roz.4

Alfa dla mojego omegi

Gdy ktoś odmawia miłości, a proponuje ci przyjaźń, nie bierz tego za odmowę; znaczy to, że chce postępować według kolejności. - Moliere

Był wściekły, ale wiedział, że rzucanie się w gniewie nic nie zmieni. Podszedł do rzeczy metodycznie. Dokumentacja badań nad trucizną, którą mu wstrzyknięto, materiały audiowizualne z laboratorium MI6, nagrania z jego własnej sypialni. Przejrzał wszystko, przeczytał po kilka razy i uznał z niesmakiem, że miał farta. Nieznani sprawcy postanowili wypróbować na nim niezwykle niebezpieczną substancję, która miała potencjał zmienić cały rynek leków antykoncepcyjnych i blokerów. Mogli go zabić. Gorzej, mogli zmienić go w niewolnika, uwięzionego, porwanego i zdanego na łaskę oprawców.

A tak został w domu, zdany na łaskę tak zwanych przyjaciół. Wciąż nie potrafił powstrzymać warczenia, gdy o tym pomyślał.

Obrażony, nie rozmawiał z Eve całe dwa dni. Dwa dni leżał zakopany w pościeli, ponieważ Mallory nie chciał dać mu więcej wolnego a lekarze obwieścili, że jest już z powrotem zdatny do pracy. Dopiero, gdy Eve przyszła z marcepanami w czekoladzie i bez słowa uścisnęła Q, dopiero wtedy jej odpuścił. Nieco. Zdrajczyni wydała go na pastwę Bonda, doskonale wiedziała, co zajdzie, podobnie jak Mallory... Q miał świadomość, że wyolbrzymia. Bond zniknął gdzieś i śladu po nim nie było, ale nawet, gdyby Q miał go pod ręką i wymaglował dokładnie, materiały audiowizualne pokazywały dokładnie, kto kogo w sypialni napadał i kto komu częściej ręce w portkach trzymał. Zeznania świadków nie były konieczne. Dla zarządu Mi6 i Mallory`ego było jasne, że po tym fatalnym zastrzyku Q częściowo lub kompletnie wejdzie w okres godowy. Udostępnienie mu przyjaznego alfy było niemalże ciosem z łaski. Przynajmniej nie napadł żadnego nieznajomego, przynajmniej nikt jego samego nie napadł.

"Nie wiem jak teraz będę z Jamesem pracował." Q wszedł do swojego gabinetu z rozmachem, a Eve wkroczyła za nim, objuczona tacą z bułkami z karmelem i przeprosinowym potrójnym cappuccino. "Co za żenująca sytuacja."

Moneypenny westchnęła z irytacją i postawiła tacę na biurku Q, po czym zmierzyła go kpiąco-ironicznym wzrokiem.

"Oglądałeś Bonda jak sypia z pannami na misji, jak sypia z panami tych panien, także na misji. Widziałeś go ubranego i rozebranego, sauté . Znasz jego wyniki badań krwi i ostatnią chorobę weneryczną, którą złapał. Ba, wiesz nawet gdzie ją złapał i jak. Q, nie rób takiej miny. Taka praca, wiecie o sobie więcej niż byście chcieli. Nie masz czego się wstydzić."

"Masz rację i bardzo mi się to nie podoba." Q opadł na fotel i wsparł się na biurku łokciami, opierając twarz na złożonych dłoniach. "Ale to nie zmienia postaci rzeczy, że nie wiem jak się zachować. To nie była niczyja wina, ale mam chęć być na kogoś zły za to wszystko..."

"Mówisz tak, jakby można było oddzielić część omega od twojego prawdziwego ja. Ale nie można. Jesteś albo ty omega, albo nie ma ciebie wcale." Moneypenny przysiadła na poręczy fotela i uścisnęła Q mocno. "Nie da się tego wyleczyć, nawet najlepszymi tabletkami antykoncepcyjnymi."

"Łatwo mówić komuś, kto jest zaprojektowany do zdobywania, rządzenia i walki."

"Och, Q, ale z ciebie uparty wariat. Idę pracować, ty też lepiej zacznij, to się może rozczmuchasz. I zabieram cię dziś na lunch. Trzymaj się dzielnie, kwatermistrzu. Dasz radę, jak nie ty to kto."

Nie cierpiał, kiedy miała rację. A, cholera, miała rację. Q poburkując do siebie pod nosem otworzył laptopa i podłączył się, rozpoczynając swoją rutynową kontrolę sieci MI6. Praca zawsze działała na niego łagodząco.

Tego samego dnia wieczorem Q poprosił telefonicznie Bonda, aby zabrał swoje rzeczy z pokoju gościnnego i był zawiedziony, gdy Bond faktycznie to zrobił. James pojawił się w domu Q jak duch, szybko i w milczeniu, po czym sprawnie spakował swoje cztery kartony i parę walizek i postawił je w przedpokoju. Zostawił po sobie wszystkie niezbędniki, które nabył dla niego Q. Ręczniki, kapcie, szlafrok.

"Jutro przyślę ludzi po te pudła. Resztę wyrzuć." powiedział 007 z uśmiechem, po czym stanął w progu i po raz ostatni rozejrzał się po korytarzu. "Nie miej mi niczego za złe, kwatermistrzu. Do zobaczenia."

"Do zobaczenia." odpowiedział grzecznie Q i zamknął drzwi za Jamesem. Do końca dnia miał wrażenie, że coś jest nie tak i ignorował to odczucie, z uporem sprzątając cały dom, od strychu po piwnicę.

Gdy następnego dnia 007 ludzi po bagaże nie przysłał, Q nie robił rwetesu. Widocznie nawet agent 007 czasami nie był w stanie zorganizować ad hoc przeprowadzki. Nie szkodzi. Q był rozsądny, teraz gdy już chemia nie zaburzała mu pracy umysłu, także rozsądnie i rozważnie upchnął pudła Jamesa na pawlacz, razem z niezbędnikami, których jakoś nie potrafił wyrzucić .

Może jeszcze się przydadzą. Może James Bond wróci jeszcze do domu Q... A może po prostu słynny, niezłomny, żelazny omega MI6, najmłodszy Q w historii agentury angielskiej, był po prostu żałosny.

/

Przez pierwszą noc nieobecności Jamesa kwatermistrzowi spało mu się jeszcze dobrze. Pozostałość zapachu alfy działała na niego jak naturalny środek relaksujący, nieinwazyjnie, ale pewnie. Potem jednak zaczęły się schody. Po całym dniu wytężonej pracy potrzebował porządnego wypoczynku, niestety, nie było mu to dane. Akurat teraz, gdy wyszukiwał dziury w systemach ochronnych wszystkich ważniejszych agentur świata, zaczynając od tych na literę A.

