Wszystko...

Chyba każdy zna efekt motyla, brak jednego małego robaka zmienił oblicze świata. A co może uczynić brak jednego wielkiego czarodzieja?

Rozdział 1 Efekt trzmiela

Był piękny, letni dzień. Co prawda, większość mieszkańców Wielkiej Brytanii narzekała na przetaczającą się przez kraj falę upałów, ale tutaj w starym gęstym lesie, nie było to aż tak uciążliwe. Wiekowe drzewa łączyły się gęstymi koronami, tworząc nieprzenikniony zielony dach odcinający nadmiernie palące słońce i w sercu lasu panował przyjemny rześki chłód. Mieszkańcy lasu wiedli spokojne życie, mimo że opodal znajdowała się niewielka miejscowość Little Hangleton.

Ludzie jednak rzadko zapuszczali się do lasu. Głównie z uwagi na krążące od lat opowieści o Strasznym Dworze na wzgórzu za lasem, stojącym od lat pustym, po makabrycznej zbrodni na mieszkającej tam rodzinie Riddle'ów. Równie ponure opowieści krążyły też o znajdującej się w głębi lasu nieopodal drogi do Dworu starej zrujnowanej chacie, której mieszkańcy, Gauntowie, też zostali brutalnie wymordowani.

Te opowieści nie miały jednak wpływu, na życie mieszkającej w starym dębie nieopodal owej chaty rodziny wiewiórek. Ceniły one sobie jej sąsiedztwo a szczególnie jej ogrodu. Dla ludzi był on żałosny, zarośnięty i zaniedbany, równie nędzny jak samo domostwo. Dla wiewiórek był nieocenionym skarbcem, pełnym drzew i krzewów, na których właśnie pojawiały się pierwsze owoce. Smakowity dodatek do zwykłej dla nich głównie żołędnej a czasem także orzechowej diety.

Co prawda dom otaczała dziwna atmosfera, ale ogród był zbyt kuszący by go odpuścić, więc gdy jedna z nich stała na tylnych łapkach obserwując podejrzaną chatę i węsząc, reszta zbierała zapasy. Zwierzaki z zapałem zajmowały się obieraniem z owoców starego karłowatego drzewka wiśniowego, kiedy na biegnącej nieopodal zarośniętej drodze rozległ się głośny trzask a chwilę potem na polance przed chatą pojawił się człowiek.

Nie był to widok częsty w tych okolicach a małe wiewiórczęta nie widziały jeszcze w ogóle czegoś takiego. Ale nawet gdyby miały z ludźmi jakieś doświadczenia, ten osobnik i tak by je zaskoczył. Roztaczał wokół siebie dziwną, groźną aurę, która była wystarczająco potężna, by nawet nie wiedzące o co chodzi wiewiórki poczuły strach i natychmiast uciekły na swoje drzewo, ostrożnie wyglądając z dziupli by swoimi czarnymi oczkami obserwować nieznaną istotę.

Nieczęsty w starym lesie gość był na tyle zaaferowany sobą, że nie zauważył pierzchających po jego pojawieniu się zwierzaków. Szybkim krokiem zmierzał w stronę zrujnowanej chaty, mrucząc do siebie pod nosem z ponurą miną.
Albus Dumbledore, bo to o nim mowa był naprawdę, totalnie, absolutnie wściekły. Jego największy wróg, Tom Marvolo Riddle, albo jak sam się nazwał Lord Voldemort (tu głośno prychnął z odrazą), odrodził się miesiąc temu, wykorzystując jego podopiecznego Harry'ego Pottera, którego bezczelnie wykradł mu sprzed nosa.

Dumbledore zaklął z pasją, kopiąc leżący na ścieżce kamień. Oczywiście, nigdy nie mógł sobie pozwolić na takie zachowanie w Hogwarcie, gdzie musiał prezentować swój dobroduszny i zawsze życzliwy wizerunek, w czym wydatnie pomagało mu zaklęcie glamour, układające jego twarz w idealnie pogodne rysy.

Ale czasem już nie potrafił tego znieść i wtedy uciekał do swojego domu albo w jakieś inne opustoszałe miejsce, gdzie mógł dać upust swoim prawdziwym uczuciom.

Teraz jednak jego celem nie było tylko pozbycie się nadmiaru emocji. Miał ważniejsze zadanie.
Nie mógł sam bezpośrednio zaatakować Lorda Voldemorta, ale zaplanował podstępny atak na swojego przeciwnika, miał uderzyć tam, gdzie go naprawdę zaboli, samemu trzymając się bezpiecznie z daleka.

Przyjrzał się znajdującemu się na środkowym palcu jego prawej ręki staremu żelaznemu pierścieniowi z niezwykłym rzeźbionym kamieniem. Ani metal ani kamień nie wyglądały na specjalnie drogie, ale dla niego i dla Voldemorta pierścień był bezcenny. Kamień był Kamieniem Wskrzeszenia a dodatkowo pierścień był horkruksem Czarnego Pana.

Czarodziej uśmiechnął się z okrutną satysfakcją, nie było łatwo go znaleźć a jeszcze trudniej będzie go zniszczyć, ale wierzył, że zna sposób.
Ustalił na podstawie magicznych ksiąg, jakie są możliwe sposoby na zniszczenie horkruksa i jeden z nich już potwierdził jego młody adept, niszcząc Dziennik będący horkruksem, przy użyciu kła z jadem bazyliszka.

Tak, metody były pewne i zostało tylko wybranie, której on sam miał użyć.

Dumbledore znowu uśmiechnął się szeroko, choć uśmiech ten zaszokowałby każdego, kto znał jego oficjalne oblicze. Nie był to jego typowy uprzejmy, życzliwy uśmiech - nie, ten był okrutny i mściwy. Taki uśmiech przyprawiłby o dreszcz każdego, kto by to ujrzał, ale tu nie było nikogo. Tylko on sam i wiekowa puszcza.

Od lat próbował wszelkich dostępnych mu metod, by samemu pozostając bezpiecznym, zniszczyć Toma Riddle'a, potem Lorda Voldemorta, zanim nie usłyszał przepowiedni, że jedynym równym Riddle'owi będzie Harry Potter. Nareszcie miał szansę, więc nie wahał się wykorzystać dziecko, by pozbyć się swojego wroga, ale nie do końca się mu to udało. Niemowlę co prawda odbiło atak i ocalało, jednak Czarny Pan też przeżył.

Zyskał odroczenie, ale sprawa nie była zamknięta.

Więc skierował całą energię na chłopaka, uczynił jego życie piekłem a potem wskazał mu przyczynę wszelkiego zła - Lorda Voldemorta,
Z głęboko skrywaną przed światem przyjemnością patrzył jak dzieciak łyka wszystko i bez oporu angażuje się w walkę przeciwko Czarnemu Panu.
Podsuwał mu wszystkie wskazówki i środki do skutecznej walki, samemu pozostając bezpiecznie w cieniu i z dala od wścibskich oczu świętując każdą porażkę swojego wroga.

Oczywiście sam wolałby być ich przyczyną, ale nie mógł, przeklęta przepowiednia mu nie pozwalała. Dumbledore znowu głośno zaklął, zaklęciem rozwalając drzwi do chaty Gauntów.

Cholerne przepowiednie, całe jego pieprzone życie było zrujnowane przez przepowiednie.

Rozejrzał się z odrazą po brudnym zarośniętym wnętrzu, krzywiąc się z obrzydzenia. Omal nie zwymiotował na widok pokrywających ściany grzybów i pleśni. Miał ochotę spalić to przeklęte miejsce... I zdecydował, że tak właśnie zrobi.

Tak, Szatańska Pożoga będzie idealnym sposobem na zniszczenie horkruksa i przy okazji tej rudery.

Wyszedł na zewnątrz, wciągnął głęboko świeże powietrze i przysiadł na głazie obok chaty, oczyściwszy go wcześniej zaklęciem.
Aby zacząć rytuał musiał mieć spokojny umysł... ale to nie było takie proste. Wciąż był podminowany, wściekłość na Lorda Voldemorta i głęboka satysfakcja z zaplanowanego zniszczenia jego najcenniejszej własności walczyły o przewagę w jego myślach.

Wszystko przez te przepowiednie.

Zanim zaczęły rządzić jego życiem był spokojnym, szczęśliwym dzieckiem, zbyt młodym by miał jakieś sprecyzowane plany, ale wiedział, że przed nim jest pełne sukcesów życie, miłość i kariera...

...I wtedy pojawiła się na jego drodze ta stara czarownica. Nigdy nie zapomni tego dnia...

Nie było trudno sięgnąć do tego wspomnienia. Zawsze czaiło się gdzieś na skraju jego umysłu, dzień, który zmienił jego życie, na najgorszy możliwy sposób...


Był upalny letni dzień w Dolinie Godryka, dokładnie taki jak dzisiaj, mały Albus wracał do domu po spotkaniu ze swoimi przyjaciółmi. Myślał, że nic nie może go dotknąć, jego życie jest i będzie doskonałe.

