Rozdział 1: Wakacje

Było ciepłe sierpniowe popołudnie 1995 roku. Upały, jakich tego lata doświadczyła cała Polska, powoli się kończyły. Liście na drzewach zaczynały żółknąć, wieczory stawały się coraz krótsze, a zrywający się co i raz chłodny wiatr przypominał o nadchodzącej jesieni.

Tuż przy prawym brzegu Wisły, w jednym z małych miasteczek nieopodal Warszawy, stał duży niebieski dom z kontrastującymi ciemnozielonymi okiennicami, drzwiami i dachem. Na jego tyłach rozciągał się kamienny taras i zadbany ogród. Rosnące dookoła wierzby przyjemnie kołysały się na wietrze, szeleszcząc cicho. Z pomiędzy nich widać było Wisłę, która teraz iskrzyła się w promieniach zachodzącego słońca.

Posiadłość owa od wieków należała do magicznego rodu Billewiczów. Obecnie zamieszkiwał ją ich najmłodszy dziedzic, Maciej, wraz ze swoją żoną Marią oraz dwojgiem dzieci: Wiktorią i Bartoszem.

Na kamiennym tarasie, który w trakcie wakacji był najbardziej obleganym miejscem w posiadłości Billewiczów, siedziały dwie młode czarownice rozkoszujące się idyllicznym obrazem przyrody.

- Mogłabym tu zostać i nigdy się stąd nie ruszać – wyszeptała jedna z nich, przymykając oczy.

- Nie ma tak lekko, kochana – zachichotała druga. – Trzeba się zaraz brać do nauki!

Nic nie wskazywało jednak na to, że któraś z dziewcząt planuje w najbliższym czasie wstać i zacząć robić coś innego, ponieważ rozsiadły się wygodniej na swoich krzesłach i położyły nogi na stojącej nieopodal pufie.

Pierwsza z nich była wysoką i dość szczupłą czarownicą o szaroniebieskich oczach. Jej włosy sięgały długością łopatek i miały jeden z tych ciemniejszych odcieni blondu, w których dostrzec można naturalne złote refleksy. Druga była całkowitym przeciwieństwem swojej najlepszej przyjaciółki. Była prawie o głowę od niej niższa, miała figurę w kształcie klepsydry, czarne długie włosy z opadającą na bok grzywką i oczy w ciepłym miodowym kolorze. Obydwie ubrane były w zwiewne sukienki, które stanowiły jedyny wspólny element ich wyglądu.

- Wiki? – zapytała po chwili blondynka. – Czy tobie też tak szybko minęło lato?

- Zdecydowanie za szybko – przyznała Wiktoria. – Ledwo skończyła się szkoła, a nagle jest już ostatni tydzień wakacji.

- Szkoda, że to nie w tym roku były Mistrzostwa Świata w Quidditchu – wyszeptała jej przyjaciółka, jakby bez związku, jednak wraz z tymi słowami całe odprężenie odpłynęło w niebyt.

- O-och, Ola, nawet mi o tym nie przypominaj! – głos Wiktorii załamał się na wspomnienie ubiegłego lata.

Ola potrząsnęła głową i ukryła twarz w dłoniach.

- Nigdy sobie tego nie wybaczę – wyjąkała, spoglądając na drugą czarownicę z pomiędzy palców.

Przez kilka chwil trwały w kompletnej ciszy, słychać było jedynie ich oddechy, po czym obydwie, jednocześnie, wybuchły niemal histerycznym śmiechem. Chichotały przez kilka długich minut. Kiedy w końcu udało im się uspokoić, Wiktoria machnęła różdżką wyczarowując chusteczki, wzięła jedną dla siebie, a drugą podała przyjaciółce. Obydwie dosłownie popłakały się ze śmiechu. Żadna z nich nie mogła temu zapobiec. Wspominanie wakacji pomiędzy ich piątym, a szóstym rokiem nauki, zawsze kończyło się tak samo i nikt, kto wiedział, co wydarzyło się w tamtym czasie, nie mógł dziwić się ich reakcji.

