Plaisir d'amour – część II
FRANCUSKI ŁĄCZNIK
Rozdział I
Smocze rozgrywki
Niedziela, 14 lipca 1996 roku (święto narodowe Francji – Dzień Bastylii), około godziny jedenastej wieczorem. Francja, Burgundia – gdzieś między Arnay–le–Duc, Nolay i Beaune.
Colin Creevey był wściekły. Przede wszystkim na siebie. Wiedział przecież, że Dennis nie ma za knut wyczucia przestrzeni i potrafiłby zabłądzić nawet na skwerku, gdzie rosną tylko trzy wątłe drzewka. A jednak wysiadł z autobusu, gdy jego młodszy brat szarpnął go za rękaw i wykrzyknął:
– To już tutaj! Wysiadamy!
Jedynym usprawiedliwieniem dla Colina było tylko to, że przysnął i w pośpiechu nie spojrzał na tablicę informacyjną. No i niestety, nie rozumiał co kierowca mówi, bo nie znał francuskiego.
Teraz więc, zgrzytając zębami, starszy z braci Creevey szedł przed siebie gruntową drogą przez las w zapadającym zmierzchu. Korony drzew tworzyły nad drogą ciemne sklepienie, prawie nie widać było nieba. Niewielkie skrawki ciemnego błękitu prześwitujące przez gęste listowie powoli przechodziły w aksamitną czerń.
Nawet nie robił Dennisowi wyrzutów. Młody wlókł się z tyłu i co chwila mamrotał pod nosem przeprosiny.
– Dennis... – warknął Colin złowrogo.
– Co? – jęknął młodszy.
– Zamknij. Się. Wreszcie – wysyczał starszy.
– Ddd... dobrze... – wyszeptał Dennis, ale do uszu Colina to już nie dotarło. Zatrzymał się tak gwałtownie, że młodszy brat wpadł mu na plecy.
Las po obu stronach drogi skończył się. Dopiero po dłuższej chwili Colin zauważył, że granica zasięgu drzew tworzyła owal. Młodzi czarodzieje wyszli na ogromną polanę i nagle ujrzeli nad sobą niebo pełne gwiazd. Ale nie tylko to...
Na środku polany siedziały dwa smoki! Dwa węgierskie rogogony. Pomimo szoku Colin zauważył, że są znacznie mniejsze od tego, z którym Harry Potter musiał walczyć podczas Turnieju Trójmagicznego. No i nie były czarne. Mniejszy był czerwonozłoty, a łuski większego mieniły się różnymi odcieniami błękitu z refleksami brązu. Pomimo, że zapadły już nocne ciemności kolory łusek obu smoków były bardzo wyraźne, bo gady świeciły własnym światłem. Smocze cielska otaczała jasna poświata, przypominająca aureole wokół głów świętych, jakie Colin oglądał na obrazach i witrażach w kościołach, które niedawno zwiedzali...
W nagłym przypływie wisielczego humoru pomyślał, że wakacje we Francji nie były jednak takim świetnym pomysłem, jak mu się wydawało. Co prawda wymknęli się z bratem śmierciożercom, ale teraz wpadli w gorsze tarapaty. Walka z dwoma smokami na raz nie była tym, o czym marzył. Przemknęła mu przez głowę myśl, że Harry Potter się nie cofnął. W tym momencie, gdy on sam stanął przed smokiem poczuł jeszcze większy podziw dla Chłopca Z Blizną.
Dopiero po dłuższej chwili, która ciągnęła się jak najlepsza guma do żucia, chłopak z niebywałą ulgą skonstatował, że smoki są odwrócone do nich plecami. A poza tym, warczą na siebie i są zaabsorbowane sobą nawzajem do tego stopnia, że nie zwracają uwagi na otoczenie.
Colin błyskawicznie podjął decyzję. Powtarzając w duchu naprędce wymyśloną modlitwę: „Niech nas nie zauważą...", popchnął Dennisa w tył i obaj powoli zaczęli się cofać w stronę drzew.
Złudne nadzieje chłopców rozwiał ostry trzask, który w uszach Colina zabrzmiał jak wystrzał. To Dennis nadepnął na jakąś suchą gałąź. Oczywiście smoki usłyszały i natychmiast się odwróciły.
Przez sekundę długą jak wieczność, dwa smoki i dwóch chłopców po prostu gapiło się na siebie.
Ciszę przerwał błękitno–brązowy smok.
– Co robimy, mała? Obliviate i wiejemy? – spytał zwracając się do czerwono–złotego smoka. Przy czym wyraźnie zaambarasowany przestępował z łapy na łapę, jednocześnie nerwowo poruszając ogonem.
Colin poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny.
– Żadne Obliviate! – wrzasnął. Zasłonił Dennisa i chwycił różdżkę gotując się do walki. Te smoki najwyraźniej nie chciały ich zjeść, ale on nie zamierzał dopuścić do utraty wspomnienia spotkania z nimi. Rozzłościł się mocno i nawet się nie zdziwił, że je rozumie. Najwidoczniej smoki nie były tylko tępymi bestiami, skoro mogły rzucać czary i to tak skomplikowane. A może... dorównywały ludziom inteligencją?! Tylko się z tym kryły? No i te tutaj mówiły po angielsku! Czyżby to były brytyjskie smoki?
Gady zamarły. Błękitnemu opadła szczęka, a czerwony wpił się w braci ewidentnie zszokowanym spojrzeniem czarnych ślepi.
– O rany... – jęknął błękitny. – Eee... I co teraz?! – obejrzał się na czerwonego i szybko cofnął parę metrów. Czerwony okazał się bardziej odporny. Błyskawicznie otrząsnął się z szoku. Usiadł jak kot (monstrualnej wielkości), owijając ogonem przednie łapy.
– Skoro jesteś czarodziejem, to nie ma powodu, żeby czyścić ci pamięć – oznajmił. – Tym bardziej, że znasz mowę smoków – dodał.
– Yyy... To może się najpierw sobie przedstawimy? – zaproponował błękitny. – To moja siostra Lumière, a ja mam na imię Lazur – wymamrotał i skulił się pod karcącym spojrzeniem smoczycy. Colin zachichotał w duchu. Taak... Od razu się wydało, kto tu rządzi! Strach opadł już z niego całkowicie. Te smoki wyglądały sympatycznie, nie zachowywały się agresywnie i chyba były bardzo młode...
– Ja się nazywam Colin Creevey, a to mój młodszy brat Dennis – oznajmił Colin. Poczuł, że młody szarpie go za rękaw. Zerknął na brata. Dennis miał oczy wielkie jak spodki.
– Ttty... z nimi rozmawiasz... – wyszeptał młody, spoglądając na niego z uwielbieniem.
– Ty też przecież możesz z nimi pogadać – odszepnął i odwrócił się do smoków z zamiarem podjęcia konwersacji, ale brat ponownie go szarpnął.
– Nie rozumiem co mówią – wymruczał. Colin zamrugał, zdumiony.
– Nie rozumiesz? – jęknął.
– To znaczy, że ty masz dar rozumienia smoczej mowy, a twój brat nie – powiedziała smoczyca. – To ogromnie rzadkie... Z tym się trzeba urodzić, nie można się tego nauczyć. Nie zauważyłeś, że mówisz po smoczemu?!
– Jak to? – wykrzyknął chłopak. – Nnn... Nie zauważyłem! – zająknął się. – Mmm... myślałem, że mówicie po angielsku – dodał z lekką pretensją w głosie.
– A to nawet niezły pomysł! – zawołała Lumière. – Przejdziemy na angielski... Zaraz... Nie jesteście Francuzami? No, faktycznie, Creevey to nazwisko raczej angielskie... To co tutaj robicie? Na ziemi Lupinów?!
To smoczyca powiedziała już po angielsku, tak, że Dennis też zrozumiał, mimo jej bardzo wyraźnego grasejowania. No, błędów językowych nie robiła...
– Mieliśmy w Hogwarcie przez rok nauczyciela, który nazywa się Lupin – powiedział Colin nieco zaskoczony. – Nie pomyślałem, że on może pochodzić z Francji.
– Coś słyszeliśmy o tym wilkołaku – warknął gniewnie błękitny smok.
– Zamknij się – syknęła cicho Lumière po smoczemu, obdarzając brata spojrzeniem godnym bazyliszka. Szybko odwróciła się do chłopaków. – Nie odpowiedzieliście mi na pytanie, co tu robicie? Tak późno w nocy, włóczycie się po bezdrożach... Tu mieszkają wilkołaki! I nie lubią obcych!
Creeveyowie spojrzeli na siebie przestraszeni.