"Jedziesz po nich alfabetycznie?" zapytał Mallory, zakładając ramiona na piersi i patrząc na wyświetlony na ścianie obraz tabel informacyjnych na temat agentury na "C". "Czy to nie uprzedza ich przed twoją wizytą? Eliminujesz element zaskoczenia."

"Tak jest lepiej. Wiedzą, że do nich idę więc mają czas się przygotować i pokazać wszystkie asy w rękawie." Q uśmiechnął się blado. "To bardzo przydatne i ciekawe poznawczo, wiedzieć, jak przyjaciele pracują w sytuacji stresogennej."

Mallory spojrzał na Q z uznaniem, pomieszanym z dobre skrywanym przerażeniem.

"Q. Jesteś człowiekiem niebezpiecznym."

"Jestem jedynie przewrotnym geniuszem. I lubię wykorzystać sytuację. Właśnie, jak idzie śledztwo w sprawie cudownego zastrzyku, którego padłem ofiarą?"

"Ujęliśmy dwóch podejrzanych. 007 został wczoraj wysłany w tej sprawie na misję do Korei."

Q poczuł, jak robi się czerwony na twarzy za szczęki zaciskają mu się mocno. Mallory nie spuścił wzroku i wciąż patrzył na niego, najwyraźniej kalkulując, czy dobrze zrobił, dzieląc się nowiną o najnowszej misji Bonda.

"Dlaczego nikt mnie nie poinformował?" zapytał Q spokojnie, nie spuszczając wzroku z ekranu i kładąc drżące lekko dłonie na kolanach.

"007 prosił o misję a ja uznałem, że mamy na chwilę obecną nieco dość tej całej dramy. Odpoczniecie od siebie najlepiej, jak zaczniecie pracować."

"Ale..."

"Wystawiłeś go za drzwi w tempie ekspresowym, kwatermistrzu. Jako związany alfa mogę jedynie powiedzieć, że nie jest to coś łatwego do przełknięcia."

"Obaj trochę nieprzyjemnych rzeczy przełknęliśmy." oznajmił lodowatym tonem Q i odwrócił się do ekranu komputera. "Ale rozumiem. Sprawców trzeba uchwycić a laboratorium, które wyprodukowało ta trutkę, musi zostać jak najszybciej namierzone. Bond nadaje się do tego typu zadań."

"R będzie go pilotować..."

"Ja go będę pilotować!" warknął Q, zbyt głośnio, zbyt gwałtownie. Ostrzegawcze warczenie zamarło mu w gardle, łamiąc się żałosnym, piskliwym jękiem. Bond nie był jego alfą, żeby go bronić, a on nie był niczyim omegą, żeby wystosowywać takie żądania... Zawstydził się, poczerwieniał na twarzy, ale warkot wciąż drżał mu w piersi, niskim, bulgoczącym pogłosem.

Mallory był świetnym dowódcą, i jeszcze lepszym alfą, bo nie zareagował instynktownie. Położył dłoń na ramieniu Q, skinął głową, szepnął "rób tak, żeby było dobrze" po czym szybkim krokiem wyszedł z gabinetu. Q został sam,

Pilotowanie Jamesa przez Koreę nie było zajęciem wysoce angażującym. Bond doskonale radził sobie sam. Nawet grzecznościowo nie pytał o jedną wskazówkę, jedną poprawkę na mapach.

"Nie musisz trwać przy mnie online, kwatermistrzu. Znam Seul jak własną kieszeń. Gdy już spotkam członków gangu wznowię kontakt."

"Niczego ci więcej nie potrzeba?" zapytał oschle Q, na co Bond zaśmiał się strasznym, sztucznym głosem kogoś, kto potrafi śmiać się za zawołanie.

"Niczego poza kimchi na ostro. Idę na kolację."

"Do usłyszenia, 007."

Q rozłączył się bez dalszych uprzejmości. Głos Jamesa był niski, neutralny i zimny, i ciężko było go słuchać bez rozdrażnienia. James nic od niego nie chciał, nic nie potrzebował, a nawet, gdyby potrzebował, nie chciał dać mu o tym znać.

Z jakiś przyczyn była to dla Q bardzo bolesna informacja.

Tej nocy Q nie mógł zasnąć. Spychane cały dzień w kąt myśli pod wpływem wiosennego zmroku wypełzły i ruszyły galopem dookoła jego głowy, nie pozwalając odpocząć. Nic nie pomagało, ani tabletka nasenna, ani szklaneczka wody z cytryną i miodem, ani Schrodinger, siedzący Q niemal na głowie i burczący rozgłośnie. Natrętne myśli o nieprzyjemnym pustym łóżku i wspomnienia o łóżku przyjemnie zapełnionym Jamesem, rzednący już i znikający zapach alfy, jeszcze nikłymi nitkami unoszący się w sypialni, spojrzenie Bonda, gdy opuszczał dom Q i Seul, wyglądający jak lśniąca, napakowana technologiami najnowszych generacji pułapka...

Q wstał, zrobił sobie herbaty i zawinięty w szlafrok zasiadł w kuchni z laptopem. Wiedział już, że tej nocy nie zaśnie, więc chciał przynajmniej spędzić ten czas produktywnie.

Schrodinger przyszedł do niego i usiadł z boku, wyciągając łapki na ciepłej ładowarce.

Od niechcenia zaczął przeglądacz materiały z misji Bonda, zdjęcia 007 z rozmowy z gangsterami, jego kolację w restauracji hotelowej, flirt z uroczą barmanką w neonowo różowej peruce i z tatuażami na całych ramionach. Q zasępił się, wertując dokumentacje misji koreańskiej Bonda. James... nie wyglądał dobrze. I ciężko było powiedzieć czemu, ponieważ w sumie nadal rozmawiał z ludźmi z właściwą sobie swadą i nonszalancją, nadal poruszał się szybko i sprawnie, nadal bezbłędnie reagował na potencjalne zagrożenia, a jednak... jednak było coś nie tak. Bond wyglądał blado, niewyraźnie, i pił więcej niż zwykle pijał na misjach co samo w sobie było sygnałem dość alarmującym.

Q zgrzytając zębami przejrzał ruch sieciowy w networku rządowym Korei. Nie ujawnił swojej obecności rządowi koreańskiemu, pozostał także niewidoczny dla Rosjan. Szpieg rosyjski w Seulu, krzepka, szerokobiodra, farbowana ruda kobieta była kompletnie wyłączona z obiegu informacyjnego. Q sprytnym wirusem przekierunkowywał wszystkie jej wymiany mailowe i komunikacyjne. Póki co nie robiła nic poza zakupami online i graniem w pasjansa.

