10. Taki mały, taki duży...

Nic tutaj nie szło tak, jak Malcolm Bloodhurst sobie zaplanował. Chociaż może właściwiej byłoby powiedzieć, jak sobie by życzył. I jak na razie niestety okazały się to być przysłowiowe "pobożne życzenia".

Jego ojciec, co prawda sam nie dostał się na taką wymianę, więc choćby i z tego powodu już był z niego dumny. Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia: kiedy już Bloodhurstowie dowiedzieli się, że Malcolm wygrał natychmiast pod wodzą seniora rodu zaczęli działać.

Jeden z dalszych kuzynów ojca, którego starszy syn ukończył Durmstarng zaprosił go, by ten przeprowadził z nim rozmowę, podpowiadając, czym ta szkoła różni się od Hogwartu i jak ma się zachowywać i na co zwrócić uwagę, by jak najwięcej wynieść z tego wyjazdu.

Przede wszystkim jednak powiedział mu, że od samego początku powinien wyczuć i odnaleźć specjalnych podopiecznych Steina, uczniów, którzy nie tylko mieli najlepsze wyniki, ale faktycznie rządzili szkołą i zwrócić ich uwagę na siebie.

To pierwsze nie było zbyt trudne, od razu po ich wejściu do Wielkiej Sali zauważył, że uczniowie nie tylko obserwują ich, lecz zerkają by zobaczyć jak reaguje na ich zachowanie jeden konkretny uczeń - z siódmego roku, choć gdyby nie siedział przy tamtym stole Malcolm nie wziąłby go za pełnoletniego czarodzieja.

Chłopak był drobny, czarnowłosy i jego wielkie zielone oczy i delikatne rysy twarzy sprawiały, że nie wyglądał imponująco, ani przerażająco. A może raczej: nie wyglądałby, gdyby nie otaczająca go aura mocy - to ona a nie uroda zapewniła mu miejsce pośrodku stołu i sondujące spojrzenia.

Nikt nie ośmielił się wypracować sobie opinii na temat zagranicznych gości, zanim nie sprawdził co o tym myśli właśnie ten pozornie niepozorny czarodziej.

Zająwszy miejsce przy stole po stronie szóstego roku Malcolm najpierw przedstawił się najbliższemu uczniowi i w odpowiedzi usłyszał rzucone sucho imię: Brunon Gegenheim. Sąsiad nawet nie popatrzył na niego, wyraźnie nie zainteresowany tą jego próbą nawiązania rozmowy.

Niezrażony tym Malcolm zapytał go o to, co go naprawdę interesowało: kim jest ten zielonooki chłopak z siódmego roku? W odpowiedzi najpierw otrzymał oceniające spojrzenie, choć na szczęście już nie tak ostre i obojętne, jak te, które rzucano im wszystkim, gdy szli środkiem sali.

Najwyraźniej już to, że rozpoznał, ko jest najważniejszy w tym miejscu dało mu kilka punktów.

- To Julian Strand, jedyny dziedzic starego szwajcarskiego rodu. - Nie musiał mówić nic więcej. Malcolm pokiwał głową. To nazwisko nie było mu obce. Jako dziedzic Blodhurstów orientował się w układach politycznych i towarzyskich, nie tylko w Brytanii, lecz całej Europie.

A więc ten Julian jest nie tylko przystojny i potężny ale także jego ród był bogaty i wpływowy - a jedyny syn przejmował wszystko. Nic dziwnego, że był tu gwiazdą. To niewątpliwie najlepsza partia w szkole.

Niespecjalnie dyskretnie obserwował chłopaka, licząc na to, że może i on spojrzy w tę stronę. Ale ten wcale nie starał się przyjrzeć wszystkim gościom, przeciwnie, skupił się całkowicie i otwarcie tylko na jednym z nich.

I Malcolm nawet nie był zaskoczony, chociaż niewątpliwie było to wkurzające, że okazał się nim mały Tom Riddle. Ten to zawsze wiedział, jak się ustawić. Malcolm niechętnie go podziwiał, chociaż głównie chłopiec go denerwował swoją pewnością siebie i niezależnością.