– Głupia sprawa, zabłądziliśmy – westchnął Colin. Nie chciał mówić o pomyłce Dennisa, przez którą wpakowali się w tę sytuację, bo sam też przecież nie był bez winy. A może te smoki pomogą im wydostać się stąd? Zachowywały się przyjaźnie...
– To wszystko przeze mnie! – wyrwał się młody, ze skruchą w głosie.
– To znaczy? – zaciekawił się Lazur.
– Przyjechaliśmy z rodzicami na wakacje – wyjaśnił Dennis. – Zatrzymaliśmy się w takim małym pensjonacie... No, nie pamiętam nazwy...
– Hostellerie la Gentilhommière – warknął Colin.
– O! Znam ten domek myśliwski! – wykrzyknęła radośnie Lumière. – Jak długo będziecie w Nuits Saint Georges?
– Naszym rodzicom bardzo podoba się to miasteczko i postanowili, że zostaniemy tu do następnej niedzieli – znowu wyrwał się Dennis.
– Jeszcze tydzień – zauważył Lazur. – Ale to ponad trzydzieści kilometrów stąd...
– Wybraliśmy się na zwiedzanie Dijon, a potem pojechaliśmy do Saint–Seine l'Abbaye – westchnął smętnie Colin. – Rodzice zostali w hotelu, bo umówili się na brydża. A my, no cóż... Pospacerowaliśmy trochę, a potem wracaliśmy autobusem. Pojechaliśmy okrężną trasą, tym turystycznym, co jedzie naokoło, nie przez Dijon, i za wcześnie wysiedliśmy...
– Pewnie tym przez Beaune? Chcieliście sobie pooglądać krajobrazy? – zaciekawił się Lazur.
– No właśnie – potwierdzili zgodnie chłopcy.
– Aha, rozumiem – zaśmiała się smoczyca. – Jakbyście nas nie spotkali, to idąc dalej tą drogą za jakieś dwadzieścia minut doszlibyście do niewielkiej wioski. Jest tam zajazd i gospoda, a mieszkańcy są nastawieni na agroturystykę i wynajmują kwatery... Ale naprawdę lepiej się tu nie włóczyć po nocy! – podkreśliła stanowczo.
– A jakie mamy inne wyjście?! – zirytował się Colin. – Może nie spotkamy tych... wilkołaków – dodał z ironią.
– Zapewne nie, bo chyba wszyscy wybrali się na zabawę taneczną i jarmark do Autun. Właśnie stamtąd wracamy... Ale wiecie co? Mam propozycję. Przenocujcie u nas. Mieszkamy niedaleko, zatelefonujecie do rodziców, pewnie już się niepokoją, co się z wami dzieje... A rano odwieziemy was do Nuits Saint Georges.
Bracia popatrzyli na siebie zaskoczeni nieoczekiwanym zaproszeniem.
– Gdzie mieszkacie? – wyrwało się niebotycznie zdumionemu Dennisowi. – Macie... tt.. telefon?!
– Mieszkamy w małym zamku, który od pokoleń należy do naszej rodziny. Château de Chevalier–Blois – wyjaśniła rzeczowo smoczyca. – Zamieniliśmy go na hotel, bo z czegoś trzeba żyć. Ale od was nie wezmę pieniędzy, będziecie naszymi gośćmi – dodała szybko, widząc ich niespokojne spojrzenia. – I oczywiście, że mamy telefon, w dzisiejszych czasach trudno żyć bez telefonu! – zachichotała.
Colin ukradkiem uszczypnął się, sprawdzając, czy przypadkiem nie śni. Zabolało...
– Jak się tam dostaniemy? Weźmiecie nas... na grzbiety? – spytał.
– Tak. – Lumière bez zbędnych ceregieli podeszła do nich i podsunęła mu lewy łokieć. – Możesz się wspiąć po moim barku – poinstruowała go. – Usadow się na szyi i trzymaj za uszy. Tylko złap się mocno! Nie boicie się latać? – zatroskała się.
– Nie – uspokoili ją Creeveyowie zgodnym chórkiem. Po chwili obaj siedzieli na smokach. Dennis miał co prawda odrobinę niepewną minę, ale gryfoństwo tkwiło w nim zbyt głęboko, by dał się opanować przez strach, więc naśladując starszego brata szybko wspiął się na szyję Lazura. Smoki poderwały się do lotu i Colin przez kilka minut rozkoszował się pędem powietrza i cudownymi obrazami burgundzkich winnic, na które padał cień smoczych skrzydeł. Nocne ciemności rozświetlone nielicznymi latarniami nadawały im jakiejś niezwykłej tajemniczości. Plantacje winorośli wyglądały teraz zupełnie inaczej niż za dnia! A nad nimi świecił księżyc i gwiazdozbiory północnego nieba. Niestety, czarowny lot nie trwał długo, zaledwie kilka minut. Smoki powolnymi spiralami poszybowały w dół. Zamek, który ukazał się zachwyconym oczom młodych czarodziejów wyglądał jak spełnienie marzeń najbardziej wymagającej królewny na świecie. Miał dwa piętra i bardzo wysoki parter. Mury z jasnego kamienia podświetlone reflektorami, baszty, lśniące tęczowo okna, francuska flaga powiewająca na dachu najwyższej wieży i park wyglądający jak tajemniczy labirynt na pewno zaspokoiłyby najwybredniejsze gusta. Lumière i Lazur zgrabnie wylądowali na wewnętrznym dziedzińcu otoczonym arkadowymi krużgankami, na wprost olbrzymich, szeroko otwartych wrót, prowadzących do wielkiej sieni. Colin i Dennis zsunęli się z grzbietów swoich smoczych wierzchowców i stanęli na posadzce wybrukowanej kamiennymi płytami różnej wielkości i kształtu, ułożonymi w barwny kwiatowy wzór. Światło reflektorów podkreślało niuanse i zawiłości rysunku kolorowej mozaiki. Przez całe trzy sekundy mogli podziwiać kunszt kamieniarzy, którzy stworzyli to dzieło sztuki, dopóki przez ogromne wrota nie wyszły z zamku dwa wielkie smoki. Chiński ogniomiot wyglądający jak powiększony setki razy rajski ptak. Jego łuski mieniły się tysiącami odcieni barw. Zaś drugi gad swoim wyglądem zadał kłam wiedzy na temat smoków, jaką chłopcy wynieśli ze szkoły. No, cóż, Hagrid nie miał racji ucząc, że smoki różnych gatunków nie mogą się ze sobą krzyżować. Ujrzeli przed sobą mieszańca, którego przodkami na pewno były ogniomiot i zielony walijski, a wśród jego antenatów zapewne można byłoby znaleźć także węgierskiego rogogona, bo ogon miał pokryty czarnymi łuskami i najeżony kolcami. Dopiero po dłuższej chwili zauważyli pomiędzy cielskami wielkich gadów drobną szatynkę w minispódniczce, przytuloną do szyi mieszańca. Kobieta wpatrywała się ze zdumieniem w chłopców, a jej spojrzenie przeskakiwało szybko z twarzy Colina na twarz Dennisa i z powrotem. Pomimo zaniepokojenia, jakie odczuwał, uwadze Colina nie uszło, że dama jest bardzo urodziwa i nader zgrabna. A oba smoki po prostu gapiły się na chłopaków. Wyglądały nieco głupio...
– To są MOI goście – oznajmiła z naciskiem Lumière po angielsku, uprzedzając wszelkie niezadane pytania.
– Ten wyższy, to Władca! – dodał szybko Lazur, szturchając lekko nosem Colina. Zrobił to tak niespodziewanie, że chłopak się zachwiał i chroniąc przed upadkiem chwycił najbliższą podporę, jaka znalazła się w zasięgu jego dłoni, czyli ucho czerwono–złotej smoczycy. Nawet nie drgnęła.
– Naprawdę nas rozumiesz?! – spytał niedowierzająco ogniomiot w smoczej mowie.
– Tak – potwierdził Colin. – I nie zdawałem sobie z tego sprawy – dodał szybko, tonem wyjaśnienia.
– To ważne, ale porozmawiamy o tym za chwilę, teraz oni muszą zatelefonować do pensjonatu, w którym się zatrzymali... – Lumière konsekwentnie używając angielskiego opowiedziała jak się spotkali, wyjaśniając sytuację.
– W porządku – przejęła inicjatywę kobieta. – Nazywam się Julie Dascò – przedstawiła się. – A to są: Skąpany W Tęczy... – wskazała ogniomiota, który uprzejmie skinął łbem.