O czwartej nad ranem Q zadecydował, że nie ma sensu udawać, że nie pracuje. Wziął prysznic, ubrał się, zjadł owsiankę i nakarmił kota. O piątej był gotów pojechać do MI6.

Z otwartego laptopa wciąż patrzyło na niego zdjęcie zmęczonego, bladego na gębie Bonda, zagadującego koreańską barmankę i wyglądającego, jakby miał ciężar całego świata na ramionach.

/

Gdy kilka dni później James Bond dostał zawału, Q był w takim szoku, że pierwsze parę sekund mógł jedynie patrzeć.

"Co on robi?" zapytała Moneypenny, zaglądając przez ramię Q i stawiając mu przy klawiaturze espresso.

"Leży." wydusił zmartwiałymi ustami Q, czując jak serce razem z żołądkiem podchodzą mu do gardła. "Zrobił się blady, wziął upadł i leży!...Dać mi natychmiast połączenie z Seulem!..."

To był bardzo pracowity dzień dla 007. Bond pogonił dwóch wysłanych przez Rosję i Koreę skrytobójców. Następnie włamał się do dziedziny korporacji rządowej, współpracującej najaktywniej z terrorystami, zasadził tam pendrive`a od Q i wymknął się niepostrzeżenie z budynków. Tylko po to, aby stanąć oko w oko ze skrytobójcą z Kanady. Gdy Kanadyjczyk leżał już z kulką w głowie Bond spokojnie wsiadł do samochodu i pojechał do hotelu. Q odprowadził go kamerami hotelowymi do pokoju. Bond zdjął marynarkę, rzucił ją na fotel, wziął z barku butelkę szkockiej, napił się z gwinta a potem zrobił się blady, złapał się za serce i upadł. Twarzą do pokrytej perskim dywanem podłogi, z dłonią wciąż zaciśniętą na szyjce butelki.

"Co do...007?!" huknął Q, zrzucając stertę papierów z biurka i kładąc ręce na monitorze. "007!"

James nie odpowiadał, leżał tylko tak bez ruchu. Q poczuł, jak zimny pot występuje mu na kark.

Sprawdził wszystkie kamery podzoru i nadzoru, namierzył szefów wyższej klasy gangsterów i przejrzał ich rozmowy telefoniczne, jednocześnie wciąż nawołując 007. Nie wyglądało to na zaplanowaną akcję, ale niektóre gangi były dobre w inscenizowaniu niefortunnych wypadków... ale nie, nic nie wskazywało na to, aby ktoś zaplanował zamach na 007. No owszem, Bond przez ostatnie kilka dni w Seulu był odrobinę bledszy i pocił się bardziej, niż lubiły to jego eleganckie marynarki, ale Q kładł to na karb zmiany klimatu. 007 nie narzekał. Bo on nigdy, cholera jasna, nie narzekał, nawet jak zawadzał złamaną nogą o żywopłoty!...

To co nastąpiło później było jedną wielką chaotyczną bieganiną, krzykiem i najbardziej żenująco przeprowadzoną akcją ewakuacyjną w historii MI6. Q nie słuchał niczego i od nikogo nie przyjmował rozkazów. Nieustannie śledząc gangsterów i rosyjskiego szpiega w koreańskich szeregach, wysłał do hotelu ekipę ratunkową, która składała się z czterech średnio władających angielskim Japończyków, dwóch Koreańczyków i jednego Anglika. Lepiej było nie ryzykować oficjalnego wtargnięcia MI6 na tereny koreańskie, zaimprowizowany ambulans musiał więc jakoś dać radę.

I dał radę. Bo, jak się okazało pół godziny później, James Bond nie był otruty, nie był postrzelony, ani zadźgany, nie. James Bond miał zawał.

Q oklapnął na fotelu, słuchając raportu swojej dziwacznej, skleconej na prędce ekipy ratunkowo-ewakuacyjnej. Nawet nie zauważył, kiedy Eve podeszła do niego i położyła mu dłoń na karku.

"Nic mu nie będzie. To się zdarza..."

"Agentom 00 to się nie zdarza. Bo rzadko kiedy dożywają takiego wieku, jak Bond." wychrypiał Q i wsparł czoło na rękach, ukrywając twarz. Coś w jego wnętrzu trzęsło się, drżało i jęczało, i ledwo utrzymywał to na wodzy, cokolwiek to było. Bond zawsze flirtował ze śmiercią, nie było to nic nowego, nic, co powinno wprawiać Q w panikę, a jednak... a jednak...

Spodziewał się, że 007 zostanie podczas misji w Korei postrzelony, pobity, być może podtruty, bo Koreańczycy kochali się we wszelkiego rodzaju trutkach. Zwykły, pospolity, ludzki zawał nie wchodził w grę, nie w umyśle Q, w którym Bond funkcjonował jako niezniszczalna jednostka samobieżna, sprytny, mądry, dobrze utrzymany alfa po czterdziestce... Nie chciał o tym myśleć. Zbyt dużo spraw czekało teraz na niego i nie mógł zawieść nikogo, włącznie z 007. Później, później będzie miał załamanie nerwowe, teraz praca.

Jak się okazało, wypadek Bonda przyniósł misji więcej dobrego niż złego. Koreańscy gangsterzy rozluźnili nieco gardę a rosyjska agentka zwróciła się do nich wprost z żądaniem, aby zostawili 007 bo Anglicy nie wejdą w porozumienie z Rosją i Koreą. Ujęty w ten sposób mail jasno ukazywał intencje rozmówców. Chcieli za pomocą sponsorowanych rządowo terrorystów stworzyć koalicję antyamerykańską przy jednoczesnym osłabieniu wpływów Europy. Ich główną bronią miała być mieszająca w hormonach i wchodząca w reakcję z blokerami i tabletkami antykoncepcyjnymi trucizna, produkowana w laboratorium w Tajpej.

Q z zimną satysfakcją wysłał maile agentki rosyjskiej do Kremla a następnie, w przypływie złości, rozesłał go do wszystkich szefów agentur z kanadyjskiej konferencji.

"Ale wysyłanie wirusa, który sparaliżował pół Moskwy nie było konieczne." odchrząknął Mallory, powstrzymując nieudolnie uśmiech. "Kreml i Seul dzwonią do mnie od rana a ja nie mogę im pomóc, bo oficjalnie nic nie wiem."