Mistrzostwa Świata w Quidditchu odbywały się raz na cztery lata i były jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń w magicznym świecie. Zeszłego lata mistrzostwa, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, odbywały się w Europie, a konkretniej w Wielkiej Brytanii, dlatego Ola i Wiktoria, podobnie jak niemal wszyscy ich koledzy i koleżanki ze szkoły, już na kilka miesięcy wcześniej zadbali o to, aby ich rodzice kupili im bilety na chociaż jeden z meczy. Jako, że rodzina Oli była bardzo blisko spokrewniona z mieszkającymi w Wielkiej Brytanii Malfoyami, wujek Lucjusz w prezencie przesłał swojemu ciotecznemu bratu, a tym samym ojcu Oli, sześć imiennych zaproszeń na finałowy mecz quidditcha w loży samego brytyjskiego ministra magii i późniejsze spotkanie z wygraną drużyną. Pięć z nich przeznaczone było dla dziadków i rodziców Oli oraz niej samej. Szóste, natomiast, przeznaczone było właśnie dla Wiktorii. Malfoyowie doskonale wiedzieli, że Ola traktowała przyjaciółkę niemal jak siostrę, znali ją z licznych opowieści i dlatego postanowili zaprosić również ją. Większego szczęścia nie mogły się spodziewać. Cała szkoła zazdrościła im zaproszeń i każdy pytał czy dadzą radę załatwić im autograf ulubionego gracza.

Radość Oli i Wiktorii nie trwała jednak długo. Na tydzień przed finałem rozgrywek, tuż po totalnej porażce Anglii w meczu przeciwko drużynie z Transylwanii, chciały poprawić sobie humor latając na miotłach nad Wisłą. Początkowo po prostu latały we wszystkie strony rozmawiając o zbliżającym się finale, później zaczęły robić niezbyt trudne akrobacje, aż w końcu, ku swojemu nieszczęściu, postanowiły wykonać słynny zwód Wrońskiego. Startując z bardzo dużej wysokości, zmuszając swoje Nimbusy 2000 do lotu z ogromną prędkością, jednocześnie zanurkowały pionowo w stronę rzeki. Nie przewidziały jednak pojawiających się tuż nad taflą wody silniejszych podmuchów wiatru, nie zdążyły na czas poderwać mioteł i w konsekwencji wpadły do Wisły, natrafiając na wyjątkowo kamieniste dno. Z tego zdarzenia wyszły żywe, ale całe poobijane, posiniaczone i krwawiące w kilku miejscach. Najgorszymi obrażeniami były jednak skomplikowane złamania. Kości w prawej nodze Oli i lewym ramieniu Wiktorii były połamane w tylu miejscach, że najbezpieczniej było je usunąć całkowicie i wyhodować od nowa. Czarownice kolejne dwa tygodnie spędziły w szpitalu, gdzie pod kontrolą magomedyków musiały pić Szkiele-Wzro. Finałowy mecz Mistrzostw Świata w Quidditchu dosłownie przeleciał im koło nosa, a przyjaciółki do tej pory nie potrafiły uwierzyć, jak mogły być tak głupie i nieodpowiedzialne.

- Przynajmniej twój kuzyn przysłał nam autograf Kruma na pocieszenie – podsumowała Wiktoria.

- To akurat nie miało nic do rzeczy z mistrzostwami, a z tym ich Turniejem Trójmagicznym – zauważyła trzeźwo Ola. – Swoją drogą, w Wielkiej Brytanii tyle się dzieje. Najpierw Mistrzostwa Świata w Quidditchu, zaraz potem Turniej Trójmagiczny w Hogwarcie, a u nas? – zapytała retorycznie. – Nuuuuuudy! Nic się nie dzieje. Żadnych konkursów, żadnych turniejów, tylko Polski Puchar Quidditcha. Szkoda, że nie ma nic o wymiarze międzynarodowym.

- Mówiąc o Turnieju Trójmagicznym… – zagadnęła Wiktoria. – Tata niedawno przyniósł z ministerstwa Proroka Codziennego. Jakiś stary numer, jeszcze z przed wakacji. Był tam bardzo obszerny artykuł o ostatnim zadaniu i była też wzmianka o Harrym Potterze, który podobno twierdzi, że…

- Voldemort powrócił? – Ola weszła w słowo przyjaciółce.

Wiktoria skinęła głową.

- Zastanawiałam się czy może… czy może coś wiesz?