Kiedy mijał stary cmentarz usłyszał jakieś dziwne jęki i kaszel dobiegające z kępy krzaków przy murze, do dziś przeklinał impuls, który kazał mu się wtedy zatrzymać i podejść do tych krzaków, zamiast po prostu zawołać kogoś z dorosłych...

Ale zrobił to, uniósł gałęzie i zobaczył skuloną pod nimi kobietę, była niewyobrażalnie stara, brzydka i najwyraźniej chora. Pochylił się nad nią, by zapytać, czy może jej jakoś pomóc a wtedy ona chwyciła go za szatę, zaskakująco mocnym chwytem i zażądała, by zabrał ją do swego domu.

Oczywiście chciał jej pomóc, ale nie wyobrażał sobie kogoś takiego w ich pięknej i starannie utrzymanej rezydencji, matka chyba dostałaby zawału na widok kogoś tak obrzydliwego w jej salonie. Oferował babie posiadane przy sobie pieniądze, nawet chciał ją zaprowadzić do jakiegoś uzdrowiciela, czy coś. Ale nie tego chciała.

Kiedy próbował się wyrwać z jej uścisku, jej oczy wywróciły się białkami do góry i świszczącym zachrypłym głosem zaczęła mówić, przerywając, by złapać oddech:
- Jesteś przeklęty, wszystko, co kochasz rozpadnie się i zginie. Zrealizujesz swoje plany... i zdobędziesz wszystko, prócz tego, czego naprawdę pragniesz. Pokonasz Czarnego Pana... ale jego następca zabije cię. Zginiesz z ręki Dziedzica Slytherina... Nikt nie będzie chodził w fałszywej żałobie, gdy twoje prochy zgniją w przydrożnym rowie.

Słysząc to przekleństwo, poczuł przebiegający mu po kręgosłupie dreszcz, tym bardziej, gdy kurczowy uścisk na jego szacie natychmiast po ostatnim słowie rozluźnił się i stara czarownica z lekkim westchnieniem opadła na ziemię, martwa zanim jej dotknęła.

Wtedy zaczął krzyczeć, natychmiast zbiegli się ludzie, ciało dziwacznej kobiety zabrano a on po krótkiej rozmowie z Aurorami został odesłany do domu.
Nikomu nie powiedział o tym, co powiedziała mu ta starucha, nigdy.

Szybko uspokoił się i zaczął sobie mówić, że to brednie, głupie bredzenie umierającej dziwaczki.


Ale wtedy się zaczęło...
Zrozumiał, że to nie tylko przekleństwo, to przeklęta przepowiednia...

Najpierw jego siostra została zaatakowana przez mugoli i oszalała, straciła kontrolę nad magią. Jego ojciec, który wystąpił w jej obronie, nie chciał tego ujawniać, aby nie została zamknięta w Św. Mungu, więc został oskarżony o bezpodstawny atak na mugoli i skazany na Azkaban, z którego miał nigdy już nie wrócić.

Teraz Albus był głową rodziny. Jego matka zajmowała się jego chorą siostrą, on i jego brat Aberforth całą resztą.
Aż do chwili, gdy Ariana w czasie jednego z niekontrolowanych ataków zabiła matkę i od tej chwili już wszystko spadło na niego i brata.
Cokolwiek mógłby i chciałby osiągnąć, odeszło do krainy marzeń, przez resztę życia miał zostać tu, wieczny stróż oszalałej dziewczyny.

Wydawało się, że nic już nie będzie dobrze, gdy pojawił się on, Gellert Grindelwald, młody czarodziej w jego wieku, tak samo jak on niegdyś, pełen planów i ideałów. Poznali się, gdy przyjechał do rodziny, zaprzyjaźnili, pokochali i Albus znowu zaczął wierzyć, że wszystko jest możliwe, że zostawi dom i siostrę na głowie młodszego brata,
w końcu, dlaczego to on miał być tym, który się poświęci.

Miał ukochanego, miał moc i razem mieli zdobyć cały świat.
Ale wtedy jego brat usłyszał ich plany odejścia w świat i zostawienia go z całym bagnem i chorą Arianą na głowie.

Zapytał ich o to wprost, zaczęła się kłótnia, potem walka i... jego siostra zginęła od zabójczej klątwy. Nie wiedział, który z nich ją trafił, nie chciał wiedzieć.
Ale zrozumiał, że jego przepowiednia, jego przekleństwo zawsze go dogoni.

Wyrzucił Gellerta z domu i zerwał z nim wszelkie kontakty. Nie odpowiadał na listy, odmawiał spotkań.
Nie mógł znieść tego domu, więc zostawił wszystko, co mieli bratu i wyjechał do Londynu.

Skoncentrował się na nauce, potem na pracy, doskonalił moc, został mistrzem - a potem nauczycielem transmutacji. Miał coraz większe poważanie i autorytet, ale wszystko, co zdobył zmieniało się w popiół. Wszystko co go otaczało, nie miało znaczenia, bo nie miał tego, czego chciał najbardziej.

Próbował o tym nie myśleć, brać życie jakim było i nie szukać niczego więcej. Wiedział, że nie wolno mu kochać i nie szukał miłości. Gdzieś w głębi duszy czuł zbierające się chmury, ale odrzucał myśli o przepowiedni i dawał sobie radę, grając pogodę i dobroduszność.

Wszystko jakoś się trzymało, do czasu...


...Do czasu, gdy jego dawny kochanek a teraz już Czarny Pan, najechał jego kraj i wtedy przypomniał sobie kolejną część swego przekleństwa. Nie miał wyboru, był najpotężniejszym Jasnym Czarodziejem, musiał walczyć z nim. Wiedział, że wygra i tak się stało, pokonał ukochanego i zamknął w jego własnym więzieniu.

Jakby potrzebował kolejnego dowodu, że ta przeklęta przepowiednia była prawdziwa.

Czarny Pan odszedł, powstanie Czarny Pan.
Wiedział, że gdzieś jest następca Grindelwalda, jego przeznaczenie, jego fatum.
Uważnie przeglądał doniesienia o magicznych dzieciach, śledził każde zgłoszenie przypadkowej magii, każde ciemne zaklęcie, wykonane przez dzieci.

I wtedy go zauważył.
Tom Marvolo Riddle, syn mugola i czarownicy.

Już gdy był małym dzieckiem, jego wybuchy magii, były wyjątkowo potężne, mroczne i choć nie był on wykształconym czarodziejem, dla Albusa było wystarczająco czytelne, że nie były wcale przypadkowe, chłopiec używał magii, naturalnie, bez oporów i bez szkolenia, bez różdżki.

Dumbledore nie miał wątpliwości, że to On, nowy Czarny Pan, ale dla świata musiał mieć dowód. Gdy przyszedł czas, zaprosił dzieciaka osobiście do Hogwartu.
Bezpośrednie spotkanie wzmocniło jego przekonania, widział wszystkie oznaki, jakie chciał widzieć.

Tom Riddle zaczął naukę. Trafił do Domu Slytherina, Dumbledore tylko pokiwał znacząco głową.
Cały czas obserwował chłopca, szukał i zbierał wszelkie dowody potwierdzające, że to przyszły Czarny Pan.

Mały czarodziej wyczuł jego uwagę, wiedział, że jest obserwowany i zachowywał niezwykłą czujność i ostrożność.
Był miły, czarujący, pilny, szybko zdobywał serca nauczycieli, wszyscy go uwielbiali...
...Ale on wiedział swoje. Ten chłopak to zło.

Kiedy została otwarta Komnata Tajemnic, miał już pewność. Tom Marvolo Riddle był Dziedzicem Slytherina, był przyszłym Czarnym Panem.
...Był tym, który go zabije.

Musiał go uprzedzić, musiał zdemaskować jego maskę dobrego chłopca i zniszczyć go pierwszy.
Przekleństwo mówiło, że zginie z jego ręki, czyli musiał unikać konfrontacji, nie mógł pozwolić sobie na bezpośrednią walkę.

Działał więc z daleka, trzymając się za plecami większych graczy, sączył i jątrzył przeciw Riddle'owi. Torpedował jego wszystkie plany, dewaluował jego poglądy. Niszczył w zarodku wszystkie jego legalne kroki, aż ten zaczął tracić cierpliwość i kontrolę i wpadał w jego pułapki...

...A każdy jego błąd Dumbledore wychwytywał i nagłaśniał, Zepchnął go do podziemia a tymczasem sam został Dyrektorem Szkoły Magii i Czarnoksięstwa.

Przez jakiś czas myślał, że wszystko się ułożyło, ale wciąż czuł na plecach oddech złego losu.


I uderzył znowu...

Przepowiednia.