"Pokaz władzy od czasu do czasu zawsze działa odświeżająco." oznajmił lekko Q i podniósł filiżankę do ust, zobaczył, że drży i odstawił ją z niesmakiem. "002 i 003 już polecieli do Tajpej. Kiedy Bond pojawi się w oddziale medycznym? Jego samolot już wylądował."

"James się nie pojawi się, bo zniknął zaraz na lotnisku Heathrow." Alec wszedł do gabinetu Q z komórką w dłoni i zmarszczonymi brwiami kogoś wściekłego, ale mimo wszystko walczącego, aby nie wybuchnąć. "Jedzie do mnie, do domu."

"Nie ma takiej opcji! Ten... ten IDIOTA miał niedawno zawał! Musi się zbadać, musi..."

"Spokojnie, kwatermistrzu." Alec uśmiechnął się krzywo do Q i przesunął mu dłonią po włosach, mierzwiąc je koszmarnie. "Sprowadzę ci twojego idiotę do stada."

Zanim Q zdołał się zdenerwować, oburzyć i zareagować werbalnie na takie nieposzanowanie jego osoby, Alec już usunął się z jego gabinetu. Mallory i Moneypenny patrzyli na kwatermistrza, jakby oczekiwali, że zaraz coś wybuchnie. Nie wybuchnął, odłożył to na później. Miał zbyt dużo rzeczy na głowie.

Resztę dnia Q spędził na uładzaniu zmierzwionych grzyw Rosji i Korei, jednocześnie rozsyłając po znajomych agenturach ich dziury w ochronie sieci i wiadomości na temat koreańskich terrorystów. Wszystko pod płaszczykiem przyjacielskiej wymiany zdań i szpiegowskich "ploteczek".

Ani razu nie zadzwonił do Aleca, ani razu nie spytał o Bonda. Moneypenny zniknęła gdzieś, zostawiając w zastępstwie R, która chodziła dookoła kwatermistrza ze zmartwioną miną, pojąc go earl greyem, karmiąc kanapkami, oraz rozwodząc się na temat zawałów, które czasami są tylko atakiem niewydolności wieńcowej.

Przybył do domu, zmarnowany i kompletnie w rozsypce. Wykonał wszystko co mógł, wypełnił wszystkie obowiązki i nawet nagrał kardiologa, aby został w wydziale medycznym na całodobową zmianę. Bond się nie pojawił, Alec się nie odezwał. Q powłócząc nogami wszedł ciężkim krokiem na schody, prowadzące do jego mieszkania i wtedy to usłyszał. Niskie, groźne pomruki, odgłosy bijatyki w zdecydowanie za małym do tego typu aktywności pomieszczeniu i pękające szkło. Ostry zapach wściekłych, walczących, wyszkolonych w zabijaniu alfa unosił się aż na klatce schodowej.

Drzwi do domu Q były otwarte. Wszedł przez nie do mieszkania, z nieważkim poczuciem, że mu się to śni.

Nie zauważyli go. Stali po środku salonu, trzymając się w boleśnie wyglądającym suplesie i sarkali na siebie, charczeli i fukali. Stolik przy kanapie był roztrzaskany a jedna z jego nóg wbita była w coś, co jeszcze tego ranka było bardzo wygodnym, bardzo miękkim fotelem z Ikei. Półka z książkami leżała przewrócona, a składowane na niej papiery rozrzucone były po całym dywanie. Q stanął w wejściu do salonu, rozglądając się po pobojowisku

Alec i Bond właśnie zaczęli okładać się na oślep, z przerażającą, druzgocącą kości siłą.

"Porozmawiaj z nim!"

"Po moim trupie!"

"Słuchaj, baranie! Idź tam do niego i oświadcz mu się, zanim całkiem zmarnujesz sobie swoje żałosne życie! Jak tego nie zrobisz będziesz do końca żałował! Jak sądzisz, gdzie ty będziesz za dziesięć lat? W szpitalu czy na odwyku? Ogarnij się, chłopie!"

Q patrzył z zaciśniętymi szczękami, jak Alec rzuca w Bonda krzesłem a potem skacze na niego sam, z rękoma uniesionymi do ciosu. Huk, trzask, lustro i kilka kolejnych półek z książkami runęło z ogłuszającym brzękiem tłuczonego szkła i pękającego drewna.

"On... nie jest mój." wycharczał przyciśnięty do ziemi Bond, uwięziony w uścisku Aleca. Trevelyan sarknął wściekle i puścił dyszącego głośno Jamesa, nie przestając przygniatać go sobą do podłogi.

"Jest twój, tylko ty jesteś... na tyle głupi, żeby tego nie zobaczyć. Babrasz się w przeszłości, kogo to nie dałeś rady uratować. Wiadomość dla ciebie, kretynie! Nie da się wszystkich uratować!... "

"To co byś zrobił na moim miejscu?..." ochryple zapytał Bond z dłońmi wciąż wczepionymi w koszulę Aleca. Trevelyan popatrzył na niego z wykrzywioną wściekłością twarzą, po czym obwisnął bezwładnie. Jego groźne pomruki przeszły w ciche, chrapliwe skomlenie.

"Głupi... Czego ja bym nie zrobił... za takiego omegę..."

Q nie dosłyszał, co odpowiedział Alecowi Bond, bo Moneypenny podeszła do niego od tyłu i objęła go ramieniem.

"Przepraszam, Q. Wpuściłam ich tutaj, ale nie sądziłam, że zdemolują ci salon."

Bond i Alec, wciąż trzymając się za fraki, spojrzeli na Q, jakby zobaczyli ducha. Dopiero teraz zauważyli jego przybycie, jak rany, osobniki alfa, zaślepione swoimi rozgrywkami, pokazami siły i innymi pierdołami, potrafiły być niezwykle ślepe.

"Zapraszam do kuchni. I nie chcę słyszeć słowa od żadnego z was." Q powiódł kamiennym wzrokiem po nieproszonych gościach w jego zdemolowanym salonie i odwrócił się na pięcie. Za nim, jak skarceni uczniowie, ruszyli Alec, Bond i Eve.

/

Chciał im łby urwać, na wstępie, potem złożyć oficjalną skargę u Mallory`ego a następnie wymusić na MI6 kilkumiesięczny wypoczynek na wyspach Bahama, ponieważ ich kwatermistrz pracował na cztery ręce. Robił wszystko, od niańczenia rozszalałych alfa, po uczestnictwo w prywatnych dramach, rozgrywanych w jego własnej kuchni! Za mało mu płacili za tego typu fizyczne i mentalne obciążenia.

