Nagualini

ŚWIT ICHNEUMONA


Rozdział I

TRZYDZIEŚCI KĄPIELI DO TYŁU

– Czy podtrzymuje pan złożone podczas wstępnego przesłuchania zeznanie? To prawda, że przez cztery lata był pan aktywnym śmierciożercą?

Tak.

Szmery na sali.

– Czy ma pan coś na swoje usprawiedliwienie?

– Nie.

Szmery wzmogły się, stopniowo przechodząc w niespokojny gwar. Sędzia Bartemiusz Crouch oderwał wzrok od leżących na pulpicie dokumentów i po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Zaraz jednak zreflektował się i kilkukrotnie uderzył młotkiem w stół.

– Proszę o spokój!

To był tajny proces i właściwie wcale go nie było. „Musimy mieć pewność", mówiono w Wizengamocie. Ale przedstawicieli prasy nie dopuszczono.

Oskarżony tkwił bez ruchu na krześle pośrodku sali. Niewątpliwie był bardzo młody. Kiedyś. Dajmy na to, pół roku temu. Teraz wyglądał przede wszystkim na wycieńczonego. Czarne włosy, zbyt długie i wyraźnie brudne, smętnie zwisały wokół wymizerowanej twarzy. Na jej tle długi nos, pobielały od panującego w sali chłodu, sprawiał wrażenie jeszcze większego. Za duże spodnie, cienka, poszarzała koszula, zdarte buty. Myślałby kto, że chłopak spędził co najmniej rok w Azkabanie, pomyślał z irytacją Crouch. Kto nam uwierzy, że dostaliśmy go takiego?

– Z zeznań dyrektora Hogwartu, Albusa Dumbledore'a, wynika, że przez ostatni rok świadomie dostarczał mu pan cennych informacji, dotyczących planów i zamierzeń Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Chyba pan nie zaprzeczy?

– Nie. Oczywiście, że nie.

– Zdawał pan sobie sprawę, że Dumbledore przekazuje te informacje Ministerstwu Magii?

Oskarżony wzruszył ramionami.

– Nie zastanawiałem się nad tym. Proszę wybaczyć – skłonił się nieco teatralnie, w jego głosie zabrzmiała drwina. – Ale nie uważam Ministerstwa za szczególnie prężnie działającą instytucję.

Crouch zacisnął zęby, jego lewa powieka zadrgała. Pierwszy raz od długiego czasu widział człowieka, który z taką nonszalancją kopał sobie grób. Byłoby to godne podziwu, gdyby nie było tak irytujące. Ten proces, skoro wreszcie do niego doszło (choć, oczywiście, oficjalnie wcale go nie było), miał stanowić czystą formalność. Najwyraźniej jednak zanosiło się na niespodzianki. Facet gotów doprowadzić do tego, że trzeba go będzie posadzić. A, na Merlina, w ciągu ostatnich paru tygodni Crouch zmuszony był uniewinnić kilku prawdziwych gnojków. Sytuacja zaczynała robić się absurdalna.

– Proszę odpowiedzieć na pytanie!

– No więc dobrze – mruknął z pewną irytacją oskarżony. – Owszem, nie wykluczałem takiej możliwości.

– Większość pana… kolegów – usta Croucha mimowolnie wykrzywił grymas obrzydzenia – uznałaby te fakty za okoliczność łagodzącą.

– Zapewne.

Okoliczność łagodzącą, dobry Boże! Większość uznałaby to za dar niebios. Crouch już od dwóch miesięcy prowadził procesy śmierciożerców. Większość z nich wiła się jak węgorze w beczce. „Byłem pod wpływem Imperiusa, nie wiedziałem, co robię!" Tak, w kilku przypadkach to mogła być prawda. „Mam żonę i dzieci!" (Ten argument Crouch mógł zrozumieć.) Widział cwane mendy, gotowe sprzedać własną matkę, gdyby to mogło w czymś pomóc. Widział adwokatów, którzy z pełnym przekonaniem dowodzili niestabilności emocjonalnej swych klientów i podawali liczne przypadki niegodziwych manipulacji, jakim Czarny Pan poddawał ich psychikę. (Przypadek Lucjusza Malfoya. Crouch do tej pory uważał, że uniewinnienie go było wynikiem prawniczych sztuczek i góry pieniędzy. Oraz poważnym błędem.) Widział wszelką możliwą podłość i nędzę. Ludzi wpółobłąkanych ze strachu, plujących jadem i skamlących o łaskę. Jak Igor Karkarow, człowiek bez wątpienia na granicy obłędu, który wciąż żebrał o ponowne, trzecie już przesłuchanie, twierdząc, że obecność dementorów odświeżyła mu pamięć. I udało mu się, za trzy dni Crouch znów będzie musiał wysłuchiwać mieszanki błagań, jęków i niedorzecznego bełkotu. A przecież byli i tacy, którym dementora wystarczyło pokazać na obrazku, żeby załamali się jak domek z kart i zaczęli sypać.

