Dolina zdawała się drzemać, otulona mgłami kładącymi się na wzgórzach. Siąpiący od rana deszcz zamienił ścieżkę w grzęzawisko i zmącił wezbrany nurt strumyka. Jack przeszedł przez naprawiony mostek i rozejrzał się, ale między magazynami nie było żywego ducha.

Wrota stajni stały otworem, na oścież. Wewnątrz, w palenisku przy kowadle wciąż tlił się żar, więc Savo nie mógł odejść daleko. Może poszedł zajrzeć do wołów i szopy z wozem w lesie. Jack z ulgą złożył na ziemi pakunek, który po prawie dwóch dniach zdawał się cięższy z każdym krokiem, i podszedł do jedynej zajętej zagrody. Zajrzał nad krawędzią niskich drzwiczek, po czym odryglował je i otworzył.

Koń postawił wykręcone uszy i wyciągnął szyję, węsząc. Tym razem Jack był przygotowany. Wydobył z kieszeni jabłko i podstawił pod wyraźnie wyczekujący pysk.

– Niezły byłby z ciebie pirat, stary – mruknął. – Wiesz czego chcesz od życia.

I nagle zastygł, natrafiwszy wzrokiem na ceber służący za poidło. Powierzchnia wody odbijała okap nad wejściem i wrota stajni.

– To jest nas dwóch – dobiegło z tyłu.

Odwrócił się powoli i spojrzał na Eddiego Majchra, opartego o framugę wrót. Przez długą chwilę milczeli obaj. Ciszę przerwał Jack.

– Więc Anderson spudłował – stwierdził. Wyszedł z zagrody na otwartą przestrzeń. – To czego chcesz? Nie mam więcej jabłek.

Majcher nie zareagował na kpinę. Przyglądał się piratowi spokojnie, spod półprzymkniętych powiek.

– Teraz najbardziej chcę wypruć komuś flaki – powiedział. – Twoje będą w sam raz.

Pistolet był wykluczony, tego Jack był pewien. Wilgoć przesycająca tego dnia powietrze zlepiła cienką warstwę prochu na panewce. Ale w stajni było ciepło, cieplej niż w lesie, przez który szedł. Czas, potrzebny był czas...

– Z jakiegoś konkretnego powodu? – zapytał.

Majcher przechylił głowę, wciąż nie spuszczając z Jacka sennego, zdało się, spojrzenia. Odpowiedział dopiero po chwili.

– Anderson chybił tylko w połowie.

To rozwiązywało jeden problem. Brzydal Wessley nie podejdzie cicho z drugiej strony, już nigdy. Tym samym, Jack wiedział to nagle z lodowatą pewnością, Majcher naprawdę miał powód. A to czyniło sytuację gorszą, niż gdyby było ich nadal dwóch. Tym razem nie szło o złoto.

Jack rozłożył ręce i wyszczerzył się w szerokim uśmiechu. – Popraw mnie jeśli nie nadążam, brachu, ale wobec tego nie powinieneś się raczej upomnieć o flaki Andersona?

Majcher przeciągnął się i oderwał od framugi.

– Nie muszę – wyjaśnił rzeczowo, wyciągając kord. – Wessley też nie chybił.

– Aha – stwierdził Jack, zerknąwszy na dwie stopy stali, wyraźnie utrzymanej lepiej od jego własnej klingi. Więc jednak coś rzeczywiście było w tej pochwie... Nie żeby kiedykolwiek był do tego stopnia ciekaw. – I to nie załatwia sprawy? – upewnił się na wszelki wypadek i raczej beznadziejnie.

Całkiem niespodziewanie Eddie się uśmiechnął, co jednak nie było przyjemnym widokiem. – Nic nie załatwi sprawy, bo Wessley nadal będzie gryzł piach. Ale ty też.