– A ja jestem Tańczący Wśród Fal – wpadł jej w słowa mieszaniec. Julie się roześmiała i połaskotała go w kąciku oka.
– Wejdźmy do środka – zarządził energicznie ogniomiot. – Telefon jest w recepcji.
Sień zamku była tak duża, że cztery smoki i troje ludzi mogli się swobodnie poruszać. Gdy weszli, zapaliły się kinkiety na ścianach. Colina już nawet nie zdziwiło, że były to elektryczne lampy. Na wprost wrót, którymi weszli do zamku znajdowały się drugie, identyczne, zapewne prowadzące na zewnątrz, lecz teraz były zamknięte. W obu bocznych ścianach widniały szerokie przejścia zwieńczone ostrymi, gotyckimi łukami. Że gotyckimi, Colin nie miał wątpliwości, bo naoglądał się ich już bardzo dużo podczas tych dziesięciu dni, które spędzili w kraju wina i serów. Jedno ukazywało imponującą rozmachem architektonicznym klatkę schodową, drugie prowadziło do sporej sali, oświetlonej kilkoma lampami i ogniem płonącym w palenisku wielkiego kamiennego kominka. Salę umeblowano solidnymi, ciężkimi drewnianymi ławami i stołami. Jeden kąt komnaty zajmowała recepcja. Za ladą, na której stał włączony komputer, siedziała ładna dziewczyna w jasnej koszuli nocnej i jedwabnym szlafroku haftowanym w smoki. Sprawiała wrażenie podnieconej i przerażonej. W ręku trzymała gazetę. Colin od jednego rzutu oka rozpoznał „Proroka Codziennego".
– Valerie, co się stało? – zapytała ze zdziwieniem w głosie Julie. – Dlaczego jeszcze nie śpisz? Ale to się dobrze składa – dodała. – Mamy gości – wskazała na Creeveyów. – Połącz się z... – urwała i pytająco spojrzała na Colina. – Gdzie się zatrzymaliście?
– Hostellerie la Gentilhommière w Nuits Saint Georges – odpowiedział szybko chłopak.
– Już dzwonię – dziewczyna w szlafroku bez zbędnego gadania wystukała numer telefonu na klawiaturze komputera. A gazeta błyskawicznie zniknęła pod ladą.
Po kilku sekundach na ekranie ukazała się twarz sympatycznej recepcjonistki z Hostellerie la Gentilhommière.
– O, Val! Przeczytałaś?! – wykrzyknęła na przywitanie. Była wyraźnie czymś przybita.
Julie podeszła bliżej i lekko się pochyliła. Dopiero teraz Colin zauważył kamerę przyczepioną do monitora.
– Kay, poproś do recepcji państwa Creevey – powiedziała cicho. – Widzę, że coś się stało, ale o tym porozmawiamy za chwilę. Na razie mamy do załatwienia jedną drobną sprawę. Synowie państwa Creevey są u nas i chcą porozmawiać z rodzicami.
– Och, przepraszam! – zawołała dziewczyna ze skruchą. – Zaraz ich zawołam!
Oderwani od emocjonującego robra Creeveyowie, jak się okazało, pochłonięci grą w brydża nie zauważyli upływu czasu, dzięki czemu oszczędzili sobie niepokoju o synów. Teraz jednak przerazili się, gdy ujrzeli ich twarze na ekranie komputera w recepcji. Na szczęście wyjaśnienia Julie i Colina uspokoiły ich wystarczająco. Matka chłopców nie odmówiła sobie jednak wygłoszenia synom krótkiego kazania na temat ich roztrzepania i braku uwagi. Ale bez problemów wyraziła zgodę, by spędzili noc w Château de Chevalier–Blois, tym łatwiej, że Valerie obiecała odwieźć ich rano po śniadaniu do Nuits Saint Georges.
Gdy twarze rodziców Colina zniknęły, Julie wyszarpnęła zza paska spódniczki różdżkę i wycelowała ją w ladę.
– Accio „Prorok"! – warknęła.
– Nie! – wrzasnęła Valerie, chwytając gazetę, wyfruwającą spod blatu. Spojrzała na Colina i przycisnęła płachtę papieru do piersi. – Oni...
– Oni są czarodziejami i Brytyjczykami – wysyczała wściekle Julie. – Uczą się w Hogwarcie. I na pewno czytają ten szmatławiec. Nie wiem, co tam jest napisane, ale ukrywanie tego przed nimi jest bez sensu. A pan Colin jest Władcą – wycedziła, wyciągając do dziewczyny rękę w jednoznacznym geście. Valerie spojrzała na Colina z respektem i poddała się. Podała Julie „Proroka".
Kobieta przebiegła wzrokiem tekst na stronie tytułowej i zacisnęła szczęki. Zbladła.
– Skąd to masz? – spytała cicho, patrząc na Valerie ze zgrozą.
– Kay i ja dostałyśmy od Arniki e–mailem – jęknęła dziewczyna. – Dosłownie pięć minut temu... Ona pracuje w redakcji tego brukowca... No, wiesz przecież!
– Wiem – potwierdziła zimno Julie. – Sfotografowała to i przesłała wam komórką?
– Tak. A ja to zaraz wydrukowałam... – potwierdziła Valerie.
– Wydrukuj jeszcze jedno. I połącz się z Kay i Mentorem – zarządziła energicznie Julie. – Musimy się naradzić. Kto jeszcze wie?
– Nie mam pojęcia. Arnika ma gorącą linię tylko do Mentora i do Kay... – szepnęła Valerie.
– Chodźcie tu wszyscy! – zawołała Julie w stronę przejścia do sieni. Po chwili w komnacie zrobiło się tłoczno i gorąco, gdy cztery smoki wsunęły się do środka.
Julie pomachała gazetą. Colin i Dennis byli w najwyższym stopniu zaintrygowani i z ogromnym trudem powstrzymywali się od zadawania pytań. Czuli, że stało się coś złego i ich zaciekawienie dochodziło wręcz do punktu wrzenia.
Ekran komputera się rozjarzył i znów ukazała się na nim twarz recepcjonistki z Hostellerie la Gentilhommière – Kay Croisille. Po chwili pionowa linia podzieliła przestrzeń ekranu na dwie części i pojawiła się kolejna twarz – dość nijakiego szatyna. Jego twarz przypominała maskę, była aż przesadnie bez wyrazu, ale oczy patrzyły czujnie i Colin nie miał wątpliwości, że mężczyzna zauważa i zapamiętuje każdy szczegół.
Julie, Valerie i smoki skłonili głowy z wyrazem głębokiego szacunku.
– Witaj Mentorze! – powiedziała Julie. Colin na wszelki wypadek też się ukłonił i nieznacznie szturchnął Dennisa, który także szybko skinął głową. Mężczyzna omiótł spojrzeniem twarze obu braci.
– Colin i Dennis Creevey? – spytał.
Chłopcy spojrzeli na siebie zaskoczeni.
– Tak – potwierdził szybko Colin. – Skąd pan nas zna?
– Mam znajomości w Hogwarcie – odparł krótko szatyn. – Co tu robicie?
– Ja ci wyjaśnię – wtrąciła się Lumière. Po wysłuchaniu smoczycy, mężczyzna ciężko westchnął.
– Musimy im powiedzieć. Prawdę – zdecydował. – Ale najpierw Julie przeczyta głośno artykuł, który nam podesłała Arnika.
– No właśnie! – odezwał się Skąpany W Tęczy. – Co się stało?!
Julie spojrzała na smoka, usiadła przy stole, rozpostarła gazetę i spełniła żądanie Mentora.
Colin poczuł, że zamiera w nim serce. Smoki po raz drugi zaatakowały Malfoy Manor?! Narcyza Malfoy ciężko ranna leży w szpitalu i nie wiadomo, czy przeżyje?! Jej syn jest przy niej... Colin czytał „Proroka" regularnie i oczywiście natychmiast przypomniał sobie doniesienia sprzed kilku dni o atakach smoków na domy śmierciożerców. Popatrzył w oczy szatyna. Pomimo, że widział twarz rozmówcy jedynie na ekranie monitora, z trudem wytrzymał siłę spojrzenia mężczyzny. Ale udało mu się, nie odwrócił wzroku.
– Czy smoki zaatakowały TYLKO Malfoy Manor? – zapytał.