Ten tutaj… Ten tutaj spędził trzy tygodnie w areszcie tymczasowym przy Azkabanie. Schwytany, poszedł za aurorem (jak on sam młodym i niezbyt roztropnym), bez oporów, z jakąś piekielną rezygnacją. Po wstępnym przesłuchaniu, kiedy to podał kilka nazwisk, bez najmniejszej jednak próby wybielenia własnej osoby, dał się zamknąć w celi. Siedział tam spokojnie, nie starając się ani o obrońcę (nawet teraz go sobie nie zażyczył), ani o wyznaczenie terminu rozprawy. Można to było uznać za wyraz albo szaleństwa – w co Crouch wątpił – albo absolutnej pewności siebie. Za tym ostatnim przemawiałyby późniejsze wypadki. Z drugiej jednak strony – sędzia zadrżał lekko – nigdy jeszcze nie widział takiej odporności na dementorów. W porządku, to był tylko areszt, ale mimo wszystko… Młody urzędnik, który odwiedził oskarżonego w celi, twierdził, że mężczyzna do dementorów odnosił się co najwyżej jak do uciążliwych much, które odpędza leniwym machnięciem ręki. „Nie używa patronusa, oczywiście" – opowiadał czarodziej, przygnębiony jak każdy po przechadzce korytarzami Azkabanu – „żadnych zaklęć, żadnej wykrywalnej magii. Jakby… nie wiem… jakby go nic nie obchodzili". Jakby byli najmniejszym z jego problemów, sprecyzował Crouch, kiedy sam poszedł przyjrzeć się więźniowi. Coś postawiło blokadę między osadzonym a strażnikami i raczej nie było to pogodne wspomnienie. Prawie jak u Bellatrix Lestrange, którą od dementorów oddzielało desperackie pragnienie zemsty i żałoba po Czarnym Panu. Prawie. Jednak inaczej.

Koniec końców, więzień siedział, dopóki niczym diabeł z pudełka nie pojawił się Dumbledore ze swoimi rewelacjami. I listą osób, które wychudłemu młodzianowi zawdzięczały zdrowie albo i życie. Świadkowie. Byli tu wczoraj, byli i dziś przed południem.

– Moniza D'Arcy, informatorka ministerstwa, wywieziona w bezpieczne miejsce na trzy godziny przed nalotem śmierciożerców na jej dom. Ksenofilius i Pandora Lovegoodowie, wydawcy, wraz z noworodkiem płci żeńskiej przechwyceni przez aurorów przed wybuchem pożaru w redakcji ich czasopisma. Annabel Wood, aurorka – wyjątkowo sprawnie i w ostatniej chwili zastosowane przeciwzaklęcie łagodzące skutki Sectumsempry. Mówią panu coś te nazwiska, czy mam czytać dalej?

– „Noworodek płci żeńskiej" brzmi znajomo.

Stłumione, nerwowe śmiechy na sali.

Niemożliwy. Zupełnie niemożliwy. Bartemiusz Crouch musiał przemóc w sobie nagłą ochotę, żeby chwycić oskarżonego za szczupłe ramiona i solidnie nim potrząsnąć.

– A Lily i James Potterowie, z małoletnim synem…

Nie skończył. Oskarżony zerwał się z miejsca, zaciskając dłonie na drewnianej barierce. W jego obojętnych dotąd oczach zapłonął ogień, na policzki wystąpiły niezdrowe rumieńce.

– Potterowie nie żyją.

Sędzia Crouch cofnął się nieco.

– Owszem, ale przez trzy miesiące poprzedzające…

– POTTEROWIE. NIE. ŻYJĄ.

Na sali zapadła cisza. W pierwszym rzędzie siwowłosy czarodziej z długą srebrną brodą westchnął i niecierpliwie potrząsnął głową. Co za bierność, co za tępy opór. „Chcę umrzeć!", dobre sobie! Fakt, rozegrał to bezbłędnie. Nie robił nic, żeby złamać obietnicę daną tamtej strasznej nocy. Nie próbował kłamać (a Merlin wie, że potrafił!), nie próbował też, chwała Bogu, zrobić sobie krzywdy. Dla sprawnego czarodzieja, nawet pozbawionego różdżki, zaciszna osobna cela i wypchany sianem materac to idealny zestaw „samobójstwo – zrób to sam". Nie próbował zrobić nic. Być może jednak, pomyślał Dumbledore, to nienajgorszy znak. Jeśli człowiek, który utracił wszystko, wciąż zdolny jest do bezinteresownej złośliwości – pozostaje jakaś nadzieja.