Całe szczęście, że w tym całym galimatiasie Q zachował trzeźwość umysłu i jak na porządnego omegę przystało, zaaranżował i zorganizował wszystko, co zorganizować należało. Karetka, kardiolog, oddział medyczny, sms do Mallory`ego, proszek na ból głowy dla Eve, kanapa dla Jamesa i paczka zamarzniętego groszku na obitą gębę Trevelyana. Q rozsądnie i rzeczowo załatwił wszystko, na szybko, na cite. I tylko ten uparty, nieprzejednany czynnik ludzki...

Bond było ostatnim idiotą i popieprzonym wariatem, i oczywiście nie chciał jechać do wydziału medycznego. Uparł się i pomimo próśb i gróźb nie dał się ruszyć z domu Q. Klasyczny alfa z paranoicznym lękiem przed medykami, szpitalami i zmianą miejsca. Sam się wykuruje, sam wyzdrowieje, o, już mu lepiej, już może znowu oddychać!... Q miał chęć złapać Jamesa za głowę i potrząsnąć nim, ale wiedział, że nic by to nie dało. W tym momencie historycznym Bond po prostu nie był racjonalny. Nieco ponad dobę temu przeszedł zawał a chory alfa jak już gdzieś zaległ to tam zostawał i żadne logiczne argumenty do niego nie przemawiały.

"Zaległ u ciebie, dobrze, rychło w czas go do ciebie przyprowadziłem." oznajmił Alec, na co Eve założyła ramiona na piersi i uśmiechnęła się zabójczo.

"My go przyprowadziliśmy. Nie pomniejszaj mojej roli, Trevelyan. Q, przepraszam, nie sądziłam, że tak im odbije... Oczywiście, pomożemy sprzątać..."

"Ok." zgodził się Q, nie podnosząc wzroku znad komórki i uparcie wysyłając smsa za smsem. "Karetka już jedzie."

Nie potrafił o tym wszystkim jeszcze myśleć, więc zaczął to, w czym był dobry. Zorganizował całą akcję u siebie w domu.

Kardiolog, zaspany i niechętny, przyjechał z kwater MI6 i zbadał Jamesa w karetce, zaparkowanej sprytnie na tyłach kamienicy Q. Porównanie wyników badań 007 z Korei i z Londynu pokazywały jasno, że Bond miał zawał ściany bocznej lewej komory, pełnościenny o postaci klinicznej wstrząsu wieńcowego. Q siedział obok Bonda na leżance i słuchał tego wszystkiego z szeroko otwartymi oczyma. Kardiolog litościwie nie skomentował ani osłupienia kwatermistrza, ani nagle znowu pobladłego, spowolnionego Jamesa, nieporadnie usiłującego założyć sobie z powrotem koszulę. Q powarkując zza zaciśniętych zębów, pomógł mu z koszulą, zapinając powoli guziki, jeden po drugim.

Gdy skończył położył Jamesowi dłoń na ramieniu i spojrzał mu z bliska w oczy.

"Zostajesz ze mną, albo usypiamy cię i jedziesz do szpitala, Bond. Nie możesz po zawale siedzieć sam w hotelu, albo tłuc się z Aleciem."

Krążący dookoła karetki Alec fuknął ostrzegawczo i przez chwilę Bond wyglądał, jakby miał się sprzeciwić, wyrwać się i uciec... ale potem oklapnął na kozetce, potarł dłońmi twarz i wymamrotał.

"To jak to rozgrywamy, Q?"

Kardiolog otworzył usta, aby coś powiedzieć Bondowi, ale spojrzał pomiędzy 007 a Q, i nie powiedział nic. Gdy w końcu przemówił, zwrócił się do kwatermistrza.

"Teraz pański alfa jest stabilny, przez dwa tygodnie będzie schodził ze stanu pozawałowego. Do miesiąca po ataku w miejscu martwicy tkanki mięśnia sercowego pojawi się nowa tkanka. To dość newralgiczny moment, zaleca się dużo wypoczynku, mało stresu, lekka dieta. Najlepiej, gdyby pacjent przebywał w tym czasie w szpitalu."

"Nie." sarknął z mocą Bond, na co kardiolog podskoczył lekko, ale szybko podjął przerwany monolog.

"Spokój i odpoczynek. Żadnych bójek, żadnych misji, nawet tych lżejszych. Dobrze, gdyby blisko był partner, obecność omegi zawsze uspokaja jego alfę. Biologiczną normą dla gatunku homo sapiens w pierwszej fazie rehabilitacji jest spanie i zasypianie w towarzystwie najbliższych osób."

"Stada." dopowiedział sobie Q i zerknął niepewnie na Jamesa, który najwyraźniej przestał już słuchać konwersacji, bo wstał i zaczął zakładać płaszcz.

"Najlepiej stada, ale w przypadku alfy wystarczy po prostu partner." mówił dalej kardiolog, wypisując recepty i wręczając je Q, razem z całym naręczem pudełek leków. "Omega zapewnia poczucie bezpieczeństwa, reguluje emocje alfy i reaguje na jego sygnały, zaspokajając potrzeby. Czasami sama obecność jest na tyle kojąca, że można zmniejszyć dozowanie leków przeciwbólowych."

Kardiolog okazał się jednak człowiekiem bardzo w porządku. Widząc upór Bonda i jego słabość jednoczesne, nie zmuszał go to rozmowy, tylko wytłumaczył Q wszystko, co powinien wiedzieć. Rehabilitacja, leki i dozowanie, potrzeby alfy po tak nagłym załamaniu zdrowotnym. Kwatermistrz nie wyprowadzał lekarza z błędu. Może i nie był omegą Jamesa, ale od biedy mógł przez kilka tygodni odgrywać jego rolę.

Zaczął od zainstalowania Bonda ponownie w pokoju gościnnym, potem nakłonił Aleca i Eve do pomocy w sprzątaniu pobojowiska w salonie. Następnie umówił się na wizyty z kardiologiem, rehabilitantem i zamówił online, że źródeł legalnych i nielegalnych, sprzęt, zapewniający ciągły monitoring chorego. Bieżnie i cykloergometry, książka na temat zabiegów odbywających się pod nadzorem lekarza i rehabilitantów, proste ćwiczenia, które chory powinien wykonywać w domu podczas drugiej fazy wychodzenia z zawału serca.