Kolejna, choć ta była mu przychylna, co prawda nie dotyczyła go bezpośrednio, ale zdjęła z niego część ciężaru.
Jego wróg też miał mieć swojego wroga, swoje fatum. Może nie było to tak wyraźnie powiedziane, jak u niego, ale...
...mógł to wykorzystać.

- Oto nadchodzi ten, który ma moc pokonania Czarnego Pana... Zrodzony z tych, którzy trzykrotnie mu się oparli, a narodzi się, gdy siódmy miesiąc dobiegnie końca... A choć Czarny Pan naznaczy go jako równego sobie, będzie on miał moc, jakiej Czarny Pan nie zna...

Nadchodzi ten, który ma moc pokonania Czarnego Pana.
To była jego szansa. Musiał znaleźć chłopca i napuścić go na Riddle'a.
Szybko ustalił jego tożsamość. Syn Jamesa i Lilly: Harry James Potter.

Upewnił się, że szpieg Voldemorta usłyszał przepowiednie i przekazał jej treść Czarnemu Panu, teraz musiał jeszcze przekazać mu nazwisko chłopaka, celowo mówił o nim, oczywiście "w tajemnicy", kiedy miał pewność, że wszyscy wiedzą, że "zdrajca" słucha...

Jeżeli Voldemort zaatakuje chłopca, to niezależnie od sytuacji, on wygra.
Albo Czarny Pan zginie próbując i Dumbledore będzie wreszcie mógł spać spokojnie, albo zabije dzieciaka i ostatecznie się zdemaskuje - wtedy dyrektor będzie mógł ogłosić oficjalnie: Sezon Otwarty na Czarnego Pana.

Nie mógł tego przegrać, ale... Voldemort nie atakował, chłopiec się urodził, miesiące upływały i nic.
Musiał zrobić więcej, wymyślił więc drugą część przepowiedni: bardziej ostrą i dramatyczną i upewnił się że zostanie mu przekazana.

I czekał...

Nareszcie! Sukces! Czarny Pan zaczął szukać dzieciaka. Musiał go demonstracyjnie ukryć, bez problemu przekonał jego rodziców, że ich najlepszy przyjaciel będzie pierwszym celem, lepiej by strażnikiem tajemnicy uczynili kogoś innego i podsunął im wybranego przez siebie "zdrajcę".

I czekał...

Kiedy Czarny Pan zaatakował chłopca stał ukryty po drugiej stronie ulicy, gdzie poczuł jak jego mroczna moc wzrasta i nagle urywa się, gaśnie. Zaczął mocno się koncentrować, szukać śladów, by mieć pewność, że Czarny Pan odszedł, na zawsze.

Nie uzyskał jej, wciąż czuł słabe pulsowanie czarnej magii, mroczny cień krążący wokół domu.

To mogło znaczyć tylko jedno: Czarny Pan zrobił to, zapewnił sobie nieśmiertelność. Było na to kilka sposobów.
Jednak stawiał na jeden, najczarniejszy, ten sam, który omawiał kiedyś z Gellertem: horkruks.

Zresztą już od dawna to podświadomie podejrzewał, zmiany w wyglądzie młodego czarodzieja wyraźnie wskazywały na utratę duszy. Ale sam siebie próbował przekonać, że to tylko efekt uprawiania mrocznych sztuk, nie chciał naprawdę uwierzyć, że jego wroga nie można pokonać - bo pokonać go musiał.

Niestety, tym razem nie udało się, ale miał czas, przede wszystkim miał jeszcze dziecko z przepowiedni, wyciągnął go ze zniszczonego domu o zanim ktoś zdążył ofiarować mu schronienie, umieścił go wśród mugoli.

I czekał...

Chłopiec dorastał a magia Riddle'a - Voldemorta wzrastała, odradzała się. Wiedział, że jego powrót jest kwestią czasu.
Ale on miał przewagę, mógł się spokojnie przygotowywać, gdy Voldemort tylko walczył o przetrwanie.

Wyprzedzał jego kroki, choć sam nigdy przeciw niemu nie wystąpił, wciąż pamiętał swoją przepowiednię: "Zginiesz z ręki Dziedzica Slytherina."
Tak więc musiał się od jego rąk trzymać z daleka.
Więc czaił się, czuwał, planował a Harry Potter walczył i wygrywał, raz za razem... Nie, żeby to było jego zasługą. "Równy Czarnemu Panu" - żenada, bez jego pomocy i ochrony Snape'a bachor nie przeżyłby pierwszego roku.

Ale tego nie mógł mu powiedzieć, więc pomagał, naprowadzał i było dobrze...


...Aż do teraz.
Oczywiście on od początku wiedział, że Szalonooki nie był sobą, że to podstawiony agent Voldemorta, ale był pewien, że jego chłopiec dzięki niemu znowu wygra a tu... kompletne fiasko. Zostawiony sam sobie dzieciak przegrał na całej linii.

Voldemort się odrodził, Harry co prawda ocalał, ale co mu z tego - gówniarz miał go pokonać, zabić - a nie mu pomagać w powrocie.

Cholera, cholera, cholera...

Wypuścił powietrze, licząc do dziesięciu.
Poważna wpadka, ale miał jeszcze czas, teraz przyszła pora na jego ruch.

Zdjął pierścień z Kamieniem Wskrzeszenia i przyjrzał mu się uważnie, potem wyjął z kieszeni drugi pierścień. Pierścień zaręczynowy Potterów, ciężki, złoty ze szmaragdem, zawierający w sobie całą miłość Lilly i Jamesa Potterów i ich miłość do syna.

Matka Harry'ego dała mu go jako dar i ochronę dla swojego synka, ale to co teraz robił było ważniejsze - "większe dobro", no i robił to także dla chłopaka.

Moc tego pierścienia mogła zogniskować zaklęcie, jakie rzuci na horkruksa. Moc miłości i dawanie życia, przeciw mordercy żądnemu nieśmiertelności.
Jasna moc przeciwko Ciemnej.

Postawił dookoła ruin ekranujące osłony, aby zapobiec ucieczce uwolnionego horkruksa i też żeby zapobiec zauważeniu przez kogokolwiek ilości i rodzaju użytej przez niego mocy. Wszedł do chaty, koncentrując się na wciąż zachowanej tam magii, rozbił w pył pierścień Potterów i otoczył się zawartą w nim mocą, po czym uniósł zaklęciem przed sobą pierścień Gauntów.

Zaczął skomplikowane inkantacje uwalniając duszę w nim zaklętą i zebrał całą zgromadzoną w chacie moc, przekuwając ją w Szatańską Pożogę.
Jasna moc przeciw Ciemnej.

Fragment duszy uwolniony z horkruksa zaczął lekko migotać, ale nie wyglądał na przejętego jego działaniami. Kiedy płomienie go pochłaniały uśmiechał się drwiąco - dokładnie tak, jak zawsze kpił z niego młody Tom Riddle. Dumbledore tracił opanowanie i wtedy, gdy horkrus już wreszcie całkiem zniknął - pożoga zamiast wygasać spotężniała i zaczęła sunąć w stronę dyrektora. Nie miał już żadnej mocy, bo wszystko włożył w zaklęcie, więc mógł tylko bezsilnie patrzeć jak przybiera kształt złośliwie uśmiechniętego Czarnego Pana a potem obraz wydął wargi i wyciągnął płonącą rękę w jego stronę.

Zastygł w przerażeniu, rozumiejąc, że to właśnie ta chwila. To już koniec.

"Nie jesteś wcale Jasny, Albusie Dumbledore", usłyszał w głowie szept i otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zanim zdążył wydać jakikolwiek dźwięk, płomienie dotknęły go i cały natychmiast zmienił się w czerwono-czarny spalony pył, który niesiony wiatrem opadł do zarośniętego przydrożnego rowu, podczas gdy Pożoga pochłaniała magiczną chatę, momentalnie zostawiając po niej tylko pusty, wypalony prostokąt ziemi w starym pustym lesie.

Kiedy osłony opadły, z pogorzeliska uniosła się smuga białego dymu i powoli wiła się dookoła, jakby rozglądając się, po czym wyprostowała i pionowo wystrzeliła w niebo a będąc już wysoko skręcając i pędząc wprost do znanego sobie celu.

W starym lesie nikt nie zauważył, co się stało, ale jego mieszkańcy poczuli się nagle lżej i swobodniej. Wszystkich przeszył nagły dreszcz... A potem otrząsnęli się i wrócili do swoich zajęć. Tylko najbliżsi sąsiedzi starej chaty, schowani bezpiecznie w swojej dziupli zauważyli, że coś się stało choć jedyne, co wiedziały wiewiórki to, że ktoś tam wszedł i już nie wyszedł a potem wszystko Zło znikło.

Na szczęście tajemnicze zjawisko nie dotyczyło ich spiżarni.