„Załatwimy wszystko drogą oficjalną, przy najbliższej okazji oddasz się w ręce aurorów, spróbuję cię wyciągnąć, to nie powinno być aż tak trudne" – mówił mu trzy tygodnie temu. To było piekielnie trudne, bo jak się okazało, jego były uczeń zamienił „chcę umrzeć" na „chcę posiedzieć w Azkabanie i pokutować, dopóki chłopiec nie podrośnie". Niedoczekanie. Chce pokuty, dobrze, będzie miał pokutę. Ale dyrektor Hogwartu miał własną, bardzo sprecyzowaną wizję pokuty w tym konkretnym przypadku. Pokuty zdrowej, oczyszczającej… I nade wszystko przydatnej. Nic bardziej szkodliwego od jałowego poświęcenia… Może z wyjątkiem chipsów. Oczy Dumbledore'a spotkały się z oczami sędziego i dyrektor Hogwartu ledwo dostrzegalnie pokręcił głową. Tematu Potterów nie należało drążyć.

– Spokój! – rzekł Crouch surowo, choć głos lekko mu zadrżał. Oskarżony jednak nie zamierzał dłużej się awanturować. Po chwilowym wybuchu z powrotem osunął się na krzesło. Iskry w jego oczach zgasły.

– I co ja mam z panem zrobić?

Głupie pytanie, skarcił się w myślach Crouch, i dowodzące bezradności.

– Azkaban, być może? – w głosie oskarżonego kpina w równych proporcjach mieszała się z nadzieją.

Azkaban! Być może! Zazwyczaj wszystko toczyło się ustalonym trybem. Prokurator przedstawiał akt oskarżenia, obrońca te oskarżenia odpierał. Sędzia Crouch miał zważyć wszystkie za i przeciw, po czym wydać wyrok – surowy, bezstronny, nieodwołalny. Tymczasem wszystko szło nie tak. Prokurator, Neil Bustorpe, dość nerwowy młodzian ze skłonnością do jąkania, przedstawił standardowy zestaw zarzutów. Śmierciożerstwo, działanie na szkodę, zaklęcia niewybaczalne. Oskarżony nie tylko przyznał się do wszystkiego, ale i uzupełnił wywód kilkoma istotnymi szczegółami. Obrońcy nie miał, sam bronić się najwyraźniej nie zamierzał. Sędzia odniósł nieprzyjemne wrażenie, że przyszło mu tu odgrywać rolę adwokata.

– Milczeć! Nie do podsądnego należy wydanie wyroku.

– Myślałem, że to było pytanie.

– To jest pytanie: – rozzłościł się Crouch. – Wyrzekł się pan Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, od pół roku był pan de facto dobrze zakonspirowanym szpiegiem Ministerstwa, ocalił pan od śmierci kilkoro czarodziejów. Co skłania pana do upartego przekonania, że powinienem osadzić pana w Azkabanie?

Oskarżony ponownie wzruszył ramionami.

– Zasłużyłem na to, jak sądzę.

– Ostatni rok …

– To niewiele, w porównaniu z trzema poprzednimi.

Siedzący w pierwszym rzędzie Albus Dumbledore z zastanowieniem podrapał się po brodzie.

– Ale decyzja, oczywiście, należy do pana. – oskarżony skłonił się w stronę sędziego.

– Zdaję sobie z tego sprawę – rzekł sucho Crouch. – I została podjęta. Proszę oskarżonego o powstanie.

Mężczyzna wstał, Crouch odchrząknął i zaczął urzędowym tonem.

– Po zapoznaniu się z materiałem dowodowym i zeznaniami świadków sąd uznał, że oskarżony Severus Tobiasz Snape winien jest zarzucanych mu czynów, to jest aktywnego śmierciożerstwa i pięcioletniego pozostawania w służbie Czarnego Pana. Jednakowoż, biorąc pod uwagę późniejsze postępowanie oskarżonego, to jest przez ostatni rok rzekomej służby działanie z narażeniem życia na rzecz Ministerstwa Magii i heroiczną postawę obywatelską, a także doceniając wyraźną skruchę oskarżonego, sąd uznaje wcześniejsze zarzuty za niebyłe. Severusie Snape, jest pan wolny – oświadczył sędzia Crouch. I nieco zbyt energicznie uderzył młotkiem w pulpit.

xxxXXXxxx

Na szczycie wzgórza panowała ciemność. I ciepło, rozkoszne ciepło, zwłaszcza w porównaniu z celami Azkabanu czy lochami Wizengamotu. Nocny wiatr szarpał szatami dwóch czarodziejów, którzy najwyraźniej właśnie tutaj wyznaczyli sobie spotkanie. W zasadzie jedną szatą. Młodszy z czarodziejów miał na sobie cienki, poszarpany mugolski płaszcz.