Cios spadł bez ostrzeżenia i, wbrew wcześniejszej zapowiedzi, celował w gardło. Nie dotarł tam jednak, zablokowany dobytą sekundę wcześniej klingą Jacka, który jednocześnie się obrócił o pół kroku, schodząc z linii uderzenia. Pierwsze ostrze z przenikliwym zgrzytem ześliznęło się z drugiego, a pirat odskoczył. Majcher ruszył za nim, nie przestając się uśmiechać. Jack cofał się dalej, nie spuszczając wzroku z przeciwnika i nieuważnie rejestrując tupnięcie zaniepokojonego konia. Analizował to, co mu powiedział atak.

Majcher był silniejszy. Niekoniecznie szybszy. Niekoniecznie też wolniejszy... Za to rzeczywiście wiedział czego chce. I nie spieszył się.

Niedobrze.

Z trzema pierwszymi punktami niewiele dało się zrobić. Z czwartym, szlag by to, jeszcze mniej. Cóż, nic nowego w pirackim życiu, jeśli się waży niewiele więcej od własnej broni... Czyli zostawał punkt piąty. Też nic nowego. Gdy nie ma szans, by przeciwnika zbić z nóg, pozostaje wytrącić go z równowagi. A gdy po jego stronie jest siła metalu, pozostają...

– Aż tak za nim byłeś? – rzucił Jack i postąpił w bok. Lepiej nie ryzykować, że skończy się stajnia za plecami.

– Nie twój przeklęty interes – odparł Majcher, wbrew treści tonem niezmiennie obojętnym. Mimo to, Jack odnotował rzeczoną treść jako małe zwycięstwo.

– Byłby zobowiązany, nie wątpię. A może nie? – Jack przechylił głowę. – Zawziąłby się na moje flaki, gdybyś to ty gryzł piach? A może wolałby nowy kapelusz... – Zaryzykował i uniósł klingę w dworskim salucie.

Tym razem oczy tamtego wyraźnie się zwęziły. Jack spiął się, oczekując kolejnego ataku. Niespodziewanie jednak Majcher zatrzymał się i oparł kord o ziemię.

– A może oszczędzisz mój czas i przyjdziesz tutaj, zamiast strzępić język? – zaproponował.

Jack też przystanął. – Skoro ci twój czas taki cenny, mogłeś nie zapuszczać korzeni w tym lesie, czekając aż wrócę. Zbytek troski. – Uśmiechnął się szeroko.

– Może byłem ciekaw, gdzie jest to bydlę i czy jeszcze będzie warte choć szylinga. – Majcher z demonstracyjnym lekceważeniem wbił sztych głębiej w grunt i obejrzał się na konia stojącego w drzwiach otwartej zagrody. Potem kiwnął głową w kierunku porzuconego na ziemi, owiniętego derką pakunku. – A tam co jest?

– Nie twój interes. – Jack wykrzywił się, przedrzeźniając i słowa, i lekceważenie, maskując narastający niepokój. Czuł, że traci kontrolę nad sytuacją, jeżeli kiedykolwiek ją miał. Przeciwnik, który zorientował się, że jest prowokowany, wytrącał mu broń. A jednak... świadomość nie jest tym samym, co wytrzymałość.

– Tak z ciekawości... – Jack przeciągnął słowa z udawanym namysłem. – Ile zapłacił Anderson?

Zyskało mu to tylko dość znudzone spojrzenie tamtego, ale nie liczył na więcej.

– Nie za mnie – dorzucił tym samym tym samym tonem, miał nadzieję, że irytująco niefrasobliwym. – Za Ryżego Hansa.

Tym razem Majcher mrugnął i wbił w niego ostrzejszy wzrok.

– Gwineę zaliczki? Dwie? Bo przecież nigdy się nie dowiedział, że winien wam i obiecaną resztę, co? Tyle, że za spartaczoną robotę.

Teraz już Majcher nie odrywał od niego zwężonych oczu, wciąż jednak milczał i ani drgnął. Jack cmoknął w kpiącym zatroskaniu.