– Bystry jesteś – pochwalił go szatyn. – Nie, nie tylko. Smoki zaatakowały wiele innych siedzib czarodziejów. Stało się to niecałe pół godziny temu i najwyraźniej w Proroku jeszcze nic o tym nie wiedzą. A o ataku na Malfoyów dowiedzieli się przez czysty przypadek. Rita Skeeter była w Mungu i zobaczyła ranną Narcyzę. Draco histeryzował... Więc oczywiście panna Skeeter natychmiast się wszystkiego dowiedziała. Momentalnie zawiadomiła naczelnego „Proroka", a ten w trybie alarmowym błyskawicznie ściągnął do redakcji pracowników, żeby na rano przygotować nadzwyczajne wydanie gazety. Arnika sfotografowała pierwszą szczotkę i przesłała mi e–maila komórką.
– Chwileczkę... Czy te ataki nastąpiły... jednocześnie? Wszystkie naraz?! – wykrzyknęła Julie ze zgrozą.
– A i owszem... – warknął szatyn. – Żaden nie trwał dłużej niż trzy minuty. Zawiadomiono mnie natychmiast, ale i tak za późno.
– Odzyskał moc... – wysyczał z nienawiścią Skąpany W Tęczy. – Ten drań odzyskał moc...
– Ojciec wie?! – krzyknął histerycznie Lazur.
– Oczywiście – mruknął lakonicznie mężczyzna.
– A Stary Mag? – spytał Tańczący Wśród Fal. W głosie mieszańca Colin wyczuł silny lęk.
– Też. Obaj wiedzą – westchnął ciężko Mentor. – Stary Mag już działa...
– Ale... Po co ON to zrobił? Chce zastraszyć padlinojadów? Czy pseudolordzinę? Na Little Hangleton też był napad? – dopytywała się niecierpliwie Valerie.
– No właśnie... – dodała Kay. – Czegoś nam nie powiedziałeś!
– Bo nie zdążyłem. Nie wiem, po co ON to zrobił...
– Ale CO?! Zrobił?! – wrzasnęła Kay.
– Jego słudzy porwali... Porwali Pansy Parkinson, Vincenta Crabbe'a, Gregory'ego Goyle'a... I nie tylko... Stary Goyle nie żyje... Próbowali porwać Draco Malfoya, ale Narcyza jak słyszeliście obroniła syna, choć została bardzo ciężko ranna. Jest w Mungu... W sumie porwano dziewiętnaścioro dzieci. Wszystkie uprowadzone nastolatki są dziećmi śmierciożerców, a większość to Ślizgoni!
Colin słuchał tego wszystkiego z coraz większym zdumieniem. I lękiem... Nic nie rozumiał. Kim jest ten „ON", o którym ci ludzie i smoki mówili z takim przerażeniem i nienawiścią?! Z rozmowy niedwuznacznie wynikało, że nie chodzi o Tego–Którego–Imienia–Nie–Wolno–Wymawiać... No i dlaczego jego, Colina, nazywają „władcą"? „Władcą" czego, na Merlina?! I co jest w Little Hangleton? Kto tam mieszka? Czyżby... Ten–Którego–Imienia–Nie–Wolno–Wymawiać?!
– Nad Little Hangleton smoki krążyły, ale nie zaatakowały. Zachowywały się prowokująco... Pikowały na dom, ziały ogniem, ale to wszystko wyglądało raczej na pokaz siły i demonstrację możliwości, niż prawdziwy atak. Chyba chodziło o wywołanie poczucia zagrożenia – ciągnął opowieść szatyn. – A teraz... – zawiesił głos, spojrzał na Colina, a potem przeniósł wzrok na Dennisa. – Proponuję oddać głos naszym gościom. Mogę się założyć o swoje kły, że macie mnóstwo pytań!
Colin przełknął ślinę. Nagle zaschło mu w gardle. Zerknął na Dennisa, ale brat gestem oddał mu inicjatywę. Mina młodego mówiła wyraźnie: „Ty zaczynaj!"
– Kim jest ten „ON"? – Colin pierwsze pytanie zadał prawie szeptem, ale w sali było tak cicho, że słyszeli brzęczenie jakiejś zabłąkanej muchy i uderzenia skrzydeł ćmy o klosz lampy oświetlającej stół, przy którym siedziała Julie. Mężczyzna otworzył usta, ale Colin nie dopuścił go do głosu, szybko zadając następne pytania, w sprawach, które najbardziej go poruszyły. – Czemu tytułujecie mnie „władcą"? Czy... Ten–Którego–Imienia–Nie–Wolno–Wymawiać mieszka w Little Hangleton? – Colin coraz bardziej się rozkręcał. – I... Kim WY jesteście? Dopiero co nas poznaliście i zdradzacie nam – mnie i Dennisowi swoje tajemnice? TAKIE tajemnice?! A może chcecie wymazać nam pamięć?! – chłopak urwał, bo zabrakło mu tchu. Ostatnie pytanie prawie wykrzyczał.
– Bardzo słuszne wątpliwości – westchnął Mentor. – A zatem, po kolei... Może najpierw sprawa najmniej istotna, będziemy mieli to z głowy. Zdumiałeś się, dlaczego nazywamy cię „władcą" – mężczyzna nieoczekiwanie zachichotał. – Otóż „władca" – to w domyśle „władca smoków" – tak nazywamy osoby, które znają smoczą mowę, rozumieją smoki i mogą z nimi rozmawiać. Wiesz już o tym, że nie można się tego nauczyć, trzeba się z tym urodzić. Jak znam Lumière, to na pewno ci to powiedziała!
– Owszem... – mruknął Colin.
– Tak naprawdę, to teraz jest to nazwa zwyczajowa, która niewiele znaczy – podjął wyjaśnienia mężczyzna. – Władca Smoków panuje nad smokami i może im rozkazywać. To, że rozumiesz smoczą mowę jeszcze ci żadnej władzy nad smokami nie daje. Jesteśmy niesamowicie zaskoczeni, że czarodziej urodzony w rodzinie ludzi niemagicznych...
– Czyli po prostu szlama – wtrącił się nieoczekiwanie Dennis. W jego głosie brzmiały gniew i gorycz.
– Urodzony w rodzinie NIEMAGICZNYCH – powtórzył z naciskiem mężczyzna, rzucając chłopcu ostre spojrzenie. – Domyślam się, że tak zwani „czystokrwiści" dawali wam do zrozumienia, że jesteście od nich gorsi – skomentował sucho, wymawiając słowo „czystokrwiści" z okropną ironią. – Banda kretynów! – warknął. – No, od nas tego nie usłyszycie, chociaż tutaj akurat wszyscy jesteśmy „czystokrwiści" – dodał drwiąco. – Aha, my nie używamy słowa „mugol", zapamiętajcie to sobie, bo można za to oberwać... albo po prostu zostaniecie uznani za chamów.
– Dobra, to już wiecie – przerwała Lumière. – Mentor, skończ te dygresje i wróć do zasadniczego tematu. Że też wy, mężczyźni, tak lubicie ględzić!
– Okej, masz rację mała – westchnął ugodowo szatyn. – Skoro już zostałem przywołany do porządku, – ciągnął z poważną miną – to kontynuujmy. Zdolność rozumienia smoczej mowy jest bardzo rzadka i praktycznie prawie nie występuje poza kręgiem rodów tak zwanych „Drakonidów". Drakonidzi to czarodzieje, którzy od wieków, a właściwie od tysiącleci żyli w symbiozie ze smokami. I tu niestety muszę zrobić kolejną dygresję... – spojrzał przepraszająco na czerwonozłotą smoczycę – i podać ważną informację dotyczącą smoków. Jest to tajemnica znana nielicznym... Otóż smoki dzielą się na inteligentne, które wspólnie z Drakonidami tworzą bardzo starą cywilizację oraz niezbyt inteligentne, choć sprytne, magiczne bestie, o których pewnie się uczyliście w szkole na Opiece Nad Magicznymi Zwierzętami.
– Czyli legendy i mity o inteligentnych smokach to prawda a nie bajędy – podsumował Colin. Był pod wrażeniem opowieści. – Ale w takim razie... Skąd u mnie taka umiejętność? I czemu Dennis jej nie ma?
– Skąd u ciebie to nie wiemy, możemy tylko przypuszczać – powiedziała cicho Lumière. – Najbardziej prawdopodobne jest, że wśród twoich bardzo dalekich przodków, wiele pokoleń temu był jakiś Drakonida. Mógł mieć niemagiczną kochankę, która urodziła dziecko, a on nawet o tym nie wiedział. Może ją porzucił, może zginął, a może to była przelotna przygoda... Któż to wie? Zdarzało się... Czasami takie zdolności ujawniają się raz na wiele pokoleń. A jeśli będziesz mieć dzieci, to one wcale nie muszą ich mieć. Ale mogą.