Ola westchnęła. Spodziewała się tego pytania. Właściwie, to była pewna, że pytania o ewentualny powrót Czarnego Pana będę ją w tym roku prześladować. W całej szkole była jedyną osobą, posiadającą bliską rodzinę w Wielkiej Brytanii. Plotki o powstaniu z martwych Lorda Voldemorta tempem błyskawicy obiegły całą Europę. Do polskich magicznych gazet dotarły już następnego dnia tuż po ostatnim zadaniu Turnieju Trójmagicznego, kiedy to podobno rzeczony czarnoksiężnik miał powrócić. I o ile wszyscy będą zapewne chcieli dowiedzieć się czegoś od niej, myśląc, że ma bardziej potwierdzone informacje ze względu na brytyjską rodzinę, o tyle Wiktoria była jedyną, która wiedziała o tym, że wuj Lucjusz przed laty był Śmierciożercą.

- Niestety nic nie wiem – odpowiedziała Ola. – Już dawno nie widziałam się z wujostwem, a podpytywanie o to Draco w liście nie jest zbyt bezpieczne. Nawet gdybym obłożyła pergamin mnóstwem zaklęć ochronnych, to nadal nie jest to dobry pomysł. Ale ja też jestem tego ciekawa – przyznała z zapałem. – Nawet nie wiesz jak bardzo. Z jednej strony wydaje się to całkowicie nieprawdopodobne, ale z drugiej…

- Niby dlaczego Potter miałby kłamać? - tym razem to Wiktoria dokończyła słowa przyjaciółki.

- Dokładnie – potwierdziła. – Co prawda nie znam chłopaka osobiście, a Draco nie ma o nim zbyt dobrej opinii, ale sama wiesz, jakie poglądy na czystość krwi mają Brytyjczycy, a Potter jest czarodziejem pół-krwi, no i koniec końców to przecież on był powodem, dla którego Czarny Pan zniknął. Nic więc dziwnego, że Draco za nim nie przepada.

Dalszą rozmowę młodych czarownic przerwał dobiegający zza domu, narastający z każdą chwilą dźwięk, w którym przyjaciółki rozpoznały refren najbardziej popularnej piosenki mijającego lata.

O północy na brumśtyku,

wiedźma robi fiku-miku.

Szybko na Sabat pomyka,

Łysa Góra czeka!

Gdyby nie znały słów piosenki na pamięć, trudno byłoby im się ich domyśleć, ponieważ śpiewający głos wypowiadał słowa bardzo niewyraźnie. Przez trawnik po ich lewej stronie szła niska kobieta w wieku około czterdziestu pięciu lat. Miała krótkie ciemne włosy, a jej twarz pokrywały już pierwsze zmarszczki. Czarownica niosła duży wiklinowy kosz, a w ręku trzymała nadgryzione jabłko. Podśpiewywała wesołą piosenkę, jedząc w tym samym czasie.

- O, Wikusia! – zakrzyknęła pani Billewicz. - Tak właśnie myślałam, że was tu z Olą znajdę. Dziś rano tata przyniósł z pracy pyszne jabłka. Dostał je od jakiegoś wdzięcznego czarodzieja z Grójca. Macie ochotę?

Obydwie chętnie przyjęły owoce. Jabłka były słodkie i twarde, dokładnie takie, jakie Ola lubiła najbardziej.

- Musimy wybrać się na Stare Miasto. Najwyższy czas – powiedziała pani Billewicz jakby do siebie, po czym zwróciła się do blondwłosej dziewczyny. - A ty, Olu? Masz już wszystkie rzeczy do szkoły?

- Nie, jeszcze nie – odparła czarownica. – Właściwie jeszcze nic nie mam, a w tym roku potrzebuję też nowych szat. Te stare są już znoszone i w kilku miejscach dziurawe.

- My też będziemy kupować szkolne szaty dla Wiktorii no i oczywiście dla Bartka. On tak szybko z nich wyrasta – westchnęła. - I masz rację, Olu, one bardzo szybko się dziurawią.

- Tylko, że Oli i Bartkowi szkolne szaty dziurawią się z zupełnie innych powodów – Wiktoria roześmiała się na samo wspomnienie przygód jakie każde z nich miewało w szkole.

Bartek był mądrym i inteligentnym czarodziejem, ale przy tym niezwykle niezdarnym. Na lekcjach zielarstwa i eliksirach zdarzały mu się drobne wypadki. Nigdy nie było to nic poważnego. Czasem niechcący plusnął na siebie jakiś silnie żrący eliksir, innym razem przypadkowo otarł się peleryną, o którąś z trujących roślin. Nie były to sytuacje zagrażające zdrowiu, jednak szkolnemu mundurkowi na pewno.