– Powiedz, Anderson był tępszy niż sądziłem, czy tylko miał wyjątkowego pecha, biedaczysko? Szukał kogoś ze szpadą do wynajęcia i mózgiem, a nie zauważył, że gada tylko do szpady i koronek? Ale to by przecież nie miało znaczenia, gdybyś przy tym był, co? Więc Wessley musiał trafić na niego sam... – Jack starał się nie patrzeć w kierunku wrót. Każdy z magazynów miał po dwa muszkiety wewnątrz i po jednym dodatkowym, owiniętym w szmatę i wsuniętym pod strzechę nad tylną ścianą; wszystkie były sprawdzane co tydzień. Mostek na strumyku po wyciągnięciu ukrytego klina łamał się wpół pod czymkolwiek cięższym od psa. A wokół całej doliny gęsto było od sideł, wilczych dołów i sieci, przynoszących niezgorszy dochód w skórkach i piórach. Trzeba było tylko dwóch rzeczy: wydostać się ze stajni i skłonić prześladowcę, by pognał za nim nie patrząc pod nogi.

– Znaleźć ryżego złodzieja, odebrać co wziął, zamknąć mu gębę, proste, co? Niech zgadnę, dopiero jak Wessley nie znalazł przy Hansie niczego poza pchłami, zaświtało mu, że „zamknąć gębę" i „odebrać" załatwił w niewłaściwej kolejności? Stwierdził, że jednak cię potrzebuje i przyszedł z podwiniętym ogonem? – Jack wyszczerzył się drwiąco.

Majcher spojrzał na swój wciąż wbity w ziemię sztych. Uniósł broń, przyjrzał się klindze, po czym znad ostrza posłał ciężkie spojrzenie piratowi. – Za dużo gadasz.

– Chodź tu i ucisz mnie! – Jack ukłonił się zamaszyście, z maniackim błyskiem w oku.

Podziałało lepiej niż się spodziewał. Majcher nie tylko nie ruszył się z miejsca, ale nie zdołał powstrzymać podejrzliwego zerknięcia w górę i na boki. – W co ty grasz, Sparrow?

Jack przewrócił oczami. – Nie bój się, nic ci na łeb nie spadnie, chyba że nietoperze łajno... – Przerwał, udał, że właśnie dostrzega minę tamtego i dramatycznie westchnął. – Dlaczego nikt mi nigdy nie wierzy?

Od niechcenia przestąpił trzy kroki w bok, w głąb stajni, po czym zawrócił i przeszedł cztery z powrotem, zupełnym przypadkiem w kierunku wrót.

– Zdaje się, że Anderson miał jednak i trochę szczęścia. Bo zmieniłeś zdanie, co? Najpierw wyłożyłeś Wessleyowi, że prościej było zarżnąć agenta, zamiast tracić czas na jego zlecenia? Ale zanim go znaleźliście, od plotek huczała już cała wyspa. Dowiedziałeś się, że Hans mnie szukał i stwierdziłeś, że z Andersona da się może wycisnąć więcej, niż miał przy sobie? Więc Anderson usłyszał, że jego wynajęta szpada ma wspólnika, i że złodzieja znalazł ktoś przed wami, ale nic straconego, bo...?

Majcher wpatrywał się w niego, ale zdawał się ledwo słuchać. Wyglądało na to, że narastająca irytacja walczy w nim z ostrożnością. Jack władował w krzywy uśmiech tyle drwiącego wyzwania, ile zdołał.

– Kiedy się zorientowałeś, w jak głębokie bagno wdepnęliście? Gdy nie mogliście mnie znaleźć na Tortudze? – Jeszcze jeden krok, od niechcenia. – Gdy się połapałeś, że Hans nie był pierwszą ani ostatnią gębą do zamknięcia? – Jeszcze jeden... – Kiedy pojąłeś, że pogrążyłeś was bardziej niż Wessley?