Wiewiórki rozglądały się czujnie po okolicy, ale nie wyczuły już nic, więc ostrożnie wyszły z dziupli i ześlizgnęły się po pniu dębu. Stanęły na łapkach i przymknęły oczka węsząc.
Cała dziwna aura otaczająca chatę i obcego człowieka znikła. Ostrożnie podeszły do pogorzeliska i jeszcze raz węszyły nad nim - dalej nic, nie czuły nawet gorąca ani spalenizny. Wiewiórki nie znały magii, ale wiedziały, że to co tu zawsze było na dobre odeszło.

Weszły spokojnie do swojego ogrodu i jak wcześniej tego dnia wystawiwszy straż, spokojnie wróciły do zbierania wiśni.


Harry Potter siedział na ziemi w ogrodzie przy Privet Drive 4, pieląc petunie. Był zmęczony, znudzony i bardziej niż lekko wkurzony. Był tu zamknięty już od miesiąca. Dumbledore nakazał Zakonowi go pilnować i nie mógł nawet wyjść poza granice posesji.

Wiedział, że Voldemort wrócił - był tam, to z jego krwi ten czarnoksiężnik się odrodził. Ale nie wiedział nic poza tym, nie mógł tu zamówić Proroka, jego przyjaciele przez cały miesiąc nie przysłali nawet krótkiego listu a strażnicy z Zakonu pojawiali się tylko, kiedy próbował się wymknąć i bez słowa nakazywali mu odwrót.

Nawet na urodziny, dostał tylko paczkę z tortem od pani Weasley i trochę słodyczy i jeszcze jakieś drobiazgi od przyjaciół, żadnego listu - nawet kartki z życzeniami były krótkie i nie osobiste.

Otarł pot z czoła, lato było naprawdę upalne a jego praca bezsensowna; z uwagi na długotrwałą suszę wprowadzono zakaz podlewania ogrodów, więc teraz i chwasty i kwiaty były tak samo wysuszone i kiedy pogoda się zmieni i tak trzeba będzie całość zebrać, wyrzucić i nasadzić nowe rabaty.

Jednak wuj kazał pielić a chłopak już dawno nauczył się, że jedyna właściwa odpowiedź na jego polecenia, to:
- Tak wuju, już to robię.

Więc robił to, siedział w upale, czując się jak bekon na patelni i wybierał zasuszone chwasty spomiędzy zasuszonych kwiatów, marząc o przerwie. Gdyby tylko mógł chociaż wejść do kuchni i wypić szklankę wody...

W chwili gdy o tym pomyślał usłyszał wołanie swojego wuja. - Chłopcze, chodź do domu, czas na obiad.

- Tak wuju, już idę. - Harry ucieszył się mogąc porzucić na chwilę pracę w ogrodzie i schować się przed upałem. Wstał prostując zdrętwiałe nogi i nie zwlekając pobiegł do domu, lepiej żeby wuj nie musiał wołać go po raz drugi.

Umył się szybko i poszedł do kuchni.
Jeżeli ktoś by pomyślał, że wołano go do domu, aby zasiadł do stołu zjeść gotowy obiad, byłby w błędzie.

- No chłopcze, nareszcie, bierz się do roboty - skoro przez tych dziwaków nie możesz robić zakupów, to chociaż przygotuj jedzenie, Dudley zaraz wróci do domu. - Wuj Vernon wyraźnie był głodny i zły.

- Tak wuju, już wuju. - Harry szybko wyciągnął z lodówki przygotowany wcześniej sos, nastawił wodę na makaron i zaczął przygotowywać obiad.
Wuj, upewniwszy się, że Harry wziął się do pracy odwrócił się, by wyjść do salonu.

W tej właśnie chwili rozległ się głośny trzask i w salonie Dursleyów pojawił się ze standardowym kwaśnym wyrazem twarzy, powiewający firmową peleryną Profesor Severus Snape. Rozejrzał się i widząc tu tylko Petunię czytającą kolorowe pisemko, skierował się w stronę kuchni.

Wuj Vernon właśnie wyjrzał zza drzwi i widząc pojawiającego się w jego domu, bez pytania, kolejnego wariata zapowietrzył się z wściekłości. Czerwony na twarzy, chwytał powietrze, nie będąc nawet w stanie się odezwać.

Snape nie poświęcił mu najmniejszej uwagi, zwracając się wprost do Harry'ego:
- Skończ z tym, cokolwiek robisz Potter, musisz natychmiast iść ze mną.

W tym miejscu Vernon Dursley wreszcie odzyskał głos i zaczął się oburzać.
- Kim ty, do cholery jesteś, Dziwaku! Jak śmiesz tak się zjawiać w domu uczciwych ludzi i się rządzić. Chłopak miał mieszkać u nas całe wakacje a dopiero minął tydzień. Ma swoje obowiązki. Nigdzie go nie zabierzesz!

Snape spojrzał na Dursleya jak na rozdeptanego karalucha i zbliżył się do niego krzywiąc się wzgardliwie.
- A kto mnie powstrzyma, mugolu? - drwiąco wydął wargi.

Wuj Vernon cofnął się, ale mówił dalej.
- Ten stary wariat z tej szkoły, - tu zrobił grymas, jakby chciał splunąć, ale żal mu było wykładziny, - mówił, że chłopak ma tu zostać.

Gdy to powiedział, Snape ku osłupieniu Harry'ego, pierwszy raz w jego obecności niespodziewanie stracił opanowanie i rzucił mugolem o ścianę ściskając go za gardło. - Nigdy nie mów tak o Albusie Dumbledore. - Niemal wysyczał lodowatym szeptem. - Ja mówię, że chłopak idzie ze mną. - Rzucił na Dursley'a Silencio i puścił go.

Ten zjechał w dół po ścianie i siedział trzymając się za gardło. Otwierając usta jak ryba chwytał powietrze. Petunia, która przybiegła z salonu, przypadła do męża, chwytając go za ręce.

Zdenerwowana odwróciła się do Snape'a i krzyknęła do niego.
- Zostawcie nas w spokoju, wy, wy... - przerwała; nawet rozzłoszczona, nie chciała drażnić wariata, który mógł ich zabić jednym gestem. - Zostaw mojego męża i zabierajcie się stąd. - Skończyła spokojniej.

Harry wciąż stał przy kuchence, w szoku. Profesor był zawsze porażająco spokojny, teraz kiedy ten spokój stracił, Harry naprawdę się go obawiał.

Snape spojrzał na niego i rzucił lodowato.
- Na co czekasz, Potter? Zostaw to i zbieraj swoje rzeczy. Już!

Harry zerwał się i wbiegł na górę ale gdy stanął przed drzwiami przypomniał sobie o zamkach, których nie mógł otworzyć bez kluczy lub zaklęcia. Snape, który szedł bezgłośnie za nim, zobaczył zestaw zamków i zasuwek na drzwiach i machnięciem różdżki zerwał je wszystkie.
- Zbieraj się Potter, nie mamy czasu.

Harry szybko wrzucił wszystko do kufra i złapał klatkę z Hedwigą. Snape odebrał mu ją i zanim chłopak zdążył zaprotestować, otworzywszy drzwiczki wypuścił sowę przez okno.
- Sama znajdzie drogę, nie mamy czasu na tradycyjną podróż.

Powiedziawszy to, zmniejszył rzeczy Harry'ego i włożył do kieszeni a potem przyciągnął chłopaka mocnym chwytem za ramię.
- Trzymaj się Potter, aportujemy się wprost na Grimauld Place.


Harry poczuł jak coś go wciąga w ciemną pustkę a chwilę potem wypluwa z powrotem do normalnego świata. Tylko mocno trzymająca go ręka Snape'a uratowała go przed upadkiem.

Widząc drżenie chłopaka, Snape rzucił ostro.
- Weź się w garść, Potter. - I puściwszy go ruszył przed siebie.

Kiedy Harry odzyskał równowagę, zobaczył, że jest w jakimś ciemnym korytarzu. Przypomniał sobie, gdzie słyszał nazwę Grimauld Place - był w domu Syriusza. Kawałek dalej, z otwartych drzwi na korytarz wpadało dzienne światło i słychać było szmer cichych rozmów. W drzwiach znikała właśnie peleryna profesora. Harry skierował się tam i wszedł za nim do kuchni.

Przy stole siedzieli rodzice Rona, Syriusz i kilkoro innych nieznanych mu czarodziejów, wyglądający na zmęczonych i zmartwionych. Na widok Snape'a a następnie Harry'ego przerwali rozmowy. Harry chciał podbiec do swojego chrzestnego ale nie zdążył. Molly Weasley natychmiast zerwała się i płacząc przytuliła go mocno.
- Moje biedne dziecko, tak mi przykro, tak mi przykro. - To było dość zaskakujące jak na powitanie.

Harry przez chwilę był oszołomiony a potem rozejrzał się jeszcze raz po obecnych i zapytał.
- Czy coś się stało?

Syriusz zerwał się od stołu i łypnął wściekle na Snape'a, warcząc:
- Czy coś się stało?! Nic mu nie powiedziałeś?