– Rozumiem. To znaczy, że czarodzieje, którzy potrafią panować nad smokami... Ej! Jeśli dorównujecie ludziom inteligencją... – Colin usiłował sprecyzować niejasny domysł, który zaczął kiełkować w jego umyśle, ale nie zdążył, bo Lumière mu przerwała.
– My mówimy odwrotnie, że to ludzie... A i to nie wszyscy! Dorównują nam, smokom, inteligencją – poinformowała go pobłażliwym tonem.
– No i kto teraz robi dygresje? – warknął gniewnie Skąpany W Tęczy. – Ale oczywiście masz rację. A co do kwestii „Władców Smoków" to opanowanie smoczej bestii nie jest takie trudne. Są czary, których mogą użyć nie tylko ci czarodzieje, co rozumieją smoczą mowę, ale wszyscy inni. Tylko że na szczęście bardzo niewielu je zna. Natomiast my, czyli inteligentne smoki, nie jesteśmy podatni na takie manipulacje. Niestety, istnieją zaklęcia, którymi można nas zniewolić. Nazywamy je „Smoczym Imperiusem". Chyba słyszeliście o zaklęciach niewybaczalnych?
Creeveyowie energicznie pokiwali głowami. Uczył ich tego Moody, sporo też dowiedzieli się o niewybaczalnych od Harry'ego na zajęciach GD.
– No właśnie – ciągnął smok. – Wszyscy Władcy Smoków władają smoczą mową, ale nie każdego, kto się urodził z tą umiejętnością można nazwać prawdziwym „Władcą"! A Imperiusa nie jest łatwo rzucić. Ani na człowieka, ani na smoka. I można się oprzeć temu zaklęciu, choć to bardzo trudne.
Bracia spojrzeli na siebie. O tym Harry też im mówił, ale trenować odpierania Imperiusa nie mogli, bo nikt z GD nie potrafił go rzucić. Zaś ani Harry, ani Hermiona, którym jako jedynym pewnie by się to udało gdyby tylko spróbowali, nie chcieli tego zrobić.
– O to mi właśnie chodziło – westchnął Colin, odpowiadając ogniomiotowi.
– Dobrze. Na razie tyle, teraz wracamy do najważniejszej sprawy. Ten „ON", o którym mówiliśmy, to psychopata gorszy od waszego Voldemorta – oznajmił szatyn.
– Co takiego?! – przerazili się chłopcy. Posępne twarze ludzi i ponure miny smoków nie pozostawiały miejsca na żadne wątpliwości.
– Nazywamy go Czarnym Rogogonem. Jest psychopatą i bezwzględnym mordercą, tak samo jak ten wasz pseudolordzina, co teraz grasuje na Wyspach Brytyjskich, ale w przeciwieństwie do Voldemorta jest bardzo inteligentny, niestety – westchnął Mentor.
Colin słuchał tego z niedowierzaniem pomieszanym z przerażeniem. Przyzwyczajony do myśli, że to Ten–Którego–Imienia–Nie–Wolno–Wymawiać jest najpotężniejszym i najgroźniejszym czarnoksiężnikiem na świecie, z trudem przyjmował do świadomości, że jest inaczej i może być ktoś potężniejszy od... Vol... Nawet w myślach nie potrafił wymówić tego straszliwego imienia! Fakt, że ktoś mówił o NIM z lekceważeniem był dla chłopaka nielichym wstrząsem. Nawet Harry Potter, który wymawiał JEGO imię bez mrugnięcia okiem, miał pewien respekt dla Sami–Wiecie–Kogo, to się czuło. Nienawidził go, ale nie lekceważył... A ci ludzie i smoki wyrażali się o Nim bez jakiegokolwiek szacunku!
– Widzę, że jesteście mocno zaskoczeni. – Mentor ponuro się uśmiechnął, unosząc górną wargę i odsłaniając ostre wampirze kły. – Niestety, Czarny Rogogon jest sprytny i udało mu się całkowicie nas zaskoczyć. Myśleliśmy, że mamy więcej czasu...
Tańczący Wśród Fal groźnie zawarczał. To był jedyny komentarz, jaki padł. Pozostali milczeli, nie kryjąc przygnębienia.
– Nie musicie nam wierzyć – podjął mężczyzna po chwili milczenia. – I doskonale rozumiem, że macie wątpliwości, chociażby w kwestii okazanego wam zaufania...
– No, właśnie, pytałem o to! – wykrzyknął Colin.
– Słyszałem o was obu wystarczająco wiele, żeby uznać, że możemy wam zaufać, choć gdybyś nie znał smoczej mowy to po prostu wyczyścilibyśmy wam pamięć i tyle – mruknął niechętnie mężczyzna. – Aha, żeby nie było nieporozumień... Zauważyłeś oczywiście moje kły... Tak, JESTEM wampirem. I NIE POPIERAM Voldemorta. To po pierwsze, a po drugie: NIENAWIDZĘ CZARNOKSIĘŻNIKÓW!
Colin zerknął na Dennisa. Wyraz twarzy młodego mówił sam za siebie. Chłopak pomyślał, że on sam musi mieć równie głupią minę, jak jego młodszy brat. Spojrzał znów na ekran. Obraz był niezwykle ostry. Wampir posępnie się krzywił, najwyraźniej czekając na komentarz.
– Zauważyłem i chciałem spytać o to później... Ale ważniejsze jest, dlaczego nam to wszystko mówicie? Bo dowiedziałem się pół godziny temu, że rozumiem smoki?! – jęknął Colin.
– Nie, nie tylko dlatego, ale GŁÓWNIE dlatego – oświadczył sucho szatyn. – I oczywiście powiemy wam tylko to, co jest absolutnie konieczne, byście zrozumieli sytuację.
– A więc? – ponaglił go Colin. Dennis uparcie milczał.
– Jesteś czarodziejem z niemagicznej rodziny i podziwiasz Harry'ego Pottera. Ja też podziwiam tego chłopaka i nie tylko ja – oznajmił spokojnie wampir z błyskiem rozbawienia w oczach. Ale to trwało ułamek sekundy i rozbawienie zastąpiła troska. – Ty i twój brat, – zerknął z ukosa na Dennisa – należycie do Gwardii Dumbledora. A przed wyjazdem do Francji pokonaliście dwóch ścierwojadów, którzy wdarli się do waszego domu, żeby zamordować całą waszą rodzinę.
Colin pomyślał, że wampir musi mieć w Hogwarcie i zapewne także w Ministerstwie Magii bardzo sprawnych szpiegów, którzy zbierają dla niego informacje, bo skąd by o tym wiedział? Jego agentka pracuje w redakcji „Proroka", ale dziennikarze na pewno nie mogą dotrzeć do wszystkich tajemnic i pilnie strzeżonych sekretów rządowych. Może nawet ma całą rozbudowaną siatkę szpiegowską! Tylko po co? Kim jest naprawdę i dla kogo pracuje? Chłopak czuł dreszcze podniecenia. Miał przeczucie, że to nieoczekiwane spotkanie ze smokami będzie dla niego i Dennisa początkiem wspaniałej przygody.
– Jesteście Gryfonami... Może to akurat niekoniecznie jest najlepszą rekomendacją, ale cóż... Przynależność do określonego Domu w Hogwarcie o niczym jeszcze nie przesądza. Wprawdzie mój najlepszy przyjaciel jest wręcz wzorcowym, idealnym Gryfonem, ale niestety znam też takich, którzy wystawiają Gryffindorowi jak najgorsze świadectwo... – mówiąc to, szatyn zmarszczył w zadumie czoło.
– Jesteśmy dumni z naszego Domu! – wyrwał się gniewnie Dennis.
– I bardzo dobrze – pochwalił mężczyzna. – To jeszcze jeden powód, żeby wam zaufać. Potraficie być lojalni.
– Rozumiem – Colin wrednie się uśmiechnął. – My będziemy lojalni. Jasne. A wy, wobec nas?
– Lojalność obowiązuje W OBIE STRONY – wampir postawił sprawę jasno. – Nas też. Może dajmy sobie kredyt zaufania, co?
– Ja się zgadzam – powiedział szybko Dennis. Oczy mu pałały. Colin uśmiechnął się w duchu.
– I ja – potwierdził stanowczo.