Majcher warknął, gdy irytacja przeważyła, po czym nagle otworzył szeroko oczy, rzucił błyskawiczne spojrzenie na wrota i znowu na pirata. Rzucił się jednak nie na niego, ale w od razu do wyjścia. Jack znalazł się tam mając zaledwie sążeń przewagi, zamiast kilku jardów, na które liczył. W biegu instynktownie odwrócił się i poderwał broń, zanim zdążył uświadomić sobie co robi. Akurat w ostatniej chwili, by sparować cięcie, które zdjęłoby mu głowę. Stęknął z bólu i zamrugał, gdy iskry z ostrzy zmieszały się ze stającymi mu w oczach gwiazdami. Potrząsnął głową i zorientował się, że wprawdzie odbił cios, ale Majcher odwrócił klingę i nie tracąc czasu tnie od dołu, a on sam ledwo czuje rękę, zdrętwiałą nagle po sam bark. Zacisnął zęby i zmusił drżącą z wysiłku dłoń do obrotu, rzucając się jednocześnie w tył. Ostrza zetknęły się ze trzaskiem, wyrwany z ręki Jacka kord odleciał w głąb stajni, a atakująca klinga świsnęła mu przed nosem i utkwiła głęboko w miękkim drewnie framugi.

Przez jedno uderzenie serca obaj trwali nieruchomo. A potem Jack rzucił się naprzód, bez namysłu. Zdążył tylko dostrzec rozszerzające się w zaskoczeniu oczy tamtego i nagle Majcher miał mniej niż mgnienie oka na decyzję, czy puścić rękojeść, czy złamać własną rękę. Nie zdążył. Niespodziewanie to klinga pękła tuż pod gardą i obaj znaleźli się na ziemi.

Jeszcze zanim tam dotarli, Jack był świadom dwóch rzeczy: że plan mający na celu zwiększenie dystansu wziął w łeb, w wyniku czego zaraz to samo stanie się z tegoż planu autorem, oraz, że będzie koniec z wszelkimi planami, jeśli Majcher zdoła przycisnąć go do ziemi.

Kopnął, chybił i z żalem przypomniał sobie sprzedane w Santo Domingo ostrogi. Starał się właśnie dosięgnąć swojego pistoletu, gdy uprzytomnił sobie, że przeciwnik wcale nie próbuje odwrócić ich pozycji. Dowiedział się dlaczego, gdy szarpnięcie za włosy – kiedy zgubił kapelusz? – odciągnęło mu głowę do tyłu, a kątem oka złowił błysk noża w drugiej ręce Majchra.

Walcząc z jego chwytem i z własnym instynktem, zwalił się na rękę z nożem. Jednocześnie domacał się wreszcie pistoletu, ale ten zaczepił o coś zamkiem i nie dawał się wyszarpnąć. Pirat nie miał szans zobaczyć, co blokowało broń, bo ledwo widział kątem oka cokolwiek poza ścianą stajni i krążącym wzdłuż niej, coraz bardziej niespokojnym koniem. Zwierzak wyraźnie chciał się znaleźć jak najdalej stąd, ale drogę do wyjścia blokowali mu walczący się na ziemi ludzie.

Myśl o strzale na oślep, z lufą za pasem, błysnęła przelotnie, ale odepchnął ją. Nawet Szalony Jack nie był aż tak szalony, nieważne co się niektórym wydawało. Sztylet? Żeby dosięgnąć cholewy, musiałby przyciągnąć kolano tak wysoko, że równało się to zaproszeniu do kopniaka, którego zdecydowanie wolałby nie dostać. Sam spróbował kopnąć jeszcze raz, ale trafił tylko twardy grunt. Gdzieś pod własnym barkiem słyszał chrobot, przeciwnik próbował obrócić nóż w przygniecionej ręce.

Druga ręka poprawiła chwyt, wkręcając się mocniej we włosy i szarpnęła tak gwałtownie, że Jackowi chrupnęło w kręgach. Majcher albo chciał go z siebie ściągnąć, albo skręcić mu kark i kolejność najwyraźniej nie robiła mu różnicy. Jack puścił pistolet.

Majcher musiał to zauważyć, bo spodziewając się widać uderzenia wierzgnął i jednocześnie - sądząc po oddechu syczącym przez zaciśnięte zęby gdzieś poza polem widzenia Jacka - odwrócił głowę. Czego się jednak nie spodziewał, to że pirat zamiast chwycić za wplątaną we włosy rękę, albo zdzielić go pięścią, obróci dłoń i przejedzie na odlew.