Ola, natomiast, w minionym roku szkolnym odnalazła w bibliotece książkę o broni białej, która zainteresowała ją od pierwszej strony. Cały opasły tom pochłonęła w jeden weekend, prawie zapominając o odrobieniu zadań na poniedziałkowe lekcje. Krótko potem postanowiła wypróbować kilka trików ze sztyletem, o których czytała, jednak nie było to w żadnej mierze tak łatwe, jak mogłoby wydawać się z opisów zamieszczonych w książce. Jej próby zakończyły się kilkoma rozciętymi ubraniami, jednak dziewczyna nie poddała się i czasami trenowała przy pomocy sztyletów wystruganych z drewna. Szło jej całkiem nieźle, ale do prawdziwych sztyletów nigdy później nie wróciła. Postawiła zaczekać do czasu, aż pozna kogoś kompetentnego do sprawdzenia jej zdolności.

- Czy to nie jest twoja sowa, Olu? – zapytała nagle pani Billewicz, spoglądając wysoko ponad czubki wierzb.

Ola podążyła za jej wzrokiem. Na tle zachodzącego słońca widać było ciemny zarys niewielkiej płomykówki i czarownica już z daleka poznała swoją Balbinkę. Sówka o karmelowo-białym upierzeniu usiadła na ramieniu swojej właścicielki i wyciągnęła w jej kierunku nóżkę, do której przywiązany był list. Ola odwiązała pergamin i pogłaskała łaszącą się do niej sowę.

Na kopercie granatowym długopisem wypisano dwa słowa: Aleksandra Kardian. Ola od razu rozpoznała charakter pisma swojej mamy i otworzyła wiadomość.

Oleńko,

wróć do domu od razu, gdy tylko otrzymasz ten list.

Mama

- Muszę pilnie wracać do domu – powiedziała zaskoczona czarownica. – Mam tylko nadzieję, że nie stało się nic złego – dodała po chwili.

Szepnęła Balbinie, aby wracała prosto do domu i po chwili sowa zniknęła za horyzontem.

- Skorzystaj z naszego kominka – zaproponowała Wiktoria.

- Nic z tego – odezwał się głęboki głos tuż za czarownicami. - Sieć Fiuu została zamknięta kilka godzin temu.

W drzwiach wychodzących na taras stał pan Billewicz. Miał nieco podkrążone oczy i bladą twarz ze zmęczenia. Widać było, że miał wyjątkowo trudny dzień w pracy.

- Co się stało z siecią Fiuu? – zapytała pani Billewicz.

- Pojawiły się dziwne zakłócenia, Marysiu – odpowiedział czarodziej. – Nie zostały jeszcze zidentyfikowane, dlatego dla bezpieczeństwa postanowiono zamknąć wszystkie kominki w Warszawie i okolicach. Musiałem skierować cały departament do Biura Głównego Sieci Fiuu. Wszyscy zajmują się teraz ustaleniem co się właściwie stało. Wpadłem tylko na kilka minut, zaraz muszę wracać do pracy.

Pan Maciej Billewicz był zastępcą dyrektora Departamentu Magicznego Transportu. Jego przełożony był teraz na urlopie w Ameryce Południowej, pozostawiając cały departament wraz ze wszystkimi problemami i awariami na głowie swojego zastępcy.

- Przygotuję Ci coś do jedzenia – zaproponowała mama Wiktorii i nie czekając na odpowiedź męża, zniknęła wewnątrz domu.

- Mogę pożyczyć twoją miotłę? – spytała Ola, patrząc na przyjaciółkę.

- Oczywiście, że tak! – zapewniła z zapałem Wiktoria.

- Nie ma sensu – zaoponował pan Billewicz. – Powrót do domu na miotle zajmie ponad pół godziny. Teleportuję się z tobą do parku. Bądź gotowa za pięć minut.

- Dobrze – natychmiast zgodziła się Ola. – Bardzo dziękuję za pomoc – dodała po chwili, uśmiechając się z ulgą.

Od zeszłorocznego wypadku na miotłach, dziewczyna nie przepadała za tym środkiem transportu, więc była wdzięczna tacie Wiktorii za jego propozycję.