– Świetnie – wampir energicznie skinął głową. – Zatem wróćmy do wyjaśnień. Czarny Rogogon pochodzi oczywiście z Drakonidów. Od dziecka sprawiał kłopoty. Może dlatego taki jest, bo jego ojciec był niezrównoważony psychicznie i miewał napady szału. Syn odziedziczył to po nim. Gdy Czarny Rogogon miał niecały rok, jego ojciec zmarł. Matka wyszła drugi raz za mąż i miała jeszcze córkę. Niestety, Czarny Rogogon był zły. Urodził się zły, tak samo jak Riddle... to znaczy Voldemort. I tak samo jak ten zgadziały bydlak zgłębiał Czarną Magię i postanowił zdobyć władzę nad światem. Tylko jest od tego waszego zidiociałego szlamy dużo młodszy. I jak już wspomniałem, o wiele mądrzejszy... Szaleńcy rodzą się co jakiś czas i sieją wokół siebie zniszczenie. A jeśli na domiar złego są inteligentni, to bywają sprawcami potwornych okrucieństw. Nie będę wdawał się w szczegóły. Nie ma potrzeby... Czarny Rogogon zamordował kilka lat temu swoją matkę, a na początku lipca swoją młodszą siostrę. Zginęła walcząc z nim, a on, chociaż przeżył, to stracił podczas tej walki prawie całą swoją magię. Udało mu się uciec, na nasze nieszczęście. Wiedzieliśmy, że będzie chciał odzyskać moc, a mógł to zrobić tylko czerpiąc mana z ziemi, w którymś z ośrodków kondensacji i przetwarzania mocy magicznej. Takie ośrodki są na całym świecie, a szczególnie wydajne znajdują się w punktach, nazywanych Czakramami Ziemi. Słyszeliście o tym, prawda? – Mężczyzna popatrzył pytająco na braci.
– Coś o tym było na historii magii i na zaklęciach, ale niewiele – wymamrotał Colin. – Więcej dowiedzieliśmy się z mugolskich... Eee... to znaczy z książek niemagicznych... no... – chłopak zaplątał się w wyjaśnieniach i nie wiedział jak z tego wybrnąć. Julie pomogła mu, przerywając jego wywody.
– Jasne, rozumiemy – powiedziała uspokajającym tonem. – Książki wydawane poza gettem czarodziei zawierają wiele prawdziwych informacji i wcale nie są „takie bzdurne", jak się o nich magiczni ludzie wyrażają. A Czakramy to bardzo DZIWNE miejsca. Tam stężenie magicznej energii, którą my nazywamy MANA jest ogromne! No i właśnie Czarny Rogogon ukrył się w jednym z nich. Potrafił się tak zamaskować, że nie udało nam się go wytropić i zniszczyć...
– To znaczy... Zabić? – wybełkotał ze zgrozą Dennis.
– Tak! – warknął Skąpany W Tęczy. – Dokładnie tak. ZABIĆ! Nie ma sensu bawienie się w eufemizmy. Postawmy sprawę jasno.
– Teraz już wiemy, że ukrył się w Bretanii, w Carnac. Jest tam olbrzymi starożytny generator mana. Wciąż działa...
– Wiedziałam, że ON tam jest! – wysyczała z wściekłością Lumière.
– Miałaś rację, jednak pewności nie było. Próbowaliśmy go tam szukać, ale za dobrze się ukrył, ścierwo! Niestety... Równie dobrze mógł się udać gdziekolwiek indziej. Chociażby do Ameryki Południowej do Machu Picchu, a nawet do Polski, do Krakowa – skwitowała Valerie.
– Otóż to – westchnął wampir. – Czarny Rogogon działał i działa bezwzględnie i bez najmniejszych skrupułów. Zaczął od stworzenia organizacji, o której można śmiało powiedzieć, że ma strukturę mafijną. Zorganizował to wszystko perfekcyjnie. Jego stronnicy rabowali banki, żeby zdobyć fundusze na działalność przestępczą i to był jeden kierunek działalności, oczywiście nie jedyny. Założył sieć przedsiębiorstw, wykupił także udziały w wielu innych. Posługiwał się przy tym wszelkimi możliwymi środkami, także Imperiusem. Opornych mordował bez żadnych wahań. Do swoich działań próbował wciągnąć siostrę, ale ona mu się sprzeciwiła i razem z matką próbowały go powstrzymać. Zmobilizowały krewnych, co nie było takie trudne, bo przeważająca większość Drakonidów przejrzała go szybko. No, cóż, znali go dobrze od dziecka i dlatego nie zamierzali popierać. W rodzinie zarówno bliższej, jak i dalszej powstała silna opozycja. Czarny Rogogon nie spodziewał się takiego oporu, to było dla niego zaskoczenie. Ponieważ sprężyną tych działań była jego własna matka, nie cofnął się przed zamordowaniem jej. Po tym odwrócili się od niego w większości nawet ci, co go wcześniej popierali, niestety, miał też licznych zwolenników. Bo w przeciwieństwie do Voldemorta starał się nie odpychać nikogo, wręcz przeciwnie. Bardzo zręcznie rozpowszechniał obietnice, że nikt nie będzie dyskryminowany pod jego rządami. Voldemort postawił na „czystokrwistych czarodziejów" i starał się ich pozyskać, jednocześnie obiecywał im, że będą rządzić razem z nim. A to stoi w jaskrawej sprzeczności z jego postępowaniem. Dręczy i torturuje swoich popleczników, a jak tylko przestaną mu być potrzebni, to ich wymorduje. Tak postępowali wszyscy tyrani. Bali się i byli zazdrośni o władzę. Ten psychopata niczym nie różni się od nich w tym względzie.
– Profesor Binns na lekcjach historii magii mówił o takich królach i wodzach – zauważył Colin. – Teraz żałuję, że nie słuchałem zbyt uważnie...
– Bo Binns niestety nie umie uczyć i potwornie przynudza – skrzywił się Mentor. – Aż szkoda, bo historia jako taka jest fascynująca. A autokraci nie dzielą się władzą i starają się skłócić ze sobą swoich podwładnych. Raz obdarzają łaskami jednych, a za chwilę innych. Intrygi, spiski, lizusostwo, donosy... Każdy tłum otaczający takiego władcę to prawdziwe kłębowisko żmij. Voldemort nie ukrywa, że gardzi wszystkimi innymi ludźmi, jest potwornym megalomanem ogarniętym manią wyższości. Choć może teraz, po ostatnich wydarzeniach, spuścił trochę z tonu. Czarny Rogogon robi to o wiele zręczniej, potrafi tak gładko łgać, że zapędziłby w kozi róg nawet amerykańskich prokuratorów i adwokatów. Nie wszyscy na szczęście ulegają jego urokowi osobistemu. Kontrujemy jego działania, jak tylko się da, a jest nas sporo... Niestety, ten bezwzględny psychopata usiłował podporządkować sobie rodzinę siłą, i po zamordowaniu swojej matki zamordował jeszcze wielu innych krewnych. W tej sytuacji Rada Seniorów rozkazała wszystkim aktywnym oponentom Czarnego Rogogona by się ukryli. Został oficjalnie potępiony i pozbawiony przywilejów Drakonidy. Wściekł się i rzucił parę klątw, ale zostały szybko zneutralizowane. To go trochę przystopowało, lecz nie na długo. Od paru lat trwa między nami wojna podjazdowa, bo on nie rezygnuje. Kłopot polega na tym, że Drakonidów jest mało. Wszyscy z rodów drakonidzkich są ze sobą w mniejszym lub większym stopniu spokrewnieni. Od kilkuset lat ich liczba systematycznie spada, a ostatnio coraz szybciej. Po prostu wymierają.
– Co dla nas, smoków, jest okropnym problemem – powiedział smutnym głosem Tańczący Wśród Fal. – Potrzebujemy związków z ludźmi, a z Drakonidami współpracujemy od tysiącleci. Każdy smok powinien mieć ludzkiego partnera, my nazywamy ich „jeźdźcami smoków". W tej chwili tylko co trzeci smok ma jeźdźca...
– Uratować sytuację może mieszanie krwi z czarodziejami, czy nawet z ludźmi niemagicznymi – stwierdził poważnie Skąpany W Tęczy. – Ja osobiście nie mam nic przeciwko ludziom niemagicznym, wampirom, czy nawet wilkołakom, choć ci ostatni boją się nas i raczej nie są chętni do nawiązywania z nami bliższych stosunków... powiedzmy, towarzyskich. Bo związki gospodarcze istnieją od wieków i tu to oni nie mają żadnych oporów.
– Dlatego spotkanie z tobą, Colinie Creevey, jest dla nas bardzo szczęśliwym wydarzeniem – wyjaśniła Julie. – Ale fakt, że jesteś władcą smoków może ściągnąć na twoją głowę wielkie niebezpieczeństwo, jeśli Czarny Rogogon się o tobie dowie. On potrzebuje zwolenników, a taki utajony Drakonida jak ty, byłby dla niego bardzo cennym nabytkiem. Dlatego musimy utrzymać to wszystko w tajemnicy i nikomu nie możesz się swoimi zdolnościami pochwalić. I oczywiście nie może się o tym dowiedzieć ten zgadziały bydlak z Little Hangleton...