Snape spojrzał na niego ostro, równie wściekły.
- Kiedy miałem mu powiedzieć? Miałem go zabrać jak najszybciej do Kwatery a nie dyskutować.

Harry wodził wzrokiem miedzy nimi i zdezorientowany spytał znowu:
- Kwatery, jakiej kwatery? I co się stało?! - zaczynał być już naprawdę zdenerwowany, widząc, że coś ewidentnie było nie tak.

Molly wciąż ściskała go płacząc, ale Syriusz delikatnie wyciągnął go z jej ramion i posadził na krześle. Przyklęknął przed nim, przez co Harry poczuł się dziwnie i naprawdę zaczął się bać. Syriusz ściskając jego ręce odpowiedział:
- Harry... To... Nie wiemy co się dokładnie stało... Kilka dni temu Dumbledore ruszył na swoją kolejną misję, a dzisiaj... Dzisiaj jego portret pojawił się w gabinecie i ożył.

Harry spojrzał na niego tępo, nie chcąc rozumieć o co chodzi.

- Harry, - ciągnął Syriusz. - Dyrektor Dumbledore nie żyje.

Harry był zbyt oszołomiony, by to przyjąć do wiadomości. Dumbledore nie żyje - przecież to najpotężniejszy czarodziej, jedyny, którego bał się Voldemort. Chłopiec zamrugał i wyjąkał.
- Ale... Jak... Dlaczego?

- Nie wiemy, Dyrektor jak zawsze, nie mówił, gdzie się udaje ani po co, po prostu wyjechał - tylko tym razem, już nie wrócił. - Syriusz uścisnął uspokajająco jego ręce, choć sam wyglądał na zmęczonego i smutnego, mimo to jego głos był spokojny i stanowczy.

- Ale skoro zawsze znikał, nie wiadomo gdzie, a potem wracał, to może... - Harry patrzył na niego uważnie, próbując znaleźć w jego twarzy i oczach jakiś cień wątpliwości.

- Nie, Harry. - Syriusz powiedział bez zawahania. - Portret Dyrektora jest w gabinecie. Jesteśmy pewni, on już nie wróci.

Zapadła cisza.
Harry patrzył na Syriusza, próbując pojąć, co to wszystko znaczy, co to znaczy dla niego. Nie chciał o tym myśleć, chwycił się drugiej rzeczy, którą mu powiedziano a której nie zrozumiał.
- Kwatery? Co to za Kwatera, kogo, czego i co to wszystko ma wspólnego ze mną?! - Zdenerwowany mówił coraz głośniej.

Syriusz spojrzał pytająco na pozostałych czarodziejów. Nikt się nie odezwał, Molly Weasley wyraźnie się zdenerwowała ale mąż chwycił ją za rękę i pokręcił głową, więc tylko zagryzła usta i skinęła na zgodę, Severus Snape wzruszył ramionami.

Syriusz spojrzał znowu na Harry'ego.
- To mój dom. Mój dom jest Kwaterą Zakonu Feniksa. Jest chroniony specjalnymi zaklęciami, w tym zaklęciem Fideliusa, dlatego ja mogę tu bezpiecznie mieszkać i dlatego jest najbezpieczniejszym miejscem na sekretne spotkania Zakonu.

- Zakon Feniksa? - Harry otworzył szeroko oczy a potem zmarszczył czoło. - Feniks to jest, to był ptak dyrektora. - Zagryzł wargę.

- Dobrze myślisz Harry. - Syriusz uśmiechnął się do niego i z aprobatą skinął mu głową. - Zakon Feniksa to organizacja stworzona przez dyrektora Dumbledore'a. Kiedy Voldemort zaczął ujawniać się jako Czarny Pan, dyrektor zebrał ludzi, którzy tak jak on, chcieli się mu przeciwstawić. Należeli do niego twoi rodzice, ja, Remus, Weasleyowie a także niektórzy z Aurorów.

- Moi rodzice należeli do tego Zakonu Feniksa? Czy to dlatego Voldemort ich zabił? - Harry patrzył uważnie na Syriusza a potem rozejrzał się po obecnych. Sam sobie odpowiedział. - Walczyli z nim, dlatego ich zabił... - Opuścił głowę, smutny i zagubiony.

Wszyscy siedzieli w ciszy, aż Molly otrząsnęła się i podeszła do Harry'ego, objęła go, uścisnęła a potem ruszyła do akcji.
- Na pewno jesteś głodny, Harry, zaraz coś przygotuję. Syriuszu, pokaż mu jego pokój. Harry, dziecko, idź na górę, umyj się i przebierz w coś normalnego. - Spojrzała ze smutkiem na jego okropne ubrania po Dudleyu. - Nie możesz nosić czegoś takiego. - Potem popatrzyła na pozostałych czarodziejów i rzuciła ostrzej. - A wy nie siedźcie tak, jakbyście czekali na cud. Jeżeli nie macie nic do zrobienia w Kwaterze, idźcie do domu albo do pracy. Nic nie da takie siedzenie z ponurą miną. Dyrektor nie chciałby tego.

Wszyscy wyglądali na lekko zawstydzonych i szybko zaczęli znikać z domu, próbując wyglądać na bardzo zajętych i przejętych ważnymi sprawami.

Harry przez chwilę pozwolił pani Weasley się poprzytulać a potem wstał i wyszedł powoli z kuchni. W korytarzu zatrzymał się, nie wiedząc, gdzie ma dalej iść. Syriusz podszedł do niego i ujął za ramię kierując w stronę schodów na piętro. W miarę, jak oddalali się od kuchni robiło się coraz ciemniej, w korytarzu było tylko małe okienko nad drzwiami. Zresztą cały dom robił bardzo ponure wrażenie.

Mimo braku światła, Harry widział, jak wszystko było zaniedbane i zakurzone.
Nic dziwnego, Syriusz spędził dwanaście lat w Azkabanie, najwyraźniej przez ten czas dom stał pusty.

Jednak nawet teraz dało się zauważyć, że Blackowie byli bogaci, na ścianach były tapety z aksamitu i jedwabiu - a nie papierowe, jak u jego wujostwa, obrazy miały ciężkie pozłacane ramy, świeczniki i kinkiety też były złote lub pozłacane, na podłodze i schodach leżały grube, puszyste dywany.

Tuż obok wejścia, na ścianie wisiała jakaś aksamitna zasłona. Harry wyciągnął rękę, by za nią zajrzeć. W tej samej chwili, gdy Syriusz wyciągnął rękę by go zatrzymać, Harry dotknął jej czubkami palców i zasłona sama rozwinęła się a za nią ukazała się stara, skrzywiona ze wściekłości kobieta, przypominająca trochę Syriusza z jego listu gończego i po całym domu rozniósł się przeraźliwy wrzask:

- Szlamy, zdrajcy krwi, co robicie w moim domu... - i tak dalej w podobnym stylu.
Harry cofnął się gwałtownie, potykając i wpadając na Syriusza. Teraz zauważył, ze to nie prawdziwa osoba, tylko obraz. Patrzył na kobietę na portrecie w osłupieniu, gdy tymczasem Syriusz szybko rzucił Silencio i siłą zaciągnął zasłonę, zaczepiając ją za hak. Przez chwilę przytrzymywał ją ręką w miejscu, potem powoli, ostrożnie wypuścił i przykładając palec do ust, nakazał Harry'emu ciszę i pokazał mu, że ma iść przed nim na górę.

Na piętrze znajdował się korytarz z kilkoma drzwiami po obu stronach i wejście na kolejne schody, tym razem węższe, prowadzące na drugie piętro. Syriusz wpuścił Harry'ego do pierwszego pokoju na prawo, był on w miarę oczyszczony i przygotowany do zamieszkania. W środku było duże łóżko przykryte ślizgońsko zieloną kapą, w takim samym kolorze były też ściany i dywan oraz aksamitne zasłony w oknie. W pokoju stało dębowe biurko z krzesłem i mały stolik z dwoma fotelami a w ścianie po prawej znajdowało się dwoje drzwi. Harry podejrzewał, że jedne musiały być do szafy a drugie do łazienki.

- To był pokój mojego młodszego brata, Regulusa. - Powiedział cicho Syriusz. Rozejrzał się z lekkim smutkiem dookoła. - Był Ślizgonem, jeżeli nie podobają ci się kolory, możesz je zmienić.

- Nie ma potrzeby. - Odparł szybko Harry. - Podoba mi się. - I naprawdę tak było, popatrzył wokół - taki pokój chciałby mieć, gdyby mógł wybierać. Spojrzał na Syriusza, pytająco. - Twojego brata...?

- Zaginął, gdy byłem w Hogwarcie. Nie wiemy, co się z nim stało, ale na gobelinie pojawiła się data śmierci, więc wiemy, że nie żyje. - Syriusz był wyraźnie przygnębiony, spuścił głowę, unikając wzroku Harry'ego.