Jack nie widział celu i nie miał miejsca na przyzwoity zamach, ale pierścienie zrobiły swoje. Usłyszał zaskoczony syk i Majcher odruchowo go odepchnął, rozluźniając chwyt. Natychmiast się zreflektował i znów zacisnął palce, ale pirat już wykorzystał swój cień szansy. Majchrowi został w garści płat czerwonego jedwabiu, a Jack przetoczył się i nie tracąc czasu na wstawanie odczołgał wstecz, byle dalej. Zatrzymał się dopiero, gdy wpadł na słup podtrzymujący dach. Zdyszany, odgarnął włosy z oczu.

Majcher nie rzucił się za nim. Cisnął tylko Jackową chustę na bok i teraz siedział na ziemi. Dotknął policzka rozoranego prawie do kości i z nieco oszołomioną miną spojrzał na krew skapującą mu na pierś.

Jack rozejrzał się pospiesznie, ale nie dostrzegł swojego kordu. Broń najpewniej wpadła gdzieś za stos drew, spiętrzonych po stronie stajni przeciwnej od kowadła i paleniska. Nie miał szans jej znaleźć z prześladowcą na karku. Spojrzał na niego znowu.

Majcher przyglądał mu się, znów z tym samym chłodnym spokojem. Zdawało się, jakby zapomniał o wciąż trzymanym nożu. Potem wstał i, ku zdumieniu Jacka, schował broń. Podszedł do wiadra, w którym tkwiły zapasowe pochodnie: pęk kijów owiniętych nasmołowanymi szmatami. Wyciągnął jeden i wsadził w dogasające węgle paleniska. Żagiew zadymiła i buchnęła płomieniem, a Jack z uczuciem jakby otwierała się pod nim ziemia uświadomił sobie, że jego rozsypane włosy nasunęły Majchrowi nader piekielną myśl.

Nie odrywając wzroku od tamtego, wstał i odszedł od słupa, na otwartą przestrzeń. Sięgnął do cholewy.

– Odejdź, albo to o twoich flakach pogadamy.

Majcher spojrzał na sztylet w ręce Jacka i znienacka się uśmiechnął.

– Pirat, co zginął, bo lubił dawać wybór. – Przechylił pochodnię, jakby porównywał jej długość z ostrzem Jacka. – Gadać też lubisz, ale z tego długiej opowieści nie będzie.

Jack zmrużył oczy przed blaskiem ognia. – Łajdak, który zginął, bo nie dał mi wyboru. Nic, o czym warto by opowiadać.

Podrzucił sztylet, chwycił ostrze i cisnął ponad płomieniem. Tuż za nim coś zachrapało, a Jack drgnął, w ostatnim momencie, gdy sztych wyślizgiwał mu się z palców. Zdał sobie sprawę, że znalazł się tuż przy koniu, który stał sparaliżowany wonią dymu i widokiem ognia, a nagły ruch pirata dodatkowo go przeraził. Zwierzę cofnęło się, parskając.

Sztylet tkwił w słupie jakieś pół stopy w bok od miejsca, gdzie przed chwilą było gardło Majchra. Ten przyjrzał mu się, po czym szybko znów odwrócił. Wpatrywał się czujnie w pirata, jakby się zastanawiał, czy Jack ma więcej sztyletów.

Jack, który nie miał, poczuł zalewającą go gorącą falę... desperacji? Z dwojga złego wolał wściekłość, na wszystko. Na konia, na własny wyrywający się spod kontroli strach, na beznamiętny chłód prześladowcy, który zabije go jakby odbierał pół zapomniany dług na dziesięć pensów. To nie wydawało się w porządku.

Wyrwał zza pasa pistolet i wycelował.

– Ciągle możesz odejść – warknął, odciągając kurek.

Niespodziewanie w oczach tamtego błysnęło coś więcej niż wystudiowana obojętność. Majcher zdawał się nie widzieć szczerzącej się do niego lufy.

– Ale tym razem nie muszę – zasyczał.

Jack przechylił głowę, zaskoczony. – Tym razem? Ale...

Otworzył szeroko oczy, gdy uderzyła w niego nagła myśl.

– Wessley wtedy jeszcze żył, tak?

Przez ledwo dostrzegalną chwilę Majcher wyglądał, jakby go ktoś smagnął biczem. Potem zacisnął zęby. – Powiedziałem już, że to nie twój interes.