Pan Billewicz schował do skórzanej teczki kilka kanapek, które zrobiła pani Billewicz, i pocałował żonę na pożegnanie. Chwilę potem razem z Olą i swoją córką skierował się ku bramie posiadłości, gdzie kończyły się bariery antyteleportacyjne.

- Daj znać o co chodzi. Będę się martwić – szepnęła Wiktoria, przytulając przyjaciółkę.

- Jak tylko się dowiem, zaraz wyślę ci sowę z wiadomością – zapewniła Ola.

- Gotowa? – zapytał starszy czarodziej wyciągając rękę w kierunku dziewczyny.

Ola nabrała powietrza w płuca, zacisnęła dłoń na przedramieniu mężczyzny, zamknęła oczy i skinęła głową. W tej samej chwili poczuła, jak całe jej ciało kurczy się, by po ułamku sekundy znów wrócić do normalnego rozmiaru. Kiedy poczuła, że jej stopy dotykają ziemi, lekko zakręciło się jej w głowie i jęknęła cicho.

- Wszystko w porządku? – usłyszała zaniepokojony głos pana Billewicza. - Jesteśmy już na miejscu, możesz otworzyć oczy.

Ola rozejrzała się dookoła. Stali na trawie w samym środku parku znajdującego się na końcu ulicy Szafranowej, gdzie mieszkała. Park był cichy i prawie pusty. Jedynie kilkoro mugolskich dzieci bawiło się na pobliskim placu zabaw. Na szczęście nikt nie zauważył dwojga ludzi pojawiających się z nikąd pomiędzy klombami.

- Tak, wszystko dobrze – zapewniła Ola. – Po prostu rzadko teleportuję się z kimś innym oprócz mojego taty. Nie jestem do tego przyzwyczajona.

- Rozumiem, Wiktoria ma tak samo – pan Billewicz uspokajająco uśmiechnął się do dziewczyny. – Na szczęście już niedługo kończycie osiemnaście lat i same będziecie mogły się teleportować.

- Jeszcze tylko pięć miesięcy do kursu – przyznała Ola.

- Pozwolisz, że nie będę odprowadzał cię pod sam dom? – zapytał czarodziej. – Naprawdę powinienem jak najszybciej wracać do ministerstwa.

- Oczywiście – zapewniła. – Jeszcze raz bardzo dziękuję za aportowanie mnie aż tutaj.

- Mam nadzieję, że nie stało się nic złego – zdążył dodać Pan Billewicz, zanim z cichym pyknięciem zniknął z parku.

Ja też mam taką nadzieję - pomyślała Ola, po czym szybkim krokiem ruszyła w kierunku domu.

Powoli zapadał zmrok. Uliczne latarnie rozbłysły ciepłym żółtym światłem. Ulica Szafranowa była osiedlową, asfaltową uliczką w kształcie łuku. Po obydwu jej stronach ciągnął się ułożony z jasnoszarej kostki chodnik, na którym bawiły się dzieci. Niektóre z nich jeździły na wrotkach i rowerach, inne rysowały po nim kredą i grały w klasy, a kilku chłopców odgrywało bitwę na miecze, które były zwykłymi patykami. Ola mieszkała prawie na drugim końcu ulicy Szafranowej mającej około pół kilometra długości, dlatego czekał ją jeszcze krótki spacer. Po wyjściu z parku czarownica minęła kolorową szkołę podstawową, gdzie pracowała jej mama, długi rząd segmentów i kilka wolnostojących domów. Swój dom dostrzegła dopiero za niewielkim skrzyżowaniem z ulicą Szałwii.

Był to średniej wielkości jednopiętrowy budynek z użytkowym poddaszem. Otynkowane na kremowo ściany i stonowany czerwony dach wyróżniały się na tle innych domów na ulicy Szafranowej, których właściciele postawili na zdecydowanie bardziej jaskrawe kolory. Ola już dawno zauważyła, że mugole mieli tendencje do wyróżniania się. Zawsze chcieli mieć wszystko lepsze, piękniejsze, nowsze i bardziej kolorowe od innych. Wszyscy sąsiedzi Oli byli mugolami, dlatego miała wieloletnie doświadczenie w tym względzie. Kremowy dom numer 11 na ulicy Szafranowej był więc jedynym, w którym mieszkali czarodzieje, a konkretniej jedna czarownica, ponieważ mama Oli była także mugolką.