Moneypenny i Alec bez szemrania zabrali się do sprzątania salonu, wynoszenia śmieci i ściągania pudeł z rzeczami Bonda z pawlacza. Dziwnie było patrzeć na nich, jak dogryzają sobie i flirtują na przemian, w międzyczasie przyrządzając sobie herbatę i nawet nie pytając już Q, czy mogą się rozgościć. Kwatermistrz nie komentował, to był szalony dzień i lepiej było nie wchodzić w drogę ludziom, którzy pomagali mu jakoś go przetrwać. To było nawet zabawne, Moneypenny ze spiętymi ciasno włosami i w gumowych rękawicach oraz Alec w fartuszku, ze szczotą i mopem w rękach. Pasowali do siebie jak pięść do nosa, a jednak... jakoś pasowali. Eve przygryzała Trevelyanowi, że daje radę Jamesowi tylko, gdy ten ma zawał, a Trevelyan odwdzięczał się jej tyradami na temat wyboru smętnych, słabych osobników takich jak Tanner na partnera.

"Po prostu zazdrościsz, że ktoś może stworzyć trwały związek, zamiast bujać się po świecie z lokalnymi, jednorazowymi panienkami!" fuknęła Eve i z wściekłością odpaliła odkurzacz. Alec zaśmiał się niemiło i wrzucił do worka na śmieci resztki rozwalonego stolika.

"Powiadają, że tylko słabe osobniki wiążą się z kimś jeszcze słabszym od nich. Boją się zdobyć silniejszego partnera i zostają z ciapciakami, których mogą sobie łatwo podporządkować."

"Tak, ty akurat wiesz wszystko o podporządkowywaniu sobie kogoś. Z nikim nie doszedłeś nawet do fazy posiadania wspólnej rośliny doniczkowej."

Q słuchał przekomarzania się Eve i Aleca, scrollując strony o sprzęcie medycznym, potrzebnym pacjentom po zawale. Miał dziwne wrażenie, że jego dom nagle zaczął gromadzić w sobie nieprzystosowanych osobników, w jakiś dziwaczny sposób usiłujących stworzyć pokręcone, amorficzne stado. James, osierocony wielokrotnie z partnerów alfa po zawale, Alec, nietypowy alfa zaprzyjaźniony z drugim alfą, wesołek pozbawiony umiejętności związania się z kimkolwiek, Eve eks agentka, wiedząca wszystko o wszystkich plotkarka i jednocześnie najlepsza, najbardziej wyrozumiała przyjaciółka na świecie, i Q, wysoko wyspecjalizowany omega, którego obawiali się szefowie międzynarodowych agentur. Gdzieś dookoła unosił się jeszcze duch wszechmocnego alfy Mallory`ego i przemykającego między Mallory`m a Moneypenny Tannera.

Q zmarszczył się i spojrzał znad ekranu laptopa na trajkoczącą Eve, straszącą Aleca odkurzaczem i Aleca, śmiejącego się głośno, zagarniającego strzaskane obrazy do worków na śmieci. James siedział bez ruchu na fotelu i drzemał, z dłońmi grzecznie ułożonymi na kolanach i uchylonymi ustami. Robili to chyba podświadomie, podświadomie szukali kogoś, kto stworzy im sieć bezpieczeństwa, chroniącą przed stoczeniem się w... nie chciał o tym myśleć. Przypominało mu to zbyt depresyjne stany, które łapał, gdy blokery przestawały nieco działać a on zakopywał się w gnieździe z poduszkami.

Jako osoba o dość mocnym kodeksie moralnym nie mógł zostawić Bonda na pastwę losu. Nawet po tym, co razem wyprawiali w łóżku. Tak po prostu się nie godziło. Q rzucił się w wir przygotowań, researchu i wysyłania wszystkich potrzebnych maili, usiłując nie pamiętać o całym tym popieprzonym układzie, który wymusił na nim i 007 Mallory.

Gdy już wszystko było zorganizowane, czyli około czwartej nad ranem, Bond leżał w pokoju gościnnymi i drzemał napakowany po uszy lekami, natomiast Q, Moneypenny i Alec siedzieli w kuchni w różnych stadiach wyczerpania. Alec radził sobie lepiej, wciąż jeszcze trochę nakręcony po improwizowanej walce z 007 i jako agent ogólnie przystosowany do nagłych zwrotów akcji. Eve, podobnie jak Q, jechała na adrenalinie i potrzebie zorganizowania Jamesowi pomocy, a teraz przeżywała małą zapaść, pochylona nad pustym kubkiem po kawie i zasypiająca z otwartymi oczyma.

Q wstał, przeciągnął się, aż mu w plecach strzeliło i podszedł do kuchenki, wstawiając po raz setny czajnik.

"I co teraz?" zapytał trochę w żartach, trochę serio. Właśnie wszedł w rolę opiekuna i omegi Jamesa Bonda i za cholerę nie wiedział, jak się zachować w tej całej sytuacji.

Eve podniosła głowę znad swojego pustego kubka i uśmiechnęła się obłędnie, wznosząc ramiona w geście orantki.

"Idź za głosem swojego serca, młody wojowniku Jedi! Słuchaj swojego instynktu i serca!"

"Moje serce każe mi lecieć do Jamesa i położyć się na nim." stwierdził płaskim głosem Q, i tylko po części był to żart. Alec zarechotał głośno i trzepnął dłonią po blacie kuchennym aż podskoczyła cukierniczka.

"To nie twoje serce, kwatermistrzu, tylko coś innego, hehe. Ale tego też słuchaj, w końcu nie samą herbatą i dżemem człowiek żyje."

"Chyba za dużo rumu w herbacie i zbyt mało snu, przyjaciele." zgrzytnął mściwie Q, po czym wsparł się ciężko stół. "Jakkolwiek kocham was tutaj u siebie mieć, chyba już czas wykopać was do domu. Możecie zostać na jeszcze jednej rundzie kawy, ale potem już poszli."

"Eve, nasz omega znowu ma fazę gniazdowania. Lepiej pójdźmy, zanim i nas zawinie w koc i zapnie agrafką." zagadał teatralnym szeptem Alec, na co Eve zaśmiała się uciekającym głosem.

"Trevelyan, przestaję rozumieć co do mnie mówisz, a to znak, że Q ma rację. Lepiej już idźmy."

Q patrzył z dziwnie ściśniętym żołądkiem, jak jego przyjaciele zbierają się do wyjścia. Chciał im coś powiedzieć, podziękować jakoś. To był straszny dzień, od chwili, gdy James dostał zawału, po walkę 007 i 004 w salonie i diagnozy kardiologiczne, wystawiane w karetce. Gdyby nie Eve i Alec na pewno byłoby jeszcze gorzej... Q otworzył usta i zamknął, nie mogąc odnaleźć swojego głosu, ale ani Moneypenny ani Trevelyan nie oczekiwali od niego niczego. Alec zaoferował Eve, że podwiezie ją do domu a ona, zaspana i uroczo spowolniona, zgodziła się i potoczyli się razem w kierunku wyjścia, zgarniając po drodze jeszcze jeden worek śmieci.