– Nie mój? Ale ja mam za to zapłacić, tak? Wiedziałeś, że strzał Andersona ściągnie tamtych z obozu, lada chwila. Ale Wessley jeszcze...

– Zamknij się!

– Nigdy się nie dowiesz, czy zdążyli go dobić.

Majcher rzucił się na niego z rykiem furii, a Jack drgnął znowu, jak wyrwany ze snu i ściągnął spust. I w tym samym momencie dostrzegł, że panewka jest pusta. Proch musiał wysypać się, gdy kotłowali się na ziemi. Iskra błysnęła i zgasła, a potem uderzenie pochodni posłało pistolet nie wiedzieć gdzie. Jack syknął, bardziej z szoku niż bólu, bo płomienie ledwo liznęły mu końce palców. Odskoczył i wpadł na konia, który kwiknął panicznie i też chciał się cofnąć, ale sam wpadł na coś twardego, sądząc po huku tylnych kopyt. Byli już w rogu stajni, zdał sobie sprawę Jack, obaj razem z koniem, uwięzionym między ścianą a nimi.

Wiedział, że musi znaleźć wyjście z pułapki, i że ma na to czas paru najbliższych oddechów, jeśli to nie miały być ostatnie, ale blask i żar dławił w nim wszystkie myśli poza tą najmniej potrzebną, która wychynęła gdzieś z głębi pamięci, wyjąc o długim narzędziu z ognistym końcem. Rzucił się w bok, ale tam już czekała pięść, od której ciosu zatrzeszczały mu żebra. Zakrztusił się, potknął i grunt umknął mu spod nóg. Spojrzał w górę, zobaczył zbliżającą się raptownie pochodnię i zdążył już tylko odruchowo zacisnąć oczy, odwrócić głowę i osłonić ją ramieniem.

Ostatnim w miarę przytomnym uczuciem była irracjonalna ulga, że kula jednak została oszczędzona; ostatnią myślą, że to i tak już nie ma znaczenia. A potem już był tylko huk ognia, łomot kopyt, czerwony blask wdzierający się przez zaciśnięte powieki, przenikliwy koński wizg, paraliżująca groza i żar, który ogarniał go, pochłaniał, wgryzał się we włosy i palił... palił...

Nie palił.

Jack otworzył oczy i usiadł.

Siedział przez długą chwilę, wpatrzony w swojego prześladowcę, rozciągniętego na ziemi. Głęboki, zniekształcony ślad kopyta na jego skroni jasno mówił, że Eddie Majcher już się więcej nie podniesie. Pochodnia leżała obok, nadal płonąc.

W końcu Jack podniósł wzrok. Koń krążył niespokojnie od ściany do ściany, w przeciwległym końcu stajni, wciąż pochrapując nerwowo. Jedno z wytrzeszczonych aż po białka oczu łypnęło na Jacka i koń parsknął, jakby z wyrzutem.

Jack otworzył usta i stwierdził, że ma potwornie sucho w gardle. Kaszlnął.

– Ani słowa – wychrypiał.

– A ja bym chętnie usłyszał parę słów wyjaśnienia.

Jack odwrócił głowę. Savo stał we wrotach, podpierając przytoczone ze sobą koło z pękniętą obręczą, i wytrzeszczał oczy na pobojowisko w swojej stajni. Podpierający koło z drugiej strony Felipe miał oczy jeszcze większe.

xxx

Słońce, które w końcu wyszło po deszczu, teraz zniżało się z wolna nad szczyty gór, oświetlając falistą połać łąki i dwóch mężczyzn siedzących na jej obrzeżu, na długim pniu zwalonego drzewa. Dwie oblepione świeżą gliną łopaty leżały porzucone na ziemi, a oni przyglądali się koniowi, krążącemu wśród trawy; czasem zrywał się do galopu, z powiewającym za nim ogonem przecinał całą szerokość łąki i zawracał.

Savo był załamany. – Trzysta gwinei, jak nic. Może i czterysta, znam w Puerto Rico jednego...

– Nie.