– Severusie, co to, na Merlina, miało znaczyć?

Snape uniósł brew.

– Obawiam się, Albusie, że nie wiem, o co ci chodzi.

Mimo dzielącej ich różnicy wieku i szacunku, z jakim Snape zwracał się do swego dawnego nauczyciela, nie był już w stanie w prywatnej rozmowie tytułować go profesorem. Nie po tym, jak wykrzykiwał mu w twarz wszelkie możliwe obelgi i najcięższe oskarżenia. Nie po tym, kiedy rzucił się na niego z całą pierwszą rozpaczą, wściekłością i buntem. „Miałeś ją chronić, obiecałeś ją chronić, ty cholerny, pieprzony skurwysynu!". Powrót do „profesora" po czymś takim byłby równie fałszywy, jak absurdalny.

Zostać w Azkabanie? Niemal prosić o najwyższy wymiar kary? Zdajesz sobie sprawę, ile musiałem przygotować, zanim…

– Zdaję sobie sprawę.

– Myślałem, że już to omawialiśmy.

– Oczywiście. I, o ile pamiętam, pozwoliłeś mi obrać własną strategię.

– Owszem, ale…

– Gryffindor, prawda?

– Słucham?

Snape westchnął.

– Albusie, jako dyrektor słusznie zachowujesz w tajemnicy informację, do którego domu sam należałeś. Ale tylko Gryfon mógłby do tego stopnia nie pojmować ślizgońskiej strategii. Maska, Albusie. Krukon założy maskę, jeśli uzna to za wyższą konieczność, a będzie przy tym tak drętwy, że rozpozna go nawet średnio rozgarnięty charłak. Puchon pomyli maskę z własnym siedzeniem lub na niej usiądzie, co na jedno wychodzi. Gryfon uważa zakładanie maski za godną pogardy sztuczkę, a Ślizgon…

Albus Dumbledore nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem.

– Severusie, jesteś niepoprawny. Jesteś genialny. Ślizgon założy maskę, jeszcze zanim spojrzy w lustro przed występem, co?

– Mniej więcej.

– Przepraszam, Severusie. Po prostu nie spodziewałem się… Myślałem, że w twoim obecnym stanie ducha…

– Będę się nad sobą rozczulał tak bardzo, że pomylę osobiste z istotnym? Nie, Albusie. Mój stan ducha nie ma tu nic do rzeczy. Czarny Pan powróci, to twoje własne słowa. Złożyłem obietnicę i nie zamierzam się uchylać. Po prostu działam… własnymi metodami. I zapewniam cię, niezbyt mi pilno do Azkabanu. Mają tam bahanki w materacach. Nie mówiąc o pluskwach czy wszach. I naprawdę niełatwo wyczarować patronusa tak, żeby dementor nie połapał się, co go trafiło.

Dumbledore spojrzał na niego przenikliwie i w zamyśleniu pogładził się po brodzie.

– Tak, zapewne.

Na twarz Snape'a wystąpił lekki rumieniec. Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. „Łżesz", mówiły oczy Dumbledore'a. „Tak, i nie oczekuj niczego innego", zdawało się odpowiadać chłodne spojrzenie młodzieńca. Dyrektor pierwszy opuścił wzrok.

– A więc oczekujemy cię pod koniec sierpnia – rzekł konwersacyjnym tonem.

Snape skinął głową.

– A do tego czasu…

– Do tego czasu posiedzę trochę w swoim parszywym mugolskim gniazdku, jeśli pozwolisz. Zostało mi jeszcze kilka spraw do załatwienia. Jestem jakieś trzydzieści kąpieli do tyłu i potrzebuję czystej pary spodni. Poza tym, Spinner's End to doskonałe miejsce, żeby pogrążyć się w depresji i poużalać nad sobą przy butelce whisky.

– Zakładam, że całkiem niedługo czeka cię jeszcze jedno spotkanie?

Cień uśmiechu przemknął przez twarz Snape'a.

– Masz absolutną rację, Albusie.

Dumbledore zrobił kilka kroków i odwrócił się nagle.