Chłopak był już wszystkim naprawdę oszołomiony i przytłoczony całym tym dniem. W każdej chwili, z każdym słowem, pojawiało się coś nowego, czego nie rozumiał.
- Gobelinie? - Jednak nie mógł powstrzymać się przed pytaniem.

Syriusz potrząsnął głową i krzywo uśmiechnął się, otrząsając z melancholii. - Gobelin z drzewem rodzinnym. Jest w pokoju naprzeciwko twojego. Jak chcesz możesz później zajść i go obejrzeć, są tam wymienieni wszyscy Blackowie od daty jego powstania, gdzieś w zamierzchłych czasach, nazwiska i portrety pojawiają się automatycznie z datą narodzin i zmieniają w miarę dorastania a w momencie śmierci zastygają i pojawia się jej data. - Syriusz przełknął ślinę.

- Zostawię cię teraz, Harry. Te drzwi bliżej wejścia to szafa, są tam już twoje rzeczy i trochę ubrań, które przygotowałem dla ciebie, rozmiar dostosowuje się magicznie. Tam dalej jest łazienka. Jak będziesz gotowy zejdź na dół. - Uśmiechnął się, wciąż tak samo smutno i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.


Kiedy Harry schodził na dół potknął się o fałdę na dywanie i oparł dłonią o zasłonę na ścianie, która znowu sama się rozsunęła i dom kolejny raz wypełniły świdrujące mózg i mrożące krew w żyłach wrzaski starej kobiety. Syriusz szybko przybiegł, uciszył i zakrył obraz a potem zaciągnął go za ramię do kuchni.

Harry ciężko opadł na krzesło, wstrząśnięty nagłym słownym atakiem.
- Co to, do cholery jest? - Zapytał zdenerwowany.

Syriusz zmarszczył brwi na jego słownictwo, ale nie skomentował, patrząc tylko na niego ostrzegawczo, Harry poczuł się nieswojo i uśmiechnął się przepraszająco, lekko się przesuwając na krześle. Wtedy Syriusz odpowiedział.
- Ta cholera to jest moja matka.

Harry'emu opadła szczęka i na treść i na użyte sformułowanie.
Syriusz uśmiechnął się gorzko, wyjaśniając:

- Rodzina Blacków jest od zawsze ciemna. Wszyscy prawdziwi Blackowie mają talent i skłonności do czarnej magii i są zwolennikami Czarnego Pana, jeśli tylko jakiś się pojawi a wyjątki są usuwane z gobelinu a czasem i z życia. Matka nie może znieść, że dom należy teraz do mnie, wyrzutka rodziny i że goszczą w nim zwolennicy jasnej strony.

- Nie można jakoś zdjąć tego obrazu i wynieść do piwnicy, czy coś? - Zapytał Harry, wciąż lekko wstrząśnięty spotkaniem z Lady Black.

- Myślisz, że tego nie próbowaliśmy? Niestety, jest na stałe magicznie przytwierdzony ale pracujemy nad tym. - Syriusz westchnął. - Wiem, że jest to bardzo przykre i uciążliwe ale jeżeli będziesz zachowywać się cicho w korytarzu i nie dotkniesz zasłony, nie obudzi się.

Harry wzdrygnął się. - Możesz być pewien, że na pewno celowo nie spróbuję jej znowu obudzić. - Odchylił się na krześle, bo pani Weasley właśnie stawiała przed nim talerz z zupą. Talerze dla niej i Syriusza już stały na stole.

- Jedz kochaneczku. - Powiedziała gładząc go po głowie i przelotnie przytulając. - Jeszcze zdążycie porozmawiać. - Odsunęła się siadając po drugiej stronie i zostawiając miejsce obok Harry'ego dla Syriusza.

Przez parę minut w ciszy jedli zupę. Harry czuł się naprawdę dobrze wśród przyjaciół, umyty, porządnie ubrany i z prawdziwym obiadem. Nagle dotarło dla niego, dlaczego tak jest i upuścił łyżkę, odsuwając talerz. Pani Weasley natychmiast poderwała głowę i przerwała jedzenie.
- Co się stało, kochanie? - spytała z troską, a Syriusz uspokajająco go uścisnął patrząc uważnie w jego twarz.

- Dy- dyrektor, - wyjąkał Harry, - o-on nie żyje.

- Tak, dziecko, - odparł spokojnie Syriusz, rzucając spojrzenie na Molly i przytulając mocniej Harry'ego. - Spokojnie, już dobrze, - mówił powoli i miękko, głaszcząc go po plecach. - Zajmiemy się tobą, będzie dobrze.

Harry rozpłakał się, sam nie wiedział - ze smutku, czy ze szczęścia. Dumbledore umarł ale przez to/ dzięki temu, teraz on mógł zostać z Syriuszem. Dursleyowie byli przeszłością, miał ojca chrzestnego, który go kochał i chciał się nim zająć. Harry wtulił się w Syriusza i westchnął. Z żalem ale i z ulgą.


Przez kilka pierwszych dni po przybyciu, Harry nie miał tak naprawdę czasu, by cokolwiek przemyśleć czy przyswoić. W Kwaterze wciąż panowało zamieszanie. Wszyscy pojawiali się i znikali, coś omawiając, czegoś szukając. Harry starał się trzymać z boku i nikomu nie przeszkadzać ale czasem miał wrażenie jakby czegoś od niego oczekiwali.

W końcu był Złotym Chłopcem, sam pokonał Czarnego Pana - kilka razy, może coś wiedział od dyrektora, może sam ma jakiś plan.

Czasem miał ochotę na nich krzyknąć, że jest tylko dzieckiem, że nie wie jak ratować świat ale tylko zaciskał zęby i z uśmiechem odpowiadał na pozdrowienia udając, że nie wie o co im chodzi. W końcu wobec braku pomysłów, wszyscy zaczęli się uspokajać, skończyli swoje zadania a nie mieli pojęcia, co jeszcze dalej mogą zrobić. Dlatego już tylko czuwali, słuchali, obserwowali i czekali na dalsze kroki drugiej strony.

Voldemort musiał już przecież wiedzieć, że Dumbledore odszedł, więc powinien coś zrobić! Prawda?
Ale nie robił nic, więc nerwowość i czujność na zmianę rosła i opadała.

Ponieważ nie było ciała, nie można było urządzić pogrzebu dyrektora, ale Ministerstwo urządziło oficjalne pożegnanie, na które Harry dla swego bezpieczeństwa, nie mógł się udać, zresztą szczerze mówiąc - wcale by nie chciał. Wiedział, że znowu wszyscy by się w niego wpatrywali, wolał zostać w domu z ukrywającym się wciąż Syriuszem.

Wybrana na nową dyrektor Hogwartu, profesor McGonagall, zaraz po uroczystości udała się do Ministerstwa celem ustalenia dalszych kroków dotyczących szkoły i Harry'ego Pottera. Chłopak co prawda teoretycznie był pod opieką mugolskich krewnych ale w magicznym świecie nieformalnie opiekę nad nim sprawował dyrektor Dumbledore. Teraz chciano przydzielić mu formalnie nowego opiekuna.

Po zakończeniu narady z Ministrem nowa dyrektor wysłała sowę na Grimaud Place prosząc o spotkanie z Harrym, Syriuszem i Snapem.


Harry zgodnie z poleceniem zszedł do gabinetu i z zaskoczeniem zobaczył siedzących obok siebie na kanapie rozmawiających cicho Syriusza i Snape'a. Co dziwne nie mieli twarzy wykrzywionych złością i nie wyjęli różdżek. Na widok chłopca umilkli i Syriusz uśmiechnął się niezręcznie a Snape wstał i skrzywił się raczej dziwnie, co jak uznał Harry, również miało być uśmiechem, po czym skierował się w stronę okna.

To zdecydowanie nie wyglądało normalnie ale ponieważ żaden z mężczyzn nie odezwał się, jedynie kiwając mu głową na powitanie, Harry też nic nie mówiąc usiadł na kanapie i całą trójką w milczeniu czekali na gościa.

Harry kompletnie nie wiedział, czego ma się spodziewać. Siedział obok Syriusza popijając sok z dyni i obserwował stojącego przy oknie Snape'a.

Przez te kilka dni profesor był dla niego całkiem w porządku, nie żeby był specjalnie miły i uprzejmy ale traktował go spokojnie i uczciwie a nawet z pewnego rodzaju szacunkiem. Nie rzucał złośliwych komentarzy na temat chłopaka ani jego rodziny. Nawet mu pomagał, gdy widział, że Harry tego potrzebuje, bez robienia z tego łaski.

Kiedy McGonagall w końcu pojawiła się w komnacie, Snape usiadł na kanapie po drugiej stronie Harry'ego i wszyscy trzej patrzyli na przechodzącą do biurka kobietę.
Nowo mianowana dyrektor usiadła za biurkiem i wyciągnęła z kieszeni szaty kilka oficjalnie wyglądających dokumentów. Spojrzała na obecnych i zaczęła spotkanie formalnie, wyciągając do Harry'ego pierwszy z nich.