Dziewczyna nie miała żadnych uprzedzeń do mugoli. Trudno żeby je miała, skoro jej własna matka i dziadkowie byli nimi. Lubiła mugolskie wynalazki, technikę i elektryczność. Ba! Tego lata mama nauczyła ją nawet jeździć samochodem. Miała kilku znajomych wśród mugoli, którzy oczywiście nic nie wiedzieli o magii, ale latem, gdy wracała do domu na wakacje, chętnie spędzała z nimi długie ciepłe dni. Jej sąsiedzi często byli jednak dość „uporczywi", jak mawiała jej mama i mieli „ciężki charakter", jak twierdziła babcia. Ola nazywała ich po prostu wścibskimi. Niepracujące sąsiadki, które zajmowały się domem, potrafiły pół dnia przesiedzieć w oknie, podglądając pozostałych sąsiadów, a potem plotkowały siedząc na ławkach w parku, gdy oczekiwały, aż ich pociechy wyjdą ze szkoły. Ola nie raz zastanawiała się jakim cudem, żadna z nich nie ogarnęła jeszcze tego, że dziewczyna jest czarownicą. Domyślała się jednak, że było to spowodowane licznymi barierami i zaklęciami ochronnymi, które jej tata umieścił wokół domu.

Już z daleka Ola widziała włączone na parterze światło, jednak dopiero gdy zbliżyła się do budynku, zauważyła, że w salonie oprócz jej mamy była jeszcze jedna osoba. Przez grube firanki nie była jednak w stanie dostrzec nic poza cienistym zarysem postaci. Gdy tylko dotknęła furtki, poczuła jak magiczne bariery rozpoznały ją i bez konieczności wpisywania kodu w domofonie mogła nacisnąć klamkę i wejść do ogrodu, na który składała się świeżo skoszona trawa i dużych rozmiarów rabatka z azaliami, ulubionymi kwiatami jej mamy. Drewniane drzwi wejściowe do domu otworzyła z równą lekkością, co furtkę.

Kiedy znalazła się w przedpokoju, usłyszała znajomy głos dobiegający zza ściany. Szybko zdjęła skórzane sandałki, wsunęła stopy w kapcie i pobiegła do salonu.

- Tata? – zapytała zaskoczona, widząc swoich rodziców rozmawiających przy mrożonej herbacie.

Rodzice Oli od wielu lat nie mieszkali razem. Jej ojciec był czarodziejem czystej krwi, pochodzącym z bardzo starego rodu. Od kilkudziesięciu lat w wielu krajach słowiańskich, gdzie przez wieki wyjątkowo rygorystycznie przestrzegano zasady zachowania czystości krwi, działy się niepokojące rzeczy. Z czysto krwistych małżeństw rodziły się dzieci, które miały problemy z zachowaniem magii. Nie były one charłakami, rodziły się czarodziejami i czarownicami, jednak w miarę upływu czasu, w okresie dojrzewania, magia zaczynała opuszczać ich ciała. Było jej zbyt wiele, była zbyt stara, zbyt „dusząca", jak mawiała jej nieżyjąca ciotka, i zbyt mocno skompresowana, aby mogła utrzymać się we wkraczających w dorosłość magach. Stan, w którym czarodziej nie rodzi się charłakiem, a stawał się nim po wielu latach korzystania z magii, zawsze kończył się śmiercią. Opuszczony przez magię organizm nie dawał sobie rady bez niej. Charłacy będący wcześniej czarodziejami i czarownicami umierali w bólu i męczarniach. Taki los spotkał również ciocię Oli, a siostrę jej taty – Agatę Kardian, którą magia zaczęła opuszczać na długo przed narodzinami Oli. Czarownica z każdym dniem zmieniała się w charłaka, aby przed ponad czterema laty w końcu umrzeć.