"Idź tam do Jamesa. Zobacz co z nim. Ja się zajmę Mallory`m, jakiś jeden dzień wolny ci urwę." Moneypenny uścisnęła Q mocno i cmoknęła go z rozmachu w policzek, po czym weszła w otworzone przez Aleca drzwi.

"Do zobaczenia, kwatermistrzu." zasalutował Trevelyan, po czym drzwi zamknęły się i Q został sam, w nagle pustym, cichym przedpokoju, z Schrodingerem, przytulającym mu się do łydek.

Postanowił zajrzeć do pokoju Bonda tylko na chwilę, sprawdzić, czy wszystko ok, i jak już zajrzał to nie mógł wyjść.

James leżał na łóżku, w piżamie, skulony pod przykryciami jak wielki, umięśniony, kanciasty czerw. Miał napięte obronnie ramiona, dłonie zwinięte przy ustach i generalnie był pogrążony we śnie stworzenia zmęczonego i steranego do kości. Nawet nie drgnął, gdy Q wszedł do sypialni, nawet nie usłyszał, jak Q podchodzi do niego i przyklęka, zaglądając mu w twarz. Dla agenta 00, nawet po zawale serca, taka nieostrożność była niepokojącym objawem. Albo po prostu James ufał Q, i dlatego pozwolił Alecowi przywieść się tutaj.

Zapach śpiącego, chorego alfy działał na coś w środku Q, ponaglał, przywoływał. Nawet nie usiłował opierać się instynktowi, zresztą, nie miał na to siły o piątej nad ranem. Rozebrał się raz dwa i wsunął się pod przykrycia koło Jamesa. Tylko na chwilę, tylko na moment, żeby zamknąć oczy. Wyprostował się z westchnieniem pod kołdrą, głęboko wciągnął w płuca ciepły, znajomy zapach alfy, który wybrał sobie akurat jego dom na swoje własne gniazdo.

"Zabraniam ci mieć zawał. To oficjalny rozkaz, 007."

James zachrapał w odpowiedzi.

/

Obudził się i z początku nie wiedział co się dzieje. Z okna sączył się blask nie porannej, londyńskiej słoty a całkiem słonecznego, przyjemnego popołudnia, a James obejmował go mocno w pasie, wtykając mu nos we włosy na karku. Przez długą chwilę Q leżał sobie tak, pozwalając sobie na senny, leniwy relaks w objęciach prawdziwego, żywego człowieka, a nie ułożonych w stosy na gnieździe poduszek. Bond wybudzony poruszeniem Q wymruczał coś niewyraźnie, po czym leniwie ugryzł go w kark, łagodząc zaraz ugryzienie językiem i ustami. Q zadrżał rozkosznie, zamruczał a Bond odpowiedział pomrukiem, chrapliwym, łamiącym się i wyraźnie długo nie używanym. Ułożyli się z powrotem w ciasną łyżeczkę, zakręceni w przykrycia i prześcieradła. Wszystko naturalnie i powoli, w atmosferze pełnego relaksu i spokoju. Q westchnął głośno, utknięty bezpiecznie pod swoim alfą, czując, jak sen wciąga go ponownie w swoje odmęty. Ciepło, ciasno, bezpieczne, spać. Q zamknął oczy. Za jego plecami Bond znowu zaczynał chrapać.

/

Gdy obudził się ponownie Jamesa już w łóżku nie było. Był natomiast Schrodinger, zalegający Q na głowie i mruczący natrętnie.

"Złaź sierściuchu..." wymamrotał Q, ale kot nie chciał się ruszyć ze swojego miejsca, trzeba go było ręcznie podnieść i przemieścić. Q usiadł na łóżku, rozglądając się niepewnie po pokoju Jamesa. Kartony z rzeczami 007 wciąż stały nierozpakowane przy oknie...

Q założył okulary i powędrował w samej podkoszulce i gatkach na rekonesans. Jeżeli James zwinął się mu z domu, nie pomny na swoje problemy kardiologiczne, już mu kwatermistrz życie utrudni...

James siedział w kuchni przy stole z filiżanką kawy i jednym, samotnym, suchym tostem. Nadal miał na sobie piżamę, nadal był na bosaka, a jego krótkie, potargane włosy lśniły wyblakłym złotem. Siedział sobie tak, z zamkniętymi oczyma, przeżuwał tosta, wygrzewał się w popołudniowym słońcu i wyglądał jak ktoś, kto jest w całkowitej harmonii ze wszechświatem. Zadowolenie unosiło się od niego falami łagodnego, silnego zapachu i Q zaciągnął się nim bezwstydnie. A wtedy James otworzył oczy i spojrzał się prosto na niego, ślepiami jak dwa błękitne lasery. Q zamarł w pół ruchu, z sercem nagle usiłującym wyrwać mu się z piersi.

"Dzień dobry, kwatermistrzu. Mamy słoneczne marcowe popołudnie w Londynie. Chyba koniec świata jest już blisko."

"Nie bliżej niż zazwyczaj." odpowiedział płynnie Q, zaskoczony swoją spontaniczną elokwencją. "Chcesz coś do tego tosta?"

"Nie, dziękuję. Nie mam chęci na nic cięższego, no i nie uśmiecha mi się słynna w pieszej fazie po zawale "śmierć na sedesie"." James zaśmiał się, po czym złapał Q za rękę i zmusił go do zajęcia miejsca przy stole. "Słuchaj, przepraszam za to, co się stało podczas twojego okresu godowego."

"Przepraszam, że zorganizowałem ci wszystko tak, jakbym był twoim omegą." odparował Q, ale James jedynie przewrócił oczyma i poklepał go po dłoni.

"Nie masz za co przepraszać. Uratowałeś mi życie a teraz jeszcze załatwiłeś rehabilitację i ocaliłeś mnie przed kanapą Aleca."

"Ty też nie masz za co przepraszać, Bond." zaczął Q, opanowując drżenie głosu i walcząc, aby nie spuścić wzroku przed błękitnym spojrzeniem Bonda. "Gdyby nie ty znalazłbym sobie jakiegoś innego alfę na okres godowy... albo musieliby mnie trzymać skrępowanego, żebym się nie polazł gdzieś marcować, jedno i drugie byłoby niebezpieczne i w ostatecznym rozrachunku upokarzające. Widziałem nagrania z tej akcji, James, byleś bardzo w porządku, pomimo... no."