Chłopak wstał, wziął od niej pergamin i spojrzał na drobny, pokrywający go gęsto druk. Nie próbował go odczytać, uniósł wzrok czekając na wyjaśnienia.

- Jak wiesz Harry, wobec tego, że twoi krewni nie potrafią i nie chcą zajmować się twoim życiem w magicznym świecie, - chłopiec kiwnął głową, to nie budziło wątpliwości, - a nie masz żadnej magicznej rodziny, zawsze znajdowałeś się pod opieką dyrektora, który podejmował sam wszelkie decyzje, powołując się na ustne pełnomocnictwa od twoich rodziców. Teraz jednak Ministerstwo postanowiło załatwić tę sprawę oficjalnie.

Harry spojrzał na Syriusza ale McGonagall pokręciła głową w odpowiedzi na niezadane pytanie.
- Nie Harry, Syriusz Black wciąż jest poszukiwanym przestępcą i nie może być oficjalnym opiekunem. Musieliśmy wybrać inną osobę. Nie uważam też, żeby oddanie cię pod opiekę kolejnego dyrektora było właściwe, dlatego zaproponowałam jednego z profesorów.

Harry spojrzał na nią a potem nagle zrozumiawszy odwrócił się w kierunku siedzącego obok niego Snape'a. Pokręcił przecząco głową i otworzył usta, by zaprotestować ale dyrektor kontynuowała, zanim się odezwał.
- Harry, zaproponowałam profesora Snape'a bo był najbliższym współpracownikiem dyrektora, ale mimo to nie był uznawany przez Ministerstwo za wroga, tak jak sam Dumbledore. Profesor jest znanym i poważanym Mistrzem Eliksirów i wieloletnim nauczycielem. Nie było głosów przeciwnych jego osobie. - Uniosła dłoń wstrzymując jego jakiekolwiek protesty.

- Wiem, że chciałeś zamieszkać z Syriuszem i zgodziliśmy się z tym, że powinieneś z nim pozostać na czas wakacji. Syriusz będzie się tobą opiekować ale to profesor Snape będzie oficjalnie podejmował decyzje i podpisywał wszystkie dokumenty... Ta sprawa musiała zostać uregulowana, potrzebujesz opiekuna, takiego, którego zaakceptuje magiczny świat.

Harry milczał, patrząc na Snape'a. Dopiero co sobie pomyślał, że wcale nie jest on taki zły ale nie wymyśliłby, że mógłby zostać jego opiekunem. Przechylił głowę z namysłem. Jeżeli mógł zostać z Syriuszem, to fakt że Snape jest jego opiekunem nie miał znaczenia. Zresztą i tak już to postanowiono i jego protesty nic nie zmienią.
Skinął głową przyjmując tę decyzję i spojrzał znowu na nową dyrektor czekając na ciąg dalszy.

McGonagall była wyraźnie zdumiona ale i ucieszona jego spokojem. Wyciągnęła raźnie kolejne papiery.
- Harry, kiedy przeglądaliśmy rzeczy Dumbledore'a znaleźliśmy dokumenty dotyczące twojego spadku po rodzicach. Wiem, że dyrektor oddał ci klucz do skrytki, w której rodzice zostawili ci pieniądze na naukę w Hogwarcie, ale twój ojciec pozostawił ci też kryptę rodzinną Potterów. - Harry wytrzeszczył na nią oczy, pierwszy raz słyszał o krypcie Potterów.

Dyrektor westchnęła, widząc jego minę.
- Rozumiem, że nic ci nie powiedział o tej skrytce? - Harry pokręcił głową. - Znajdują się w niej pamiątki rodzinne i prawa własności. Rodzice pozostawili ci dom w Dolinie Godryka ale także kamienicę w mieście i dwór we Francji. Tu są prawa własności tych nieruchomości. - Podała mu trzy pożółkłe pergaminy. - A tutaj spis zawartości krypty Potterów na chwilę, gdy przejął ją dyrektor. Gobliny sprawdziły ją teraz porównując faktyczną zawartość zgodnie ze spisem i brakuje w niej kilku rzeczy z listy. Chciałabym ustalić, czy może wiesz, co się z nimi stało.

Harry kiwnął głową przyjmując kolejny papier. Spojrzał na listę. Przy większości pozycji były plusy, przy kilku kreski. Przeczytał je na głos.
- Peleryna Peverellów. Mam ją, Dumbledore przekazał mi ją w prezencie na święta. - McGonagall postawiła plus na trzymanej przed sobą kopii listy i czekała na dalsze uwagi. - Album rodzinny. Też go dostałem. - Kolejny plus. - Pierścień zaręczynowy ze szmaragdem. - Pokręcił przecząco głową. - Złoty łańcuch z przewieszką z gryfem. - Podniósł wzrok na dyrektor. - Tych dwóch rzeczy nigdy nie widziałem i dyrektor nic mi o nich nie mówił, nie wiem gdzie są. - Spojrzał na listę, pozostałe pozycje były oznaczone plusami. Znowu uniósł wzrok.

Dyrektor skinęła sucho głową, z niesmakiem zaciskając usta.
- Może będą w gabinecie dyrektora albo w jego mieszkaniu. Gobliny z Gringotta będą przeglądać wszystkie jego rzeczy, żeby oddzielić prywatny majątek od własności szkoły i przekazać go bratu a resztę zwrócić do Hogwartu. Jeżeli znajdziemy wśród nich przedmioty będące twoją własnością, natychmiast ci je przekażę.

Harry spojrzał na nią sponad trzymanych w ręce dokumentów.
- Czy to już wszytko pani profesor? - Czuł się trochę dziwnie po kolejnych rewelacjach. Kiedy dyrektor, były dyrektor, poprawił się, dał mu pelerynę mówił, że ojciec powierzył mu ją dla Harry'ego. Najwyraźniej rodzice powierzyli mu o wiele więcej a dyrektor to sobie zatrzymał. A to że brakowało w skrytce kilku rzeczy wskazywały, że nie tylko je zatrzymał ale też używał ich według swojej woli.

Poczuł gorycz, miał swój dom, ha, domy a mieszkał w schowku. "Dla bezpieczeństwa", tak mówił Dumbledore - okrutny starzec. Voldemort był wtedy duchem, wrócił dopiero gdy Harry był w szkole, cały ten czas mógł mieszkać w swoim własnym domu z którymś z przyjaciół ojca, choćby Lupin na pewno chętnie by się nim zajął, przy pomocy jakiejś wynajętej opiekunki.

Jego zaufanie do dyrektora gasło a rosła niechęć. Manipulacje sięgały zbyt daleko, jak na jego możliwości rozumienia. Nie potrafił tego przyjąć, nawet dla "większego dobra".

- Tak, to wszystko, jeżeli będziesz miał do mnie jakieś pytania po przejrzeniu tego wszystkiego, daj znać a spotkam się z tobą jeszcze raz. - Dyrektor wstała zza biurka. - Na razie to wszystko. Severusie, Syriuszu, zajmiecie się Harrym? - Obaj mężczyźni potwierdzili, nie patrząc na siebie nawzajem. McGonagall westchnęła ciężko, pocierając czoło. - Dobrze, zatem się pożegnam. Mam wiele spraw do zorganizowania. Żegnam panów. - Wyszła z gabinetu i po chwili usłyszeli z holu trzask aportacji.


Harry spojrzał na obu swoich nowych opiekunów. Trochę go oszołamiała ta sytuacja a najbardziej to, że obaj czarodzieje zachowywali się tak spokojnie. Dobrze wiedział, że byli wrogami. Wciąż pamiętał ich spotkanie we Wrzeszczącej Chacie i wzajemne oskarżenia. Ten spokój nie był naturalny. Na jego badawcze spojrzenie Syriusz poruszył się niespokojnie.

- Nie patrz tak na mnie Harry, wiem co sobie myślisz, ale ja naprawdę najbardziej chcę twojego dobra a to jest dla ciebie w tej chwili najlepsze. Musisz mieć opiekuna, który będzie obecny w szkole i który zna twoją sytuację i należy do zakonu. A to zostawia tylko McGonagall i Snape'a. Mogę go nie lubić ale wiem, że zawsze cię pilnował i ratował. Dumbledore mu ufał i Zakon też mu ufa. - Snape prychnął, słuchając tego wywodu i zdecydował się odezwać.

- Panie Potter, to tylko oficjalna opieka. Będę cię reprezentował w szkole i przy wszystkich oficjalnych kwestiach ale nie podejmę żadnych decyzji bez omówienia z tobą. Jednak jako opiekun będę też znał twoje oceny i nadzorował twoją naukę i zachowanie, choć nie traktuj tego tak, jakbym cię adoptował - to nic takiego. Będziesz mieszkać u swojego chrzestnego a w zamku w swoim dormitorium. Nie będę cię kontrolował, choć różne sprawy wymagające zgody rodziców czy opiekunów będziesz musiał ze mną konsultować. - Spojrzał na Syriusza. - Zostawię was, ja też mam swoje sprawy do zorganizowana. Żegnam. - Sztywno skłonił głowę i wyszedł.