– Zeszłego roku w Santo Domingo wyścigowy biegun poszedł za pół tysiąca dublonów! A to był wałach! A mówią, że w Meksyku...!

– Nie.

Savo zamilkł, zniechęcony.

– Kompletnie nie masz wyczucia interesu, Jack – stwierdził w końcu.

– Mówiono mi to – zgodził się pirat, tonem tak beznamiętnym, że Savo zerknął na niego i znieruchomiał, natrafiwszy wzrokiem na rękę, którą Jack podpierał głowę od dłuższej chwili. Płaszcz pirata leżał gdzieś zapomniany, pewnie w stajni, i rękaw koszuli opadł teraz nisko.

Savo zamknął usta, stwierdziwszy, że zapomniał, co miał powiedzieć. Spojrzał w ziemię przed sobą, odruchowo pocierając starą bliznę na karku. Potem przetarł drżącą nagle dłonią twarz i zaklął pod nosem, bardzo cicho.

Siedzieli, patrząc na łąkę i zachodzące słońce. Koń zwolnił biegu i potruchtał ku przeciwnej krawędzi polany. Pochylił łeb i wyciągnął pysk do siedzącej pod drzewem postaci. Felipe pogrzebał w kieszeni, wydobył coś i podsunął pod wyczekujące chrapy. Potem wdrapał się na grzbiet konia, który znów zawrócił na trawę i ruszył kłusem.

– Łazi za nim jak pies – mruknął Savo po długiej chwili.

– Koń za chłopakiem, czy chłopak za koniem?

– Nawzajem za sobą łażą...

Koński ogon, rozwiany w pędzie, mignął na dalekim krańcu łąki. Mimo to, Savo jeszcze bardziej zniżył głos. – Parę dni temu, przysiągłbym, że do niego gadał. Opowiadał coś w to krzywe ucho.

Jack odwrócił wreszcie wzrok od łąki i zerknął w bok, unosząc brew. Złoty uśmiech błysnął zza palców.

Savo przewrócił oczami i pokiwał głową. Potem wstał i złożył dłonie przy ustach. – Hej! – wrzasnął. – Złaź z niego i chodź na kolację!

Felipe obejrzał się i pomachał.

Savo odwrócił się i przekroczył pień. – Sprawdzimy tego burgunda – oświadczył.

– Twojego.

– Licho by cię, Jack, masz jedenaście butelek!

– Pracuję nad moim wyczuciem interesu. – Pirat zaprezentował anielski uśmiech z diabelską iskrą w oku.

Savo prychnął, roześmiał się cicho i pokręcił głową. – Nie, kapitanie. Lepiej nie.

Odwrócił się i ruszył w kierunku chaty.

Jack został jeszcze na pniu, patrząc jak Felipe ześlizguje się z końskiego grzbietu i biegnie, a koń ogląda się za nim, po czym zanurza pysk w trawie. Słoneczny blask już ściekał z najwyższych drzew i gasł na krawędziach szczytów. Jack sięgnął do kieszeni i podniósł do oczu zaokrągloną blaszkę z przyczepioną u dolnej krawędzi girlandą mniejszych płatków i koluszek. Obracany powoli ornament końskiego siodła podzwaniał cichym, czystym tonem; srebro lśniło w ostatnich promieniach słońca.

Oddzielając pasmo włosów na końcu najdłuższego sznura kamyków i kostek na lewej skroni, Jack przyglądał się falującej na wietrze trawie. Zielonawobłękitna w zapadającym zmierzchu, wyglądała jak ocean, rozkołysany, wszechogarniający, wzywający.

Węzeł, drugi, trzeci... Taki, którego nie da się rozwiązać, można tylko rozciąć. Sznur, zwieńczony teraz srebrem, spłynął na ramię z cichym stukotem. Ostatni promień słońca błysnął odbity w oczach pirata, gdy ten spojrzał na zachód.

Za górami, za lasem, za skałami i plażą huczały fale, niosące gdzieś daleko statek o żaglach jak noc. Pewnego dnia, odnajdzie ten statek.

A wtedy nawet słońce nie zdoła umknąć za horyzont.