– Little Hangleton... Co to jest? Ten–Którego–Imienia–Nie–Wolno–Wymawiać... tam mieszka? – spytał szybko Dennis.
– A, tak. Fakt, pytaliście o to – odpowiedziała Kay. – Little Hangleton to taka mała wioska. W Anglii. Mieszkał tam jego ojciec, Tom Riddle i rodzice Toma, czyli dziadkowie Voldemorta. On ich zamordował, jak miał szesnaście lat. Jego matka też tam mieszkała. Zmarła przy porodzie... Ale to w tej chwili nieistotne. Potem ci o tym opowiemy.
– D... dobrze – zgodził się Colin. To było bardzo interesujące, ale teraz mieli ważniejsze kwestie do omówienia. – Rozumiem doskonale. Nie wolno mi nikomu powiedzieć, że znam mowę smoków... A co z wężoustymi? Nie rozumiem węży! Czy wężouści i Drakonidzi nie mają ze sobą nic wspólnego?
– I tak i nie – palnęła Valerie.
– Wszystkie czarodziejskie rody na świecie są ze sobą w mniejszym lub większym stopniu spokrewnione... – zaczęła Kay, ale Lumière jej przerwała.
– Przestań! – warknęła smoczyca. – Wiem, że to twój konik i możesz o tym do upojenia, ale może nie teraz, co? Jasne, wszyscy jesteśmy wielką szczęśliwą rodziną, a cała ludzkość pochodzi od jednej kobiety, która żyła parę milionów lat temu i którą uczeni genetycy nazwali „czarną Ewą"! Fajnie, ale mamy co innego na głowie!
– Słusznie – stwierdził zimno wampir. – Może na razie wystarczy stwierdzenie, że działamy przeciwko obu psychopatom. Voldemorta pilnujemy, a gdzie się ukrywa Czarny Rogogon, mam nadzieję, dowiemy się niedługo. Trudno zgadnąć, co on planuje, ale jedno jest pewne. Uznał szlamowatego gadzinę za groźnego konkurenta i chce go wyeliminować. A przy okazji jak sądzę myśli o kolejnej rozgrywce z nami, bo wie, że tej sprawy nie zostawimy odłogiem. Porwanie dzieci to straszna podłość, ale ich obu stać na wszystko. Jeden wart drugiego.
– Ciekawe, co teraz zrobi Voldemort – warknął ogniomiot.
– Cokolwiek zrobi, od razu się o tym dowiemy – zapewnił Mentor.
– No, właśnie – mruknął Skąpany W Tęczy. – To co? Kiedy będziesz już cośkolwiek wiedział?
– Ja już wiem sporo, moi informatorzy nie próżnują, chociaż mają utrudnioną sprawę... – szatyn spojrzał na Creeveyów i urwał. – Może lepiej, żebyście wy obaj tego jednak nie wiedzieli – mruknął.
– Już i tak chyba wiemy zbyt dużo – wyraził opinię Colin.
– Nie... Jest jeszcze parę rzeczy, co do których musicie być zorientowani i to natychmiast – stwierdził wampir. – Chociażby nasze stosunki z Lupinami.
– No właśnie... – chłopak zerknął na Lumière i Lazura – Wspominaliście o wilkołakach, a jeden z naszych byłych nauczycieli OPCM–u nazywa się Lupin i jest wilkołakiem! – zawołał podniecony. – Czy on... Pochodzi stąd?
Lazur wyszczerzył zęby i sapnął groźnie. Wampir rzucił smokowi ostrzegawcze spojrzenie, co nie uszło uwagi Colina. Oho! Coś w tym tkwi...
– Owszem, ten wasz nauczyciel jest spokrewniony z tutejszymi Lupinami, ale z tym wilkołactwem to wcale nie taka prosta sprawa. Lupinowie to bardzo stary ród, ale wcale nie wszyscy są wilkołakami. Podobno klątwa likantropii ciąży na nich od starożytności, ale o to bym się nie zakładał. Przez długie wieki zawierali małżeństwa nie tylko między sobą. Zdarzało się, że gryźli ludzi, których zarażali wilkołactwem, a potem proponowali im związek z kimś należącym do rodu. W ten sposób chronili się przed degeneracją i zapewniali sobie rozszerzenie puli genów. Co ciekawe, ich dzieci wcale nie wszystkie rodziły się z piętnem. Przeważnie tylko co trzecie było likantropem. Niektórzy nie zarażeni opuszczali rodziny i wiązali się ze zwykłymi ludźmi. Tak postąpił pradziadek waszego nauczyciela i ożenił się ze Szkotką. Była charłaczką, ale jemu to nie przeszkadzało. Jego syn poślubił czarownicę i też miał potomka. To był ojciec Remusa Lupina. Ożenił się z kobietą niemagiczną, ale klątwa dosięgła właśnie Remusa. Ojciec waszego nauczyciela wdał się w jakiś zatarg z Fenrirem Greybackiem, a ten w odwecie pokąsał mu syna. Tak więc klątwa Lupinów zadziałała, choć okrężną drogą.
Chłopcy słuchali tego ze zdumieniem. Czy tak szczegółowe wyjaśnienia były konieczne?
– Z Lupinami smoki i Drakonidzi od niepamiętnych czasów prowadzą interesy. A normalni ludzie nie podejrzewają ich o nic niezwykłego. Są szanowanymi obywatelami. W Prowansji, Dolinie Rodanu i tu, w Burgundii żyje ich najwięcej. Są bogaci i bardzo solidarni. Francuskie Ministerstwo Magii boi się z nimi zadzierać. Zawsze tak było. W dwunastym wieku podpisano traktat między Radą Czarodziei, która później przerodziła się w Ministerstwo Magii oraz Radą Seniorów Rodu Lupinów. Była to umowa zobowiązująca Lupinów do nie dopuszczania się ataków na ludzi i zwierzęta. Wtedy powstało sporo azylów dla likantropów, głównie przy klasztorach. Niektóre z tych religijnych przybytków zostały założone przez czarodziei, specjalnie w tym celu.
– Czy to aż takie ważne, że musimy to wiedzieć? – wyraził wątpliwości Colin.
– Tak. Musieliście się o tym dowiedzieć. To bardzo ważne, bo likantropi raczej nie popierają Czarnego Rogogona. Chcemy mieć w nich sojuszników, a w tej chwili przyjęli postawę wyczekiwania. Niby to są neutralni, ale niektórzy niestety skłaniają się ku niemu. Chcemy ich poparcia. Negocjujemy z nimi i próbujemy skłonić ich do zajęcia jasnego stanowiska, ale oni wolą trzymać się od tego konfliktu z daleka. A wszystko komplikuje kwestia wilkołaków w Wielkiej Brytanii. Wasi likantropi są prześladowani przez Ministerstwo... No, to się może niedługo zmieni, ale dlatego większość angielskich wilkołaków popiera Voldemorta. On im obiecuje równe prawa, ale tak naprawdę to nie ma zamiaru dotrzymać obietnic, to jest jasne. Zawsze oszukiwał i kantował swoich sojuszników i traktuje ich jak niewolników. Oczywiście nie wszystkie wilkołaki w Wielkiej Brytanii są zwolennikami gadziny, ale jest to społeczność podzielona i skonfliktowana. Próbujemy to wykorzystać, ale łatwe to nie jest. Co gorsza, Lupinowie, przynajmniej niektórzy, są skłonni pomagać brytyjskim wilkołakom i wiemy, że są wśród nich tacy, co uważają, że należy sprzymierzyć się z Voldemortem przeciwko Brytyjskiemu Ministerstwu Magii. Nieliczni, na szczęście, ale są. Czy już jasne?
Mentor z uwagą wpatrywał się w Colina i wyraźnie czekał na odpowiedź. Cisza przedłużała się, bo chłopak był kompletnie ogłuszony tym wszystkim co usłyszał. Rozejrzał się i stwierdził, że wszyscy mu się przyglądają, czekając, aż się odezwie. Odchrząknął, bojąc się, że głos go zawiedzie.
– Chcecie, żebym się do was przyłączył... Jako kto? Jeździec smoka? A może... szpieg? I dla kogo bym wtedy pracował?