Harry spojrzał na Syriusza, kręcąc głową, niemal zszokowany.
- Czy mi się wydaje, czy to zachowanie było miłe?

Syriusz uśmiechnął się z przekąsem.
- Może Snape nie jest taki zły. - Zastanowił się chwilę i spoważniał. - Jako szpieg nie mógł być kojarzony z jasną stroną. Wszyscy musieli wiedzieć, że nas nienawidził a szczególnie ciebie.

- A teraz nie musi? - spytał powątpiewająco Harry. - Co się zmieniło?

- Najwyraźniej więcej niż myślimy. - Poklepał chrześniaka po ramieniu. - Starczy tego roztrząsania. Nasze rozmowy i tak nic nie zmienią. - Wzruszył ramionami i wstał. - Pożyjemy, zobaczymy. A teraz czas na obiad.

Widząc, że Harry nie ruszył się z miejsca i wciąż patrzy na niego nieprzekonany z przechyloną głową, Syriusz westchnął i usiadł z powrotem na kanapie.
- Widzę, że mi nie odpuścisz poważnej rozmowy? - Harry potrząsnął przecząco głową.

- Dobrze, powiem ci jak ja na to patrzę. Severus Snape w szkole był naszym wrogiem. Znasz to: Gryfoni kontra Ślizgoni, odwieczni wrogowie i takie sprawy. My byliśmy ci dobrzy, on był zły, bo interesował się czarną magią. My byliśmy z bogatych starych rodów, on obszarpany biedak półkrwi. To po prostu samo się nakręcało.

Harry spojrzał na niego zdumiony i zraniony. Syriusz wzdrygnął się i przeczesał włosy dłonią, pocierając kark.
- Wiem, że to głupie i okrutne ale byliśmy młodzi i głupi, tak nas wychowano. - Próbował się usprawiedliwiać.

Harry spojrzał na niego smutno i spytał, z bólem.
- A ja? Też jestem obszarpanym biedakiem półkrwi. Mnie też byście uznali za wroga? Tak po prostu. - Głos mu się załamał.

Syriusz szybko go przytulił, klnąc się w duchu za bezmyślność.
- Harry, to nie tak. Snape po prostu za bardzo się od nas różnił - wszystkim, to była tylko kolejna rzecz. Najważniejsze było, że był Ślizgonem, że lubił czarną magię. - Odsunął się i spojrzał Harry'emu w oczy. - To wszystko nas przerosło, nawet nie wiem od czego się tak naprawdę zaczęło, ale każda kolejna kłótnia, każda złośliwość, tylko to podgrzewała i potem było już za późno, by coś z tym zrobić, by się wycofać. A kiedy przyłączył się do Voldemorta...

Puścił Harry'ego i wstał odwracając się w stronę okna, opuścił głowę i skończył smutnym, cichym głosem.
- Po śmierci Jamesa i Lilly... - dłuższa przerwa.
- Wiem, że kiedyś się przyjaźniła z Severusem, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że to jeszcze coś dla niego znaczyło. Był taki zimny i nigdy nie okazał, że go cokolwiek obeszło. On z kolei przeżywał to za bardzo by móc to okazać i znienawidził mnie, bo myślał, że to ja... że to ja ich zdradziłem... zabiłem. - Odwrócił się z powrotem do Harry'ego.

- Kiedy dowiedziałem się, że odwrócił się od Voldemorta po tamtej nocy, próbowałem udawać, że to dla mnie nic nie znaczy, że nic się nie zmieniło. Ale zmieniło się, Harry. Teraz wiem, że on cierpiał przez to tak jak my, nawet bardziej, bo nie mógł nic po sobie pokazać. - Wrócił na kanapę i usiadł chwytając dłonie Harry'ego.

- Wiem, że nigdy nie dał ci szansy, ale długo z nim dzisiaj rozmawiałem i wiele zrozumiałem. Jeżeli obaj spróbujecie, możecie się całkiem dobrze dogadać. - Uśmiechnął się krzywo. - W zasadzie teraz to musicie. - Znowu spoważniał. - Snape wszystkie swoje zadania traktuje poważnie. Zawsze był aż nazbyt poważny. I pilnował cię, nawet gdy cię nie lubił. - Na sceptyczne spojrzenie chłopca, westchnął i sprostował.

- Nawet gdy cię nienawidził, dyrektor kazał mu pilnować twojego bezpieczeństwa i robił to, zawsze, pilnował i chronił; wtedy gdy myślałeś, że cię szpieguje bo jest "zły", robił to by cię dopilnować a to nie było łatwe. - Uśmiechnął się trochę smutno, ale kpiąco. - Jesteś takim samym huncwotem, jak my kiedyś, może nawet gorszym, bo twoje zachowanie jest bardziej niebezpieczne - dla ciebie samego. Snape, jako twój opiekun, na pewno teraz jeszcze bardziej będzie się starał i troszczył, już nie tylko o twoje fizyczne bezpieczeństwo, ale też o twoje samopoczucie, oceny i zrobi wszystko, co należy do opiekuna.

Harry spojrzał z powątpiewaniem, ale Syriusz nie dał się zbić z tropu.
- Mógł powiedzieć, że nie będzie przesadzał, ale zapewniam cię Harry - będzie. Skoro ma zadanie być twoim opiekunem, będzie chciał być być w tym najlepszy. Taki ma charakter i nawet Voldemort tego nie zmienił. Masz opiekuna. Lepiej bądź na to przygotowany. - Wstał z kanapy i pociągnął Harry'ego za sobą.
- A teraz naprawdę już czas iść na obiad, Molly przygotowała nam wszystko - tylko do podgrzania i na pewno jak zjawi się kolejny raz, sprawdzi, czy wszystko zjedliśmy.

Harry spojrzał na niego badawczo.
- A ona zawsze ci gotuje, czy to przeze mnie? Bo jak coś to ja sam umiem dobrze gotować, nie ma potrzeby, żeby tu dla nas wszystko robiła.

- Znasz Molly, to mama kwoka, dba o wszystkich bo bez niej zginą. Jak jej powiem, że tego nie potrzebujemy, nie poczuje ulgi, tylko będzie jej przykro. Ale jak się upierasz, możesz sam coś przyrządzić na niedzielny obiad. Na razie mamy gotowca, więc chodźmy z tego korzystać. Zresztą, jako że jest tu Kwatera Głowna Zakonu, często wpadają różni czarodzieje i lepiej żeby zawsze coś było, jakby któryś był głodny, czy po prostu miał chęć z nami posiedzieć przy stole.

Harry skinął głową i mruknął tłumacząc się.
- W domu zawsze gotowałem, tylko nie dla siebie, teraz nie gotuję - a mogę jeść. - Potrząsnął głową, zawstydzony zszokowanym spojrzeniem chrzestnego. - Nie patrz tak, wiem że nie miałem normalnego życia, ale przyzwyczajam się. Tu wszystko jest dla mnie nowe.

Syriusz tylko pokręcił głową, ale już tego nie skomentował.


Sytuacja Harry'ego była jasna, właściwie pierwszy raz jego życie zostało oficjalnie zorganizowane. Ale reszta spraw pozostała w zawieszeniu.
Czas płynął a nikt się nie dowiedział co się właściwie stało, co robił dyrektor, zanim zginął i nikt też nie wiedział, co sam ma teraz dalej robić - nie mogli kontynuować czegoś, o czym nie mieli pojęcia.

Dyrektor miał jakieś plany, ale z nikim się nimi nie podzielił. Każdy z członków Zakonu wiedział tylko o tym, co miał robić w danej chwili, nie mając tak naprawdę wiedzy, co właściwie robił i dlaczego, ani jak się to ma do całości działań Zakonu i jaki ma wpływ na sytuację w magicznym świecie.

Dumbledore nie dzieli się żadnymi informacjami a wszyscy mu ufali na tyle, by działać bez zadawania pytań. Zresztą przestali pytać dawno temu, bo jedyną odpowiedzią było: Tak będzie; tak ma być; to wszystko dla większego dobra.

Teraz wymienili się wszystkimi posiadanymi informacjami, ale mimo to, tak naprawdę nadal nie wiedzieli nic.
Dumbledore mówił o jakiejś przepowiedni, o planie, ale oprócz niego nikt ich nie znał.

Na początku wszyscy byli nerwowi, nie wiedząc, co się dzieje i w każdej chwili oczekując na atak Sami Wiecie Kogo.
Ale żadnego ataku nie było. Z czasem zaczęli się więc uspokajać i zajmować bieżącymi sprawami. Długoterminowe plany nie wchodziły w grę, nie mając punktu zaczepienia.

A czas płynął...