Nie istniało żadne lekarstwo, eliksir, ani zaklęcie, które mogłoby uzdrowić maga dotkniętego postępującym genetycznie charłactwem. Jedynym sposobem na jego zapobiegnięcie było rozrzedzenie krwi. W większości przypadków efekt ten dawało radę uzyskać się, zawierając małżeństwa między czysto krwistym magiem, u potomków którego podejrzewano możliwość wystąpienia zespołu uciekającej magii, a czarownicą lub czarodziejem pochodzącym z rodziny mugolskiej. Jednak w wyjątkowych sytuacjach jedynym rozwiązaniem, chroniącym przyszłe dzieci przed tak strasznym losem, było wiązanie się w małżeństwa z mugolami. Ród Kardianów przez ponad dwadzieścia pokoleń wiązał się z innymi potężnymi magicznymi rodzinami. Kiedy przed laty dziadek Oli, Albin Kardian, ożenił się z Anastazją Malfoy, coś pękło. Syn Kardianów był zdrowym, silnym czarodziejem, jednak młodsza córka zachorowała. Jako, że zespół uciekającej magii najczęściej dotykał czarownice, znacznie rzadziej czarodziejów, a wraz z jego wystąpieniem, pojawiała się także niemożność zajścia w ciążę, wiele rodów przestawało istnieć. Właśnie dlatego Andrzej Kardian, syn Albina i Anastazji postanowił ożenić się z mugolką, Elizą Ostrowską, z którą od lat się przyjaźnił. Ich małżeństwo nie opierało się na miłości, Ola doskonale o tym wiedziała, jednak ich głęboka, długa przyjaźń oraz wzajemny szacunek sprawiły, że jej rodzice mieli ze sobą bardzo dobry kontakt.

Andrzej i Eliza zamieszkali razem na ulicy Szafranowej tuż po ślubie. Czarodziej wyprowadził się do rodowej posiadłości Kardianów dopiero, gdy Ola skończyła sześć lat i rozpoczęła naukę w mugolskiej szkole podstawowej. Dziewczyna zawsze uważała, że takie rozwiązanie było zdecydowanie lepsze niż wspólne mieszkanie. Jej rodzice pochodzili z zupełnie innych światów i nie zawsze rozumieli ten drugi. Oczywiście tata bywał u nich nawet kilka razy w tygodniu, czasem spędzał w domu całe dnie. Nie przestał nawet wtedy, gdy Ola przerwała naukę w mugolskiej podstawówce po otrzymaniu listu ze szkoły magii. Rodzice lubili spędzać ze sobą czas, doskonale się dogadywali, a jedynym czego im brakowało do bycia prawdziwym małżeństwem była miłość.

Ola była niesamowicie wdzięczna swojemu tacie i całej jego rodzinie. Wiedziała, jak trudno było im pokonać wielowiekowe uprzedzenia do mugoli. Wiedziała również, że tylko dzięki decyzji jej ojca, była teraz zdrową czarownicą i mogła cieszyć się swoją magią, którą tak niezmiernie kochała.

Tata zazwyczaj nie odwiedzał ich bez zapowiedzi, dlatego Ola była tak zdziwiona jego obecnością.

- Nie spodziewaliśmy się ciebie tak szybko – powiedział Andrzej Kardian, widząc córkę przed sobą.

Zanim Ola zdążyła cokolwiek powiedzieć, zauważyła, że jej tata wyglądał okropnie. Zupełnie jakby jego twarz postarzała się o kilka lat. Jego wiecznie błyszczące, radosne, szaroniebieskie oczy, były teraz smutne, a policzki matowe i zapadnięte. Miał kilkudniowy zarost i brudne włosy. Jej mama również nie wyglądała najlepiej. Była czysta i zadbana, jak zwykle, jednak w jej granatowym spojrzeniu czaił się smutek i ból. Ola od razu wiedziała, że stało się coś złego.

- Na Merlina… - wyszeptała słabo. Opadła na najbliższy fotel i ponaglającym wzrokiem wodziła pomiędzy rodzicami. – Byłam u Wiktorii – dodała w odpowiedzi na stwierdzenie taty. – Pan Billewicz teleportował się ze mną do parku. Podobno są jakieś zakłócenia i sieć Fiuu nie działa w całym mieście.

- Och… rzeczywiście! Zupełnie wyleciało mi to z głowy – odparł jej tata.

Wraz z tymi słowami, Ola poczuła się jeszcze gorzej. Wiedziała już, że wydarzyło się coś naprawdę strasznego, skoro jej tata o czymś zapomniał. Andrzej Kardian miał zawsze doskonałą, szczegółową, wręcz fotograficzna pamięć i dosłownie nigdy o niczym nie zapominał.

- Podziękuję Maciejowi przy okazji – czarodziej mruknął do siebie.

- Co się stało? – wypaliła Ola. Nie mogła już dłużej wytrzymać napięcia, jakie panowało w salonie.