"Wróćmy do tego, co było wcześniej. Do tej całej koncepcji stada." Bond ważył słowa jak sprawny dyplomata, jednocześnie bacznie obserwując reakcje Q. "Nie chcę niczego więcej. Nie chcę powtórek z dramatów z przeszłości a moje związki właśnie tak się kończą."

Q poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy a w głowie zaczyna wirować. Tak, koncepcja stada, tak, James nie jest jego alfą, ale odegra co trzeba, i vice versa. Czysty układ. W sumie o to chodziło od początku.

"Dobrze." zgodził się Q z dziwną suchością w oczach i pustką w głowie. Za oknami słonce schowało się za chmury a włosy Bonda straciły złotawe blaski i stały się na powrót popielate.

"Odpocznij trochę, Q. Wciąż jesteś ranny po Kanadzie."

Q skinął głową, nagle kompletnie wyzuty z sił. Zjadł z Bondem tosta, po czym wziął prysznic, zadekował się w swojej sypialni, z laptopem i wydrukami i zagłębił się w pracy. Miał na tapecie kod, porównujący wzory ochronnych systemów agentur, to dawało wgląd w to, kto je tworzył i z kim współpracował. Coś mu nie pasowało, coś było wciąż nie tak, i nie potrafił dokładnie wskazać co.

Po kilku godzinach sfrustrowany nie wiadomo czym, skończył kod i odsunął się od komputera, wyciągając się na obrotowym fotelu. Zapatrzył się za okno na chłodny, wiosenny, londyński wieczór, i w końcu spłynęło to na niego.

Chciał wierzyć. To mu właśnie nie pasowało, to go właśnie tak uwierało. Chciał wierzyć, że ktoś będzie w stanie kochać go i pożądać całego, jako omegę, jako kwatermistrza i pokręconego nerda. To całkowicie zaprzeczało jego wcześniejszym doświadczeniom, ale chciał wierzyć, że znalazłby się alfa, który chciałby go nie przez instynkty, ale z wyboru, bez podporządkowywania go sobie, bez pokazów siły. Chciał wierzyć, że jest wart takiej właśnie miłości, przekraczającej płeć, status omegi, alfy czy bety...

Ale takie rzeczy zdarzały się na filmach, a nie w normalnym życiu. W normalnym życiu ludzie byli z sobą z przyzwyczajenia, ich miłość podyktowana instynktem płowiała z czasem, przeistaczając się w relacje władzy, siły i strategicznego wywierania nacisku. Nigdy by się na coś takiego nie zgodził, a więc trwał tak, jak był. Sam, odizolowany, bezpieczny w swojej samotności, ze stadem w postaci zdystansowanego emocjonalnie alfy.

Q westchnął i zamknął laptopa.

Po parapetach zaczął właśnie bębnić lekki, wiosenny deszczyk.

/

W sumie nie było to takie straszne. W sumie wyszło lepiej, niż się spodziewał, chociaż czego tak konkretnie się spodziewał, wciąż nie potrafił powiedzieć. Nie zamierzał jednak grymasić. Dostał tydzień wolnego i pozwoleństwo od M na pracę online z domu i miał znowu z kim jeść śniadania i oglądać nocami zaległe seriale.

Na mocy niepisanej umowy nie wspominali nawet o wydarzeniach tego pamiętnego tygodnia, kiedy Q zachowywał się jak oszalały omega w rui a Bond spełniał swoje obowiązki alfy. I tylko czasami Q łapał dziwne spojrzenie Bonda, gapiącego się na niego jak sroka w gnat w najdziwniejszych sytuacjach, gdy na przykład kwatermistrz czyścił kuwetę kotu, albo gdy zaspany wlókł się do łazienki, bez okularów obijając się o framugi jak ślepa foka. I tylko czasami Q nie mógł zasnąć, bo jakieś przeuczcie, odczucie, wspomnieniem drżało mu pod skórą... Nie było co ukrywać, Q od dawna nie uprawiał satysfakcjonującego seksu i zaczynał za nim tęsknić. To co wyrabiał podczas odurzenia nieznanego pochodzenia zastrzykami się nie liczyło, a James Bond był sławny ze swoich podbojów łóżkowych nie bez przyczyny...

Sławny był też ze swojej upartości, krnąbrności i bezgranicznej wiary w swoje siły. Jak na kogoś, kto niedawno miał zawał bardzo nierozważna, żeby nie przywidzieć, głupia postawa.

"Czy ty właśnie urządziłeś sobie mini siłownię w swoim pokoju, czy po prostu lubisz mieć przy łóżku ciężarki?" zapytał z jadowitą uprzejmością Q, dotykając z niejakim obrzydzeniem potężnego kettlebella i od razu osądzając, że nie ma takiej opcji, żeby coś takiego podniósł, nawet dwoma rękoma. Psia krew.

Bond, cały spocony i roześmiany, w swoich szarych dresach, tylko się roześmiał.

"Przestań, Q. Znam swoje ciało i wiem, kiedy zaczynam zdrowieć lepiej niż jakieś konowały i pismaki."

"Oczywiście, znasz swoje ciało, i dlatego w Seulu dostałeś sobie po cichutku zawału!"

"Nie tak po cichutku, Q. Wiedziałem, że mnie obserwujesz."

"Twoje szczęście, Bond. Twoje szczęście."

Po pięciu dniach spędzonych razem Q zdecydował, że nie ma rady, musi jakoś nauczyć się żyć z agentem po czterdziestce, który nawet po zawale nie uznaje ograniczeń fizycznych swojego ciała. Zresztą sam czuł się nie najlepiej. Zwalał to na natłok wydarzeń ostatnich dni i stres, chociaż gdzieś w środku wiedział, że powód leży gdzie indziej. Zignorował to przeczucie. Był mistrzem w ignorowaniu przeczuć.

Jak na zamówienie, tydzień po zawale Bonda kwatermistrzowie agentur na całym świecie nadesłali dokumentacje diagnostyki swoich systemów ochronnych i Q zadecydował, że jednak musi wrócić do pracy w budynkach MI6. Wszystkie dane trzeba było zweryfikować i usystematyzować, porównać z badaniami własnymi wydziału Q. Do tego Q potrzebował zespołu pracujących ze sobą ścisłe ludzi. Poza tym stosunki dyplomatyczne pomiędzy Rosją a Francją były dość delikatne, a Korea wciąż usiłowała wyplatać się z zarzutów współpracy z terrorystami.

Pierwsze parę dni bez Q Bond grzecznie siedział w domu i odsypiał w różnych dziwnych miejscach. Kwatermistrz wracał z MI6 i zastawał 007 ułożonego czołem na parapecie kuchennym, z tyłu kanapy w salonie, przy kaloryferze w sypialni. