą. To będzie długa noc, a Aileen i Brian będą chcieli znać więcej szczegółów narodzin siostrzenicy.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

W tym samym czasie

Zaciemniona pracownia alchemiczna w środkowej Kornwalii była pełna zielonego dymu w tę ostatnią w tym roku październikową noc. Na długich dębowych stołach stały dziesiątki kolb i fiolek, pełne różnokolorowych cieczy. W kącie, pod świetlikiem stał ogromny, parujący kocioł. Na półkach znajdowały się słoje pełne różnych, najniezwyklejszych składników. Wśród całego tego chaosu krzątało się dwóch magów – jeden niski, a drugi wysoki.

- I to w tę najpiękniejszą noc w roku! Chodźcie, upiekłam wam ciasteczka. – głos Perenelle jakoś zdołał się przedrzeć przez kłęby zielonego dymu.

- Kochanie, przecież wiesz, że niektóre mikstury można ważyć tylko w noc Halloween! – Nicolas nie okazał ani krzty zniecierpliwienia.

Albus Dumbledore, który był wieloletnim uczniem i przyjacielem nieumierającego maga, nie próbował powstrzymywać uśmiechu. Uwielbiał być u Flamelów, właśnie ze względu na panującą tu atmosferę. Aż czuło się tę wieczną miłość w każdym geście, w każdym wypowiedzianym słowie małżonków. Choć Albus wielokrotnie oddalał od siebie te myśli, zastanawiał się, czy i jego pokocha ktoś w ten sposób, kto z taką miłością byłby gotów spędzić z nim całą wieczność. Może w głębi duszy zazdrościł Flamelom, choć tratowali go jak syna. W każdym razie zbyt długie rozmyślanie o nich prowadziło do myśli o Gelercie, a te myśli Albus zapamiętale zwalczał.

- Nico, do żadnej z tych mikstur nie trzeba dodawać składników dokładnie o północy, więc chodźmy świętować Halloween z twoją żoną. – Albus specjalnie użył zdrobnienia, by zmiękczyć serce starego maga.

- Albus, wiele razy przeżywałem Halloween. I wiem, że chodzi ci głównie o ciastka. - niski czarodziej mrugnął łobuzersko.

Kilka chwil później, upewniwszy się, że zaklęcia samo mieszające są odpowiednio rzucone, temperatura nie zbyt wysoka itd., dwójka magów przebiegła krótki dystans do salonu. Po paru eksplozjach Perenelle zażądała, by pracownia alchemiczna znajdowała się w dostatecznej odległości od domu. Dwaj czarodzieje myli ręce, cały czas gawędząc o swoim najnowszym eksperymencie. W salonie już czekał na nich talerz ciepłych ciastek w odpowiednich, strasznych kształtach,

- Perenelle, jak zwykle przeszłaś samą siebie. Wyglądają niezwykle apetycznie! – Albus bez zbędnych ceregieli począł próbować wielkiego pająka z czarnego lukru.

- Albusie, dla ciebie wszystko, co jest słodkie jest pyszne. Ciekawe czy ktokolwiek zdoła wyperswadować ci tę słabość do słodkości.

- Och, kochanie, on znajdzie sobie żonę, która będzie tak samo kochała słodycze jak on. – Albus wiedział, że to tylko próżne żarty, ale mimo wszystko poczuł ukłucie. Flamelowie wiedzieli o Gelercie i od początku go nie lubili. Przez ostatnie lata wielokrotnie w sekrecie używali swoich wpływów, by Albus dostawał zaproszenia na różne bale. Nie mógł ich wszystkich odrzucać i pojawiał się na nich z różnymi czarownicami. Przez to okrzyknięto go pierwszym kawalerem na Wyspach. Wiele kobiet chciało się z nim umawiać dla sławy, żadna nawet nie próbowała go zrozumieć. Gelert go rozumiał, rozumiał go zbyt dobrze. Był jednak zbyt skupiony na sobie, na własnych dążeniach, na ,,większym dobrze", by ich relacja mogła trwać. Minęło trochę czasu, ale Albus nadal cierpiał z tego powodu.

- Geniuszy nie powinno się wyprowadzać z takiego stanu, to źle wpływa na procesy twórcze. – Albus czuł, że jak zwykle odpłynął myślami, a Flamelowie to zauważyli.

- O czym była mowa? – zapytał, biorąc kolejne ciastko.

Nicolas coś mu odpowiedział, ale Albus już go nie słuchał. Poczuł coś. Jak dreszcz. Jak subtelny dotyk. Czuł to zarówno na ciele jak i na umyśle. Cokolwiek to było, było bardzo potężne. Ostrożnie zniósł bariery chroniące umysł. Chciał to odczuć wyraźniej. Teraz już widział to lepiej. Czyjaś obecność. Nieukształtowany chaos odczuć, myśli, wrażeń. Albus słyszał to jako muzykę. Niczym jakąś daleką melodię. Gdyby skupił się bardziej, może rozpoznałby dźwięki. Mimo swemu wszelkiemu doświadczeniu, to coś go przyzywało, nęciło. Pragnął sięgnąć dalej, ale wtedy to coś zniknęło w jednym potężnym przebłysku magii.

Kiedy Albus otworzył oczy kilka sekund później, miał nad sobą oczy Perenelle. Patrzyła na niego z troską, trzymając w dłoni świecącą różdżkę.

- Co się stało? – zapytał ochrypłym głosem. Magia, która go ogłuszyła, pozostawiła ślad w postaci pulsującego bólu w skroni.

- Nie wiem. Magia. Moc. Energia. Czułam jak przechodzi po wszystkim. Szukała czegoś. Świece zgasły. Zamknęliśmy umysły, Nico i ja. To tylko nas musnęło. Jak dreszcz. A ty padłeś ogłuszony. Albusie, co to było? – Perenelle dużo w życiu widziała i rzadko widział strach w jej oczach. Martwiło ją nieznane, ale jeszcze bardziej martwiła się o niego. Było to dość rozczulające, ale Albus skupił się na innych sprawach.

- Pracownia?

- Nic się nie stało! Mikstury nadal się ważą, chyba tylko nieco wchłonęły trochę energii tego czegoś. Na pewno nie były tego źródłem. Powiedziałbym, że to bardzo potężny mag spuszczony z kagańca. – Nicolas wpadł do salonu. Albus był wdzięczny, że czarodziej zajął się eksperymentem.

- Mag bez kagańca? Co to znaczy? – Albus ze stęknięciem podniósł się z kolan, łupało go w krzyżu.

- Ktoś potężny, kto uwalnia czystą energię, w postaci fizycznej i myślowej, bo jak mniemam, to ta druga cię powaliła? – Stary czarodziej popatrzył na podopiecznego z przyganą.

- Odsłoniłem się. Wyczułem to, zanim uderzyło. Chciałem to bliżej zbadać. – Albus nagle poczuł się winny. Jak mogłem być tak nieostrożny?

- I zobacz, gdzie prowadzi nadmierna ciekawość.

- To coś mnie przyzywało, jakby mnie szukało. – Albus spojrzał błagalnie na Perenelle, ale ona tego nie dostrzegła, zatopiona we własnych myślach.

- To mogła być pułapka. Albo wyzwanie. Ten ktoś musi być co najmniej tak potężny jak ty. – Nicolas już tworzył swoje teorie. Albus wiedział, że często trzeba brać je z przymrużeniem oka, ale tym razem nieumierający mógł mieć rację. Albus wiedział, że to było potężne. Wyczuł u siebie gęsią skórkę. W Zjednoczonym Królestwie nikt nie dorównywał mu mocą, a moc Gelerta by wyczuł. To nie był Gelert. Gelert nie brzmiał jak muzyka. Raczej jak dzika, nieposkromiona rzeka. A to była muzyka. Słodka, nęcąca. Jakby… kobieca?

- To nie był mag. Jeszcze nie. – odezwała się niespodziewanie Perenelle.

- Jak to? O czym ty mówisz, moja droga? – Nicolas był zdumiony niezachwianą pewnością w głosie żony.

- To było dziecko. – odpowiedziała czarownica, patrząc Albusowi głęboko w oczy, by nie przyszło mu do głowy, że nie mówi poważnie.

- Chodzi ci o ten dreszcz kochanie? – Nicolas chyba powoli zaczynał pojmować rozumowanie żony.