– Ach! Nawiasem mówiąc, pudło, Severusie.

– Co? – nie zrozumiał Snape.

– Hufflepuff. Poszukiwacze zaginionego siedzenia. – Dumbledore mrugnął i aportował się z cichym trzaskiem.

xxxXXXxxx

Zbyt dumny, by w tej jednej sprawie mówić prawdę, nawet jeśli kłamstwo jest niewyobrażalnie głupie. Żaden więzień nigdy nie wyczarował patronusa w Azkabanie. Nawet, jeśli miał na tyle czystą duszę, żeby to zrobić – a Albus Dumbledore nie potrafiłby z ręką na sercu nazwać Snape'a człowiekiem o czystej duszy – bez różdżki mógłby sobie tę duszę najwyżej oprawić w ramki. Tyle że istniała inna metoda na utrzymanie dementorów z dala od siebie. Mało kto wiedział, że powstrzymać dementora, to przyjąć dementora. Odepchnąć dementora, to przekonać go, że nie ma u ciebie czego szukać. Zwyciężyć dementora to przeciwstawić mu ból silniejszy, niż wszystko, co sam umie wyprodukować. Cokolwiek nosił w sercu Severus Snape, było raną większą, niż mógłby zadać szwadron strażników Azkabanu. I mimo tego zdołał obmyślić tę drobną ślizgońską gierkę…

Biedny mały Sev. Mały, chudy, przemądrzały Sev, z długim nosem wetkniętym w książkę albo kociołek, z niespokojnym wzrokiem wciąż wypatrującym, skąd nadejdzie cios. Biedny młody Sev, tak szybko uczący się opanowywać każdą niekontrolowaną emocję. Dość bystry, żeby z prawdy zrobić broń i wprząc ją we własną służbę. „Zasłużyłem na to, jak sądzę". Mówić prawdę, żeby oszukać wszystkich. Doskonałe. I nieco przerażające.

xxxXXXxxx

Nim Snape'owi udało się dotrzeć do drzwi brzydkiego, niczym się nie wyróżniającego domu w Spinner's End, drogę zastąpiła mu wysoka sylwetka.

– Severusie!

Elegancki czarodziej o jasnych, niemal białych włosach, szeroko rozpostarł ramiona. Snape spojrzał na nie, jakby otworzyły się przed nim szczęki akromantuli i zadowolił się powściągliwym skinieniem głowy.

– Lucjuszu.

Zresztą drugi były śmierciożerca, gdy bliżej przyjrzał się szatom Snape'a, również zrezygnował z zamiaru obejmowania. Dyskretnie pozwolił dłoniom zatoczyć okrągły, niejasny gest, mający oznaczać czułe, lecz raczej bezdotykowe powitanie.

– Okropnie wyglądasz.

– Tak, po wyjściu z Azkabanu ludzie zazwyczaj wyglądają elegancko jak w dniu owutemów. I sieją woń fiołków, gdziekolwiek stąpną.

Lucjusz Malfoy zaśmiał się grzecznie i nieco automatycznie.

– Prawda, mam nad tobą sporą przewagę czasową.

„I przesiedziałeś w areszcie raptem półtora dnia" – niewypowiedziana myśl przesunęła się za oczami Severusa, wpadając gładko do jednej z bezpiecznych przegródek umysłu.

– Jak dzieciak? – zapytał zamiast tego.

– No wiesz, jak to dzieciak. Narcyza trzęsie się nad nim bez chwili przerwy.

– Można powiedzieć, że mały Draco ma szczęście – zaczął ostrożnie Snape.

Lucjusz przyglądał mu się z uprzejmym zaciekawieniem, lekko przechylając głowę.

– Ma znowu ojca w domu – wyjaśnił Snape.

– A, tak. Ten proces to była czysta formalność.

– Oczywiście.

– Twój za to wypadł wspaniale – dodał Malfoy.

Snape uniósł brwi.

– No proszę. Znasz przebieg zamkniętego procesu, który ponoć nie miał miejsca. I to jeszcze tego samego dnia.

– Mój drogi, nie sądzisz chyba, że nie mam już żadnych uszu… i oczu w Wizengamocie?

– Jestem pewien, że masz.

– Więc powiedzmy, że… widziałem twój proces. Znakomita linia obrony. Ten numer z „jestem takim strasznym, złym śmierciożercą, zamknijcie mnie, choć uratowałem tyle cennych tyłków…". Kilka pionków! Za Potterów!

Żadnej myśli za oczami. Wszystkie sznurki mocno zaciśnięte w dłoniach.