– Jak na razie, to jesteś nieletni i dopiero co się poznaliśmy – Mentor uśmiechnął się smutno. – Ale twoje zdolności i to co o tobie wiemy skłania nas do złożenia ci propozycji... Żebyś się do nas przyłączył. Oferta jest także dla ciebie, Dennis. Taka sama. Oczywiście, obowiązuje absolutna tajemnica. Wyszkolimy was... No, możecie to potraktować, jako rozszerzenie i uzupełnienie tego, czego uczył Harry Potter w Gwardii Dumbledore'a. Niestety, wojna nie oszczędza nikogo, a najbardziej zawsze cierpią bezbronni. Dzieci... Im więcej będziesz wiedział i umiał, tym lepiej dla ciebie. Nie zamierzam posyłać nikogo do walki, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne, ale i tak obaj już w tym tkwicie po uszy. Tym bardziej, że wasi rodzice są niemagiczni i parę dni temu próbowano was zamordować. Gdybyście nie obronili się sami, to nie wiem, czy Mundungus Fletcher dałby sobie radę z dwoma padlinojadami, tym bardziej, że był zrąbany jak bombowiec...
Colin i Dennis słysząc to określenie, jak na komendę parsknęli obaj nieco histerycznym śmiechem, bo przypomnieli sobie Fletchera zataczającego się na schodach ich domu i wiążącego ogłuszonych przez nich śmierciożerców. Julie i Valerie oraz Kay zawtórowały im głośno. Smoki też zaczęły chichotać.
– Ależ ty masz powiedzonka, Mentor – prychnęła Julie, która najszybciej zdołała się opanować.
– No, dobra, był strasznie pijany – westchnął wampir. – Wszystko tej nocy działo się w piorunującym tempie. Dumbledore ledwie zdążył. A i tak to wręcz cud, że nie było ofiar wśród zaatakowanych. Voldemort zaplanował wszystko bardzo precyzyjnie, na szczęście nasz szpieg w porę zdołał zawiadomić o jego planach... Eee... szczegółów nie musicie znać. Ważne jest to, że gdziekolwiek będziecie, jesteście narażeni na atak, z racji swego pochodzenia i przynależności do Gryffindoru. A znajomość smoczej mowy naraża cię, Colin, jeszcze bardziej. Nie wątpię, że to rozumiesz, bo co tu może być do niezrozumienia?
– A jeśli chodzi o twoje pytanie, czy chcemy, żebyś został jeźdźcem jakiegoś smoka, to oczywiście masz rację. Ale to wymaga nawiązania bardzo ścisłych więzi uczuciowych z jakimś smokiem – wyjaśnił Lazur. – Kilka minut znajomości nie wystarczy... Ale to ewentualnie przyszłość. Co robimy?
– Najpierw chciałbym zapytać, dlaczego wy oboje wróciliście do zamku? Mieliście być na jarmarku w Autun – Mentor zmarszczył brwi, patrząc na Lumière i Lazura. W jego głosie słychać było naganę.
– A byliśmy, owszem. Nawet rozmawiałam z jednym z Seniorów Lupinów. No, z monsieur Bernardem – odpowiedziała żywo Lumière.
– Dobry wybór – skomentował z aprobatą wampir. – Najmądrzejszy z nich... I co? Doszliście do porozumienia?
– Oczywiście. Umówiłam was na rozmowę, tylko tego nie schrzań!
– Nie schrzanię. A dlaczego tak szybko wróciliście?
Lumière westchnęła tak głęboko, że powiew zburzył Julie fryzurę.
– Bo mój braciszek wdał się w bójkę z tym idiotą Antoinem Gustawem – mruknęła ponuro.
– Ach, tak – Mentor wyraźnie się zirytował. – Nasz naczelny zadymiarz nie zdołał się opanować i urządził drakę. Zidiociałeś do reszty? – warknął wściekle na błękitnego smoka.
Lazur skulił się.
– On obraził mamę... – pisnął.
Colin zagryzł wargi tłumiąc śmiech.
– A ty powinieneś wreszcie nauczyć się nad sobą panować – skomentował gniewnie Skąpany W Tęczy.
– Nie mówcie ojcu, co? – poprosił pokornie Lazur.
– Ojciec ma w tej chwili wystarczająco dużo zmartwień, żeby mu jeszcze zawracać głowę twoimi wyskokami – zasyczała ze złością Lumière. – Ale nie masz co liczyć na to, że się nie dowie.
– Wiem – szepnął Lazur.
– Dobra, dosyć tego. Wy wiecie już co trzeba, a reszty będziecie się dowiadywać sukcesywnie, zależnie od potrzeb. – Wampir spojrzał na Creeveyów. – A teraz słuchajcie wszyscy. Już bez dygresji. Sytuacja jest zbyt poważna, żebyśmy mogli żartować. – Popatrzył na smoki i Julie. – Wy wrócicie do domów. Natychmiast. I gęby na kłódkę. Nic nie wiecie i o niczym nie słyszeliście, aż do rana... To znaczy, tu będzie rano, nie u was... – Mentor zawahał się.
– U nas na Hawajach będzie ósma, albo siódma wieczorem, a w Japonii chyba trzecia po południu – stwierdził Tańczący Wśród Fal. – „Prorok" w Anglii pojawi się w sprzedaży, jak przypuszczam około szóstej, najpóźniej o wpół do siódmej rano czasu Greenwich, więc mamy kilka nocnych godzin na działanie.
– Was trojga wcale tutaj nie było – ciągnął Mentor zwracając się do Julie, ogniomiota i mieszańca. – Mam nadzieję, że nikt was nie widział?
– Nie – odpowiedziała szybko kobieta. Valerie i Kay potwierdziły to, energicznie kiwając głowami.
– Jasne. A wy, – popatrzył na Lumière i Lazura – wpadliście tylko na kilka godzin. Ty, mała, żeby sprawdzić sprawozdania finansowe i inne papiery, a ty, Lazur, żeby się z nią spotkać. Tego, że byliście na jarmarku ukryć się nie da. Hmm... Zabezpieczenia zamku na pewno są wystarczające, Czarny Rogogon ich nie złamie. Po ostatniej próbie raczej nie podejmie nowej, no i jest w tej chwili bardzo zajęty. Teraz wy dwaj, Colin i Dennis – ostre spojrzenie mężczyzny prześlizgnęło się po twarzach braci. Obaj wyprostowali się odruchowo. – Po prostu zabłądziliście i trafiliście na ten hotel. Spędzicie tu noc i wrócicie do siebie. Valerie was odwiezie. Żeby nie wzbudzać podejrzeń zaksięgujemy zapłatę za nocleg, śniadanie i odwiezienie, niby, że zapłaciliście. Oczywiście te pieniądze zaraz wpłyną do kasy, żeby wszystko grało.
– Ja mam gotówkę przy sobie – zadeklarowała szybko Julie.
– Ja mam kartę kredytową – wtrącił Colin.
– Nie, nie będziemy się w to bawić, żadnych kart, to zostawia ślad – odrzucił sugestię Mentor. – Waszej obecności tutaj nie ma co ukrywać, ale musimy zrobić wszystko, żeby jeśli ktokolwiek się tym zainteresuje zostało to uznane za czysty przypadek. Skontaktuję się z wami, i to zaraz jutro. A teraz zwyczajnie pójdziecie spać. Valerie przygotuje wam pokój. A wy, – zwrócił się do smoków – zbierajcie się, nie ma na co czekać. Ty, Lumière, wracasz do mnie...
– A ja? – jęknął żałośnie Lazur.
– Lecisz do Japonii – zdecydował krótko wampir. – Żadnych protestów! – warknął ucinając w zarodku jakąkolwiek próbę buntu. Błękitny smok westchnął z rezygnacją.
– Tyran – mruknął.
– Dobra, dobra! Już was tu nie ma! – ponaglił ich wampir. – Na razie. Do zobaczenia za kilka godzin.
Ekran monitora zgasł.
Smoki wysunęły się do sieni. Valerie wyjęła z kieszeni szlafroka mały przedmiot przypominający pilota samochodowego. Pstryknęła przyciskiem i otworzyła ukrytą w ścianie szafkę zawierającą karty magnetyczne. Wyjęła jedną i podała Colinowi.
– To klucz do waszego pokoju – powiedziała z figlarnym uśmiechem. – Dostaniecie apartament. No, chodźcie.
We trójkę wyszli do sieni. Była pusta. Imponujące schody prowadziły na pierwsze piętro. Przeznaczone dla nich pokoje były niezwykle luksusowe i bogato wyposażone, co bracia zarejestrowali od pierwszego rzutu oka. Nie ma co, uhonorowano ich wspaniale! Ale Colin był pewien, że nie zaśnie.
I miał rację.