- Widzisz Albusie, kiedy rodzi się bardzo potężne dziecko, ja to wyczuwam. Będąc potężną czarownicą i matką, wiem, jak to jest urodzić czarodzieja. Pamiętam, że czułam ten sam dreszcz, kiedy rodził się Nostradamus, Houdini, Grindenwald czy ty. To niewytłumaczalne, ale jestem pewna że to dziecko. - Albus nawet nie ukrywał zdumienia na swojej twarzy, ale Perenelle mówiła z taką pewnością… Tyle że:

- To było zbyt … wyszukane, wyrafinowane jak na dziecko… Ta muzyka… Nigdy nie słyszałem podobnych tonów. Jeśli masz rację, kim okaże się to dziecko?

Nieumierająca żona Nicolasa wzruszyła ramionami. Sam Flamel siedział ze zmarszczonym czołem, wpatrując się w ogień płonący w kominku. Wtem z paleniska wystrzeliło kilka iskier, a potem w kominku pojawiła się głowa korpulentnego czarodzieja.

- Davidzie, coś się stało? Wyglądasz jakbyś odetchnął z ulgą na nasz widok. – Nicolas przysunął się do ognia, by lepiej słyszeć gościa.

- Myślałem że w tym roku jesteście w Szkocji. Przed chwilą było tam małe trzęsienie ziemi i bałem się, że jeśli to nie wy je spowodowaliście, to bynajmniej może zaszkodzić waszym badaniom. - czarodziej mówił bardzo szybko, z silnym irlandzkim akcentem.

- Jak widzisz w tym roku wypoczywamy tutaj, razem z Albusem. Mówisz że trzęsienie ziemi? Naturalne? - Nicolas już był zaintrygowany.

- Najwyraźniej. To raczej nie był olbrzym, ani smok. Ministerstwo nawet się nie zainteresowało. Cynk mam od kolegów z Balmoral. Byli przerażeni, że królowa się dowie, że zbiło się kilka z jej zabytkowych waz. – czarodziej przewrócił oczami.

- Dziękujemy ci za troskę i mamy nadzieję, że wkrótce nas odwiedzisz, Davidzie. - Perenelle odparła.

- Cóż, będę już znikał, chciałem jeszcze załapać się na świąteczne smakołyki u mamy. Do zobaczenia Nicolasie, Perenelle, Dumbledore. – po tych słowach czarodziej zniknął.

- Nicolas? – Albus nie mógł zignorować widocznego zamyślenia na twarzy przyjaciela.

- Myślicie, że to trzęsienie ziemi miało coś wspólnego z wypadkiem Albusa, z tym rzekomym niemowlęciem? – Nicolas popatrzył na nich ze zmarszczonym czołem.

- Jeśli u nas pogasły światła, to dlaczego w Szkocji nie miałaby zatrząść się ziemia? – Perenelle odpowiedziała z prostotą.

- Ach, szkockie temperamenty. Chodźmy lepiej sprawdzić, co z naszym eksperymentem. – rzucił wesoło Albus, choć wcale się tak nie czuł. Melodia, którą usłyszał tej nocy, miała wyryć mu się w pamięć do końca życia.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

Theresa powoli sączyła trzecią już filiżankę indyjskiej herbaty tej nocy. Aileen i Brian, po wysłuchaniu całej historii nie odezwali się już ani słowem. Nie żeby Theresa była zdziwiona. W końcu okazała się jedyną osobą na tyle przytomną, by wyczuć tę dziwną energię i wyczarować proste zaklęcie tarczy by się przed nią obronić. A potem bez wahania odebrała trudny poród synowej, zastępując kilku światowej sławy uzdrowicieli. Theresa starała się nie dopuszczać do siebie dumy. Zrobiłam to, co należało. Ciągle prześladowało ją też spojrzenie szmaragdowych oczu wnuczki. Theresa czuła, że dziewczynka jest wyjątkowa. Urodzona w halloweenową noc, przy trzęsieniu ziemi i uwolnieniu energii.

Theresa uniosła głowę, gdy usłyszała kroki na schodach. Ujrzała swojego syna i jednego z uzdrowicieli, Johna Byrda. Byrd był widocznie smutny, nawet nie próbował spojrzeć jej w oczy. A jej syn… Robert był zrozpaczony. Jego włosy były w nieładzie, jego ręce nadal we krwi, a twarz mokra… chyba nie od łez?! Theresa poczuła złość widząc syna w takim stanie. Przecież przeżywali już trudniejsze godziny, a Robert maże się jak dziecko, przynosząc wstyd rodzinie. Chyba że Clary nie żyje. Theresa nie chciała dopuszczać do siebie tej myśli, bo choć trudno jej było znaleźć wspólny język z synową, to na pewno nie życzyła jej śmierci. Theresa wstała i podeszła do dwóch przybitych mężczyzn, celowo unikając wzroku męża, przyglądającemu się tej scenie z portretu.

- Co z Clary? – nie było miejsca na uprzejmości, chciała wiedzieć od razu. Czuła, że Eileen i Brian stoją dwa kroki za nią.

- Przeżyła.- odpowiedział uzdrowiciel. Theresa nie pozwoliła by uczucie ulgi rozlało się w jej sercu, wiedziała, że jest coś więcej.

- Nie będziemy mieli więcej dzieci. – wyszeptał płaczliwie Robert.

Co?Przecież Clary miała się spisać lepiej niż ja. Miała dać McGonagallom gromadkę potomków! Teraz nie mamy męskiego dziedzica, jedynie tę małą dziewczynkę. A skoro Clary przeżyła, to Robert nie będzie mógł ponownie się ożenić. Wszystkie te myśli błyskawicznie przemknęły przez umysł Theresy.

- Jesteście pewni? – spojrzała na uzdrowiciela, modląc się w myślach, by nie przekreślał jej nadziei.

- Tak. Przykro mi. – Byrd był autentycznie zmartwiony, w jego głosie wyczuła też strach. Wiedział że zawiódł. Przecież nie wykonał porządnie swojego zadania.

- Czy Clary jest przytomna, czy wie o tym? – odważyła się wtrącić Aileen.

- Lada moment będziemy ją wybudzać. – uzdrowiciel nie miał odwagi patrzeć im w oczy, wpatrywał się w czubki butów.

- Nie powiem jej. Jak miałbym to zrobić? Och matko, ona chciała mieć mnóstwo dzieci! Co teraz będzie? – Robert był bliski załamania nerwowego, drżał, Theresa zauważyła jak łza spływa po jego policzku.

On tego nie zrobi. Czyli czas przejąć dowodzenie. Theresa nie umiała pocieszyć syna, nie miała takiego zamiaru.

- Pójdziemy do niej razem. Ty, ja i dziecko. Ja jej powiem. Najważniejsze że i ona, i dziecko żyją. – Theresa dobrze wiedziała, jak zimno brzmią jej słowa. Liczyła, że jej opanowanie zmusi syna po pójścia za jej przykładem. Robert kiwnął głową i wytarł oczy. Theresa ruszyła w górę schodów, nawet nie patrząc czy idzie za nią. Wiedziała że to zrobi, tak samo jak wiedziała, że Aileen i Brian pozostaną na dole. Nie uwzględniła ich, a oni rozumieli, że to jej dom, jej królestwo i że mogą tylko czekać na wiadomości, jakie łaskawie im przyśle. Po chwili szmer jej sukni, człapanie Roberta i ciche kroki uzdrowiciela były jedynymi dźwiękami na klatce schodowej. Portrety przodków milczały, wiedzieli, że Theresa nie znosi ich paplaniny. Poza tym, jeszcze nie całkiem wróciły do siebie po trzęsieniu ziemi, jakie im zafundowała ich potomkini.

Theresa poprosiła napotkaną uzdrowicielkę, by przyniesiono jej wnuczkę. Przez parę chwil czekali pod drzwiami sypialni Clary.

- Czy to nie będzie dla niej za wiele, uzdrowicielu? – zapytał Robert.

- Fizycznie nie, to może jedynie być szok psychiczny. Ale im wcześniej jej pan powie, tym lepiej. Całkiem prawdopodobne, że lady Theresa ma rację i widok waszej ślicznej córeczki złagodzi szok. – pocieszał lekarz Roberta, Theresa skinęła mu głową na wzmiankę o swoim pomyśle.

Uzdrowicielka przyniosła niemowlę. Robert odebrał je od niej. Dziewczynka patrzyła na niego zafascynowana, tymi swoimi ogromnymi zielonymi oczami. On w odpowiedzi uśmiechnął się do niej. Theresa widziała, że i on od razu pokochał to dziecko. Już wiedziała, że ta malutka istotka będzie jego największym skarbem. Skarbem i dumą. Theresa nie miała daru jasnowidzenia, ale czuła, że tak będzie.