– Założę się, że Czarny Pan nigdy nie dostał równie pięknego prezentu. Choć w obecnej sytuacji to oczywiście… – Malfoy zawiesił głos.

– Nie ma żadnego znaczenia – dokończył gładko Snape. Jego twarz nie zmieniła wyrazu.

– Myślisz, że on…

Severus rozłożył ręce w geście, który mógł oznaczać wszystko i nic.

– Może przyjdzie taki moment – zagaił neutralnym tonem Lucjusz – że bardziej na miejscu będzie pozbyć się naszej małej pamiątki – nieznacznym, ledwo zauważalnym ruchem musnął lewe przedramię.

Spróbuj, tylko spróbuj, Lu. W każdej chwili mogę dostarczyć ci odpowiednią fiolkę. A kiedy już wbijesz igłę w żyłę, kiedy płomień rozejdzie się po całym ciele – odkryjesz cudowne właściwości tatuaży z salonu Lorda V. i w zaskoczeniu dowiesz się, z jak niezwykłych miejsc można krwawić… Stop. To nie byłoby w żaden sposób użyteczne.

– Nie sądzę, żeby to było… konieczne – powiedział Snape chłodno.

– Tak czy owak – Malfoy wycofał się jak kobra po nieudanym ataku – Byłeś niesamowity. Biedny stary Bartie Crouch wyglądał, jakby gotów był osobiście wydupczyć gumochłona, byle tylko puścić cię wolno. „Doceniając wyraźną skruchę oskarżonego"… – Lucjusz zamilkł na chwilę. Nie doczekawszy się reakcji rozmówcy, strzepnął nieistniejący pyłek z gorsu i – jak gdyby nigdy nic – podjął dalszą konwersację.

– A czy prawdą są te plotki, jakoby…

Pytanie zawisło w powietrzu. Jako że twarz Snape'a przypominała grzeczny kawałek skały, Malfoy zdecydował się na nieślizgońską taktykę wprost.

– Stary pomyleniec naprawdę chce cię w szkole? Po tym wszystkim?

Kąciki warg Snape'a uniosły się nieznacznie. Wyglądał teraz jak bardzo brudny, bardzo zadowolony kot.

– Severusie, jesteś genialnym sukinsynem.

– Prawda?

xxxXXXxxx

Wanna była… wanną. Niezbyt piękną i mocno wiekową, z poodpryskiwaną tu i ówdzie emalią i żółtymi zaciekami, ale jednak… wanną. Trzecia z kolei woda w porównaniu z poprzednimi była już prawie przezroczysta. Długie, szczupłe ciało, zazwyczaj blade, teraz poróżowiałe od gorąca i szorowania, stopniowo zaczynało się odprężać. Mężczyzna obrzucił krytycznym spojrzeniem swoje chude nogi i zapadniętą klatkę piersiową. Trzeba będzie coś zrobić także i z tym, w końcu. Ale to później. Później.

Severus przymknął oczy i wdychał unoszący się w łazience zapach mydła i pary. Skup się na prostych sprawach. Woda. Ciepło. Nieobecność dementorów. Prawie bezpiecznie. Po jednej myśli naraz. Spokojnie. Trzeba to obejrzeć, kiedyś w końcu trzeba to zrobić.

Co za bajzel. W Azkabanie i… i wtedy, wcześniej… i tamtej nocy… musiał to załatwiać na szybko, bez zastanowienia, łatając dziury i przejścia byle jak, bez żadnej finezji.

Zabawa z dementorami przypominała zakręcanie i odkręcanie gołymi rękami kurków z wrzątkiem. Trzeba było wykazać się refleksem i odpornością na poparzenia, o precyzję w takich warunkach raczej trudno. Niektórych punktów strzegła więc bezładna plątanina kolejnych warstw, inne były pozastawiane prowizorycznymi, w kilka chwil wzniesionymi barykadami, które bez trudu mógłby obalić nawet ktoś niezbyt wprawiony w legilimencji. Samo delikatne obmacanie myślą tych miejsc powodowało ból, jak dotykanie językiem ćmiącego zęba. Myśl, że za chwilę będzie musiał z całej siły rąbnąć w ten ząb młotkiem, nie należała do przyjemnych.

Oczywiście, Severus Snape zachował pamięć o wydarzeniach. Jakiś czas temu zszokowało go zachowanie Dumbledore'a, który z całą niefrasobliwością wyciągał sobie tę lub ową myśl z głowy, żeby dać jej popływać w misce. Tymczasem jeden nieostrożny ruch, jedno lecące rykoszetem zaklęcie, i patrzysz, jak twoje myśli wsiąkają w dywan. No, mniej więcej. Niejasno zdawał sobie sprawę, że Dumbledore pilnuje wnętrza swojej głowy dużo lepiej, niżby to się mogło wydawać. Ale, tak czy owak, Snape myślodsiewni nie polubił. Wspomnienia i myśli mają stać w głowie równo, jak żołnierze na warcie, uporządkowane i gotowe do przywołania w każdej chwili, służąc do wyciągania sensownych wniosków, improwizowania w chwilach zagrożenia. Szybkie blokowanie wspomnień było sprawą dziecinnie prostą – podstawy oklumencji. Co innego emocje. Nie, nie można było tego nazwać odcięciem. Raczej… odłożeniem. Zatrzymując na chwilę strumień myśli i nasłuchując w ciszy, Severus był w stanie wyczuć każdą ze swoich… odłożonych emocji z bolesną precyzją. Nie mogła natomiast zlokalizować ich osoba postronna – i o to chodziło. Ostatnio wciąż towarzyszyło mu uczucie utrzymujące się na pograniczu kilku zmysłów – piekący ból połączony ze stałym uciskiem, monotonny szum przypominający ssący oddech dementora. Strumień emocji pod ciśnieniem. Kula wrażeń, tocząca się leniwie, w tę i z powrotem, pomiędzy brzuchem, piersią i głową. Severus zdawał sobie sprawę, że jednorazowego uwolnienia tej energii by nie przeżył. Chyba, żeby życiem nazwać kiwanie się nad własną pieluszką w sali bez klamek w świętym Mungu. Zdawał sobie również sprawę, że stopniowe zmniejszanie ciśnienia będzie procesem bolesnym, wycieńczającym i rozłożonym na długie miesiące, jeśli nie lata.

Dobrze. Ma czas.

Początkowo pewne rzeczy spychał intuicyjnie, bez zastanowienia. Nauczył się tego już przy pierwszej próbę lojalności. Zepchnąć krew wsiąkającą w piasek, bardzo puste, bardzo martwe oczy wpatrzone w niebo, pierwszy kurczący się w spazmach mięsień potraktowany cruciatusem… Takie rzeczy. Ale tu przynajmniej miał porządek, z tym się już zmierzył… Co nie znaczy, że co jakiś czas nie trzeba tego będzie robić od nowa, w ramach kolejnego przemeblowania, kolejnego przypominania sobie, że nie jest zwierzęciem – co zawsze budziło pewien żal – i że wszystko to było świadomą decyzją. Ale teraz musi uporać się z dorobkiem ostatnich miesięcy. Uzbierało się. Cholernie się uzbierało.

Trzeba zacząć od czegoś drobnego i w miarę łatwego. Od odbicia, nie od rzeczywistego wspomnienia. Od pierwszego dementora z Azkabanu. Zablokował go wtedy dość sprawnie i czysto, otwarcie nie powinno być… zbyt ciężkie. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że zaczynanie od odbić nie jest najlepszą strategią. Ostatecznie, nie odbiciami żywili się dementorzy. Ale – jak po cichu liczył – dzięki szczodrej ofercie Dumbledore'a nie będzie miał w najbliższym czasie okazji do spotkania ze strażnikami Azkabanu. Te wspomnienia leżą najpłycej, trzeba je zebrać i odrzucić, jak mętną pianę z powierzchni wywaru, zanim można będzie sięgnąć głębiej i zrobić porządki. Poza tym na nic większego chwilowo nie miał siły. Wynurzył się nieco z wody, żeby nie ryzykować podtopienia… w trakcie. Potem przymknął oczy i odchylił głowę. Z odmętów pamięci wypłynęła szara, zakapturzona sylwetka. Severus westchnął i zwolnił blokadę.

Uderzenie rozpaczy było natychmiastowe. Oderwane strzępy myśli, twarzy, głosów. Pociemniało mu przed oczami, wilgotną ręką pomacał wokół wanny i po chwili konwulsyjnie zacisnął dłoń na różdżce.

Ex…pecto

Śmiechu warte. Nie było tu dementora, który mógłby swoją ucieczką uwolnić go od bólu. Pomijając już fakt, że nieliczne szczęśliwe wspomnienia Severusa tkwiły głęboko w jego umyśle, starannie obstawione tymi najpotworniejszymi, na widok których nawet dementorzy robili w gacie. Czy może w kieckę.

Zdołał jeszcze wypuścić z ręki różdżkę, zanim z całej siły rąbnął pięścią w kafelki, tłukąc je i rozcinając sobie skórę na kostkach palców.

Obudził się godzinę później, w bardzo zimnej i lekko różowej od krwi wodzie. Jego ciało, dla odmiany, powróciło do stałego odcienia bieli. Z upuszczonej na dno wanny różdżki wypływały małe, blade rybki – idealnie pod kolor.

Sądząc po napięciu brzęczącej jak cięciwa wędrującej kuli – jakieś pół procenta roboty za nim.

xxxXXXxxx

Było piękne, gorące letnie popołudnie. Minerwa McGonagall stała przy oknie w gabinecie dyrektora, nieuważnym wzrokiem omiatając błonia. Na horyzoncie widać było potężną sylwetkę gajowego Hagrida, pchającego taczki. Profesor McGonagall wolała nie zgadywać, co kryje się pod przykrywającą je płachtą. Zapewne coś z mackami i co najmniej dwiema dodatkowymi parami oczu. Poza tym błonia były puste i spokojne. Cały Hogwart był pusty i spokojny o tej porze roku. Gdy nauczycielka transmutacji odwróciła się wreszcie od okna, jej twarz wyrażała zatroskanie. I nie zawartość taczek Hagrida była przyczyną.

– Jesteś pewien, Albusie?

– Najzupełniej.

– Wielu mogłoby powiedzieć, że to co najmniej ryzykowna decyzja.

– Niewielu ma głos w kwestiach dotyczących wewnętrznych spraw Hogwartu.

Widząc cień urazy w jej spojrzeniu, Dumbledore uspokajająco poklepał nauczycielkę po dłoni – Nie ciebie miałem na myśli, Minerwo – jego głos złagodniał.

– Mam nadzieję. Po prostu ta sprawa budzi mój niepokój. Nauczyciel z taką przeszłością… Praktycznie chwilę po procesie… Nie sądzisz, że to zbyt pochopne?

– Minerwo, są sprawy, o których nie mam prawa mówić, nawet tobie. Ale odpowiedź brzmi – z całą pewnością nie. Mam uzasadnione podstawy, by w pełni ufać Severusowi. Ten chłopak jak nikt inny zasłużył na drugą szansę. Na jakąkolwiek szansę.

– Powiedzmy, że rozumiem. Ale, pomijając wszystko inne, nie masz wrażenia, że jest nieco… za młody?

Dumbledore rozłożył ręce.

– Horacy nie dał mi wielkiego wyboru. Przecież nie odmówię zasłużonemu nauczycielowi prawa do przejścia na emeryturę. Za jakiś czas.

– Slughorn? A cóż on ma z tym wspólnego?

– Wszystko?

– Myślałam, że chcesz zatrudnić młodego Severusa na miejsce Iphigenii.

– Na stanowisku nauczyciela obrony przed czarną magią? Ależ, Minerwo, nie jestem aż tak lekkomyślny.

Od strony okna dobiegło westchnienie ulgi.

– Słusznie. Lepiej nie stwarzać… okazji.

– Okazji? Nie, ja po prostu chciałbym zatrzymać tu Snape'a nieco dłużej niż rok. Mam wrażenie, że dobrze to zrobi i nam, i jemu. A po ostatniej wizycie Toma Riddle'a w Hogwarcie stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią jest, rzekłbym… Trefne. To chyba właściwe słowo. Iphigenia miała dużo szczęścia. Ciąża to doprawdy radosny i miły powód rezygnacji.
McGonagall zasznurowała usta. Jej mina jasno wyrażała pogląd, że ciążę Iphigenii niestety-wciąż-Stowe, trudno uznać za rzecz „radosną i miłą". Lekkomyślna i gorsząca, te określenia jakoś bardziej pasowały.

– Wracając do Severusa… Ma dwadzieścia dwa lata, Minerwo. Owszem, to niewiele, ale zapewniam cię, że jest dostatecznie dojrzały. Zbyt dojrzały, być może, przedwcześnie, tak… Ale Slughorn zawsze uważał go za jednego ze swoich najzdolniejszych uczniów. Jeśli namówimy Horacego – a mam całkiem mocne argumenty – żeby pozostał z nami jeszcze przez jakiś czas i wziął klasy 4-7… Severus powinien dać sobie radę z młodziakami. Za rok czy dwa będzie mógł zdać egzamin mistrzowski. Przejmie stery, a stary Ślimak uda się w spokoju ducha na zasłużony odpoczynek z koniaczkami i ananasami. Tak, myślę, że ostatecznie nam wszystkim wyjdzie to na dobre.

– Chciałabym mieć twój optymizm, Albusie.

– Ciepłe kąpiele stóp. I pastylki fiołkowe.

– Co?

– Dobrze robią na optymizm.