Bo wszystko zdobył sam, odrzucając wszelkie propozycje pomocy od starszych kolegów, także i jego. Niby sierota półkrwi bez pieniędzy ani znajomości, a już po paru tygodniach rządził na swoim roku.

Nawet i tu w kompletnie nowym i obcym miejscu już zajął poczesne miejsce, obok kolejnego po Strandzie imponującego mocą i pewnością siebie młodszego czarodzieja. Mimo że z wyglądu nie byli do siebie podobni ci dwaj i Riddle dla niego i zapewne każdego kto miał choćby odrobinę wyczucia wyglądali jak członkowie tej samej - miłościwie im panującej rodziny.

Brunon zauważył, gdzie podążył wzrokiem i wyjaśnił, zanim zdążyłby zapytać.
- A ten blondyn obok twojego kolegi to Eric Rosenblutt. Pochodzi z Niemiec, ale jego matka jest ze Szwecji, więc czuje się tu jak w domu. - Krótka pauza i najważniejsza dla niego informacja. - Strand od pierwszego roku wziął go pod swoje skrzydła, razem mają też specjalne zajęcia u Steina.

Czyli miał dobre przeczucie - to była właśnie ta grupa, do której miał się dostać. Dobrze, że tym razem był w niej także i siódmoroczny, z tego co mówił jego kuzyn, czasem były to tylko młodziaki. Pomysł podlizywania się, by wejść w łaski takiego gówniarza, jak Riddle wcale mu się nie podobał.

Za to Julian Strand? Taki chłopak wzbudziłby jego zainteresowanie, nawet gdyby był nikim. Malcolm zawsze wiedział, kim warto się zainteresować. Strand miał w sobie to coś, takie samo coś jak miał Riddle.

Chociaż Malcolm nie był prawdziwym jasnowidzem, ale potrafił wyczuć prawdziwych graczy: tych, którym nie wystarczało podążanie za tłumem, ale woleli takim tłumom przewodzić, otwarcie lub zza sceny.

Julian Strand był takim przywódca i będzie nim także Tom Riddle, chociaż w tym przypadku Malcolm był zadowolony, że kiedy ten mały zacznie poważne gry on już zdąży opuści Hogwart. Aczkolwiek wiedział dobrze, że gdy Riddle wejdzie w dorosłe życie... Lepiej być po jego stronie. Oczywiście kluczowe było też aby on o tym wiedział.

Dlatego też zaproponował małemu pomoc, nawet gdy inni Ślizgoni widzieli w nim tylko żałosną półkrwi sierotę - zanim jeszcze pokazał pazury. Riddle odmówił, ale na pewno zapamiętał, że to Malcolm pierwszy się do niego odezwał i kiedyś to może mieć znaczenie.

Ale teraz... Teraz tylko musi obserwować Stranda i jak najszybciej spróbować się do niego zbliżyć. Taka znajomość pomoże i jemu i rodzinie.

Nie podejrzewał, że pójdzie mu łatwo i niestety miał w tym rację - absolutnie nic nie wyszło już od pierwszego punktu - aby jak chciał się do niego zbliżyć politycznie najpierw musiałby fizycznie to zrobić.

Próbował, tylko że pomimo że po śniadaniu grupy wychodziły rocznikami i oni byli tuż za pierwszorocznymi kiedy wyszedł z Sali po Strandzie i jego grupie nie było śladu.

Nie był z tego zadowolony, ale przecież to dopiero pierwsza szansa, którą stracił. Miał czas. Trzymał się więc Brunona i obserwując układ sił na swoim roczniku przekonał się, że to był wybór idealny.

Chłopak nie był z tej samej ligi, co Strand, ale był dla Malcolma wystarczająco dobry, jeżeli miał być szczery, to może i wyżej w hierarchii niż on sam. Przynajmniej w tym miejscu, a więc lepiej nie mógł trafić.

Zgodnie z poleceniami ojca i własnym rozsądkiem, kiedy tu jechał jego celem nie było korzystanie z lekcji, chociaż niewątpliwie dadzą mu więcej niż te w Hogwarcie. Głównie jednak miał zawierać nowe znajomości i sojusze.

Europę czekały duże, niebezpieczne zmiany, tak samo jak i Anglię i zapewnienie sobie właściwego startu w te nowe czasy było teraz najważniejsze.