Kiedy we troje weszli do komnaty Clary, uzdrowiciele szeptali nad nią zaklęcia wybudzające. Robert usiadł na krześle obok żony, tak, by był pierwszym widokiem, jaki ujrzy po wzbudzeniu. On i ich pierworodna. Uzdrowiciele zebrali się po drugiej stronie łóżka. Theresa stanęła samotnie u stóp synowej, przygotowując się na granie złego posłańca. Po chwili mruczenie uzdrowicieli ustało. Clary, blada jak śmierć, z ciemnymi workami wokół oczu, z zapadłymi policzkami, wcale nie wyglądała jak świeżo upieczona matka, raczej jak ofiara jakiegoś wirusa. Theresa już w dniu zaręczyn kręciła głową na chudość synowej. Clary była bardzo piękna, ale bardzo drobna. Teściowa obserwowała też, że ciąża wyczerpuje synową. W okresie, kiedy kobiety tyją i stają bardziej promienne, Clary marniała. Tylko brzuch powiększał się prawidłowo. Theresie przemknęło przez myśl, że dziecko mogło zabrać matce zbyt wiele energii. To by po części tłumaczyło jego moc.

Clary bardzo powoli otwierała oczy. Kiedy jej wzrok był dostatecznie ostry, by ujrzeć męża, z jej oczu popłynęły łzy. Theresa nie potrafiła ocenić czy to łzy szczęścia.

- Dziecko? – wychrypiała kobieta, unosząc się nieco na poduszkach.

- To dziewczynka. Będzie śliczna jak ty. Proszę. – Robert, usiłując brzmieć radośnie, podał jej niemowlę. Matka przyjęła je sztywno. Theresa zdążyła zauważyć, że Clary poczuła rozczarowanie płcią dziecka. Teraz patrzyła na urodzoną w ogromnym bólu córeczkę, a na jej twarzy malował się jedynie grymas. Dotarło do niej, że mała nie ma prawie nic po niej. Theresa odchrząknęła. To był jej moment. Clary uniosła wzrok i widząc teściową, jeszcze bardziej się skrzywiła. Uratowałam twoją córkę i ciebie, mogłabyś okazać trochę wdzięczności, dziecko.

- Nie wiem czy pamiętasz, ale były pewne … komplikacje. – rozpoczęła Theresa.

Clary odwróciła się z lękiem do męża. On tylko kiwnął głową ze smutkiem.

Theresa kontynuowała. Opowiedziała o tym, co poczuła, o trzęsieniu ziemi, rozbłysku i uwolnionej energii. Bez większego owijania w bawełnę opisała omdlenie lekarzy, wyciągnięcie dziecka i odcięcie pępowiny. Przed najgorszą wiadomością wzięła głęboki oddech.

- Clary… - rzadko Theresa mówiła do synowej po imieniu, ale teraz chciała, by to zabrzmiało ze współczuciem.

- Ze względu na komplikację i utratę krwi, uzdrowiciele przeprowadzili poważną operację. Nie będziesz mogła mieć więcej dzieci. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. – Theresa czuła, że jej słowa brzmią pusto, że Clary i tak nie uwierzy w jej żal.

- Co? Co ty powiedziałaś? - Clary wytrzeszczyła oczy, a potem spojrzała na Roberta.

- To prawda. To nasze jedynie dziecko. – Robert nawet nie próbował powstrzymywać łez.

Clary też płakała, kręcą głową, próbując zaprzeczyć. Nie, to wcale nie jest najgorszy koszmar. Nie obudzisz się po raz drugi, a my nie powiemy że wszystko poszło gładko. Theresa ze zrezygnowaniem patrzyła na swoją synową. Clary przeniosła wzrok z Roberta na trzymane niemowlę. Wtedy Theresa zobaczyła coś, co wzbudziło jej szczere zdumienie. Na twarzy Clary rysował się wstręt. Wyraźna niechęć do trzymanego niemowlęcia.

- Nie chcę jej. Zabierzcie to. Zabierzcie to ode mnie! – Clary wyciągnęła ręce z dzieckiem, jednocześnie odwracając głowę. Uzdrowiciele byli zbyt zaskoczeni, by się ruszyć. Theresa, mimo trawiącego ją zdumienia, szybkim ruchem odebrała niemowlę od synowej.

Mała zaczęła płakać. To był dziwny płacz, zupełnie inny niż Theresa słyszała u Roberta, gdy był niemowlęciem. Krzyk dziewczynki był potężny i czysty. Jej głos zdawał się wibrować w tym dość dużym przecież pokoju. Zupełnie jakby wyczuła, że rodzona matka ją odrzuciła.

- Kochanie, to nic nie szkodzi, ważne że obie jesteście zdrowe… - Robert próbował niezdarnie pocieszyć żonę, która z niechęcią wpatrywała się w dziecko i teściową, kręcąc cały czas głową. Theresa postanowiła wyjść. Miała już dość tego cyrku, a dziecko płakało w jej ramionach. Kiedy się odwróciła do drzwi usłyszała jeszcze głos synowej, usiłującej przekrzyczeć płaczące dziecko:

- Idźcie stąd! Chcę być SAMA!

Theresa wyszła pierwsza, udając się do przygotowanego pokoju dziecięcego. Uzdrowiciele i Robert chyba jeszcze próbowali przekonywać Clary, by się uspokoiła, ale raczej z marnym skutkiem. Theresa kołysała niemowlę, które nie przestawało płakać.

- No, wnusiu, ciiii, spokojnie. Babcia jest tutaj. Nie pozwoli cię skrzywdzić. – Theresa sama była zdumiona miękkością swojego głosu. Mało widywała Roberta kiedy był noworodkiem. Nie znosiła dziecięcego płaczu. Lecz ta istotka wzbudzała w niej współczucie. Theresa wiedziała, że jakkolwiek Robert się nie będzie starał, bez względu na to, czy Clary wrócą zmysły, ta dziewczynka wiecznie będzie czuła piętno. Bo nie była chłopcem. Świat jest niesprawiedliwy.

- Nie martw się. Babcia cię kocha. – No, Thereso, chyba się starzejesz. Starsza czarownica sama nie mogła uwierzyć, że wypowiedziała te słowa. Przecież niewiele razy przyznawała się do takich uczuć. Te szmaragdowe ślepka chyba rzuciły na mnie urok.

Theresa usiadła w fotelu obok przygotowanej kołyski, delikatnie szepcząc dziecięciu słowa otuchy. Dziewczynka ucichła. Po paru minutach już spała.

Kilka minut później drzwi się otworzyły. Robert wpadł do środka, ale stanął jak wryty, widząc swoją matkę patrzącą z zachwytem na śpiące niemowlę.

- Ciszej, na brodę Merlina, bo ją obudzisz. – matka uniosła na niego wzrok z przyganą.

- Clary wygoniła nas. Chyba musi wypocząć. – Robert oczywiście usprawiedliwiał zachowanie żony, choć sam także nie potrafił tego pojąć.

- Robercie, trzeba nadać jej jakieś imię. – Theresa zdążyła dostrzec grymas na jego twarzy. Nieroztropni, Robert z Clary zastanawiali się jedynie nad męskimi imionami. Theresa widziała jak syn marszczy czoło. Nie chciał ustalać tego bez żony, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że i tak bardzo się dziś poniżył przed matką. To on był mężczyzną, to do niego należała decyzja. Theresa doskonale widziała jego wahanie.

- Minerwa Aurelia McGonagall. – wypowiedział te trzy słowa, patrząc jej prosto w oczy.

Theresa starannie zamaskowała zdziwienie jego wyborem. Czuła, że był zdecydowany. Jednocześnie wybrał z typową dla dyplomatów precyzją. Clary zawsze powtarzała że podoba jej się imię Aurelia. Drugie imię nie dziwiło więc Theresy. To pierwsze stanowiło zagadkę.

-Dlaczego Minerwa? Czemu nie Theresa? W końcu to ja powitałam ją ja świecie. – Theresa intensywnie wpatrywała się w twarz syna. On spokojnie zniósł jej spojrzenie.

- Dopilnuję, byś została matką chrzestną. Minerwa była rzymską boginią mądrości i sprawiedliwej wojny. Chcę, by moja córka nosiła jej miano.

W zielonych oczach Roberta lśniła determinacja. Theresa nie zamierzała się kłócić. Jej też podobało się to imię. Dziecko w jej ramionach było potężne, potrzebna jej była opieka bogini.

A więc śnij o wielkich rzeczach, jakie osiągniesz, Minerwo.