- Kochanie – tym razem odezwała się jej mama. – Twoja babcia kilka dni temu gorzej się poczuła.

Mózg Oli zaczął pracować na najwyższych obrotach.

- Babcia? – zapytała. – Która babcia?

- Babcia Anastazja – odpowiedział cicho tata. Jego głos był przepełniony takim żalem, że Ola dosłownie odczuła ból jaki rozrywał mu serce.

- Tato, błagam, powiedz mi wszystko! Nie mogę już wytrzymać! Co się stało babci? – Ola prawie krzyczała, jednak rodzice nie zwracali uwagi na ton, jakim się do nich zwracała. Doskonale wiedzieli, że miała prawo być zdenerwowana.

Pan Kardian westchnął głośno, wziął dłonie córki w swoje ręce i spojrzał jej prosto w oczy.

- Jakiś tydzień temu babcia zemdlała. Straciła przytomność i przez ponad kwadrans dziadek nie mógł jej dobudzić. Sprowadziliśmy magomedyka, który powiedział, że jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego u czarownicy w tym wieku, ani tak szybko postępującego… - głos mężczyzny załamał się, jednak po chwili ponownie zabrał się w sobie i kontynuował. – Babcia zaczęła tracić magię, tak jak twoja ciocia, jednak w znacznie szybszym tempie i ze zdecydowanie większą intensywnością. W tej chwili jest już praktycznie charłakiem.

Olą wstrząsną dreszcz. Poczuła jak w jej oczach zbierają się łzy, a magia zaczyna niekontrolowanie drżeć.

- A magomedycy? – wyszeptała.

- Niestety – jej tata pokręcił przecząco głową. – Próbowali wszystkiego. Gdybyśmy wcześniej zrobili te badania, które ty i ja mieliśmy kilka lat temu, sprawdzające, czy jesteśmy zdrowi… może wtedy można byłoby próbować opóźnić postęp choroby, ale teraz jest już za późno. Nikt nigdy nie przypuszczał, że skoro przez prawie siedemdziesiąt lat z jej magią nic się nie działo, nagle coś może się zmienić. A teraz babcia umiera.

- Ile? – wychrypiała Ola.

- Dzień, góra dwa. Ale może i kilka godzin – grobowy ton głosu czarodzieja powiedział jej, że nie było nadziei.

Ola zapomniała jak się oddycha. Czuła jak jej serce przeszywają miliony igieł. Jej magia pulsowała w całym ciele i nagle Ola poczuła, że przestaje ją kontrolować. W tej samej chwili stojący na ławie dzbanek z mrożoną herbatą eksplodował, zalewając dywan i kanapę bursztynowym płynem, zupełnie tak jak wtedy, gdy czarownica miała kilka lat i nie potrafiła jeszcze kontrolować budzącej się w niej magii. Olą wstrząsną głośny szloch, którego nie potrafiła powstrzymać i z płaczem rzuciła się w ramiona rodziców.


Jeżeli udało się Wam dobrnąć do końca rozdziału, jest mi niezmiernie miło, że Was zaciekawiłam.

Będę wdzięczna za wszelkie uwagi dotyczące tekstu, szczególnie te o ewentualnych błędach i interpunkcji.

Tak jak w opisie, jest to moje pierwsze w życiu fanfiction. Zabierałam się do niego dość długo, ale w końcu znalazłam w sobie odwagę i oto jest pierwszy rozdział. Pomysł na tę historię pojawił się w mojej głowie pod czas snu. Tak, dokładnie, ogólny zarys przyśnił mi się pewnej nocy, po kilku długich, kilkugodzinnych sesjach czytania fanfików. Resztę dowymyśliłam sobie sama, już na jawie :)

Mam nadzieję, że opowiadanie przypadnie Wam do gustu. Mi osobiście bardzo podoba się ten pomysł. Gdyby tak nie było, pewnie nigdy nie odważyłabym się opublikować Wspomnień, ale ja znam już całą historię, a Wy jeszcze nie, więc może dlatego jestem tak entuzjastycznie do niej nastawiona. Obiecuję dać z siebie wszystko, aby w jak najlepszy sposób przelać Wspomnienia z Polski na pergamin… Tfu! Papier, oczywiście!

Jeżeli macie jakieś pytania lub po prostu chcecie podzielić się swoimi wrażeniami, piszcie śmiało!

Będę ogromnie wdzięczna za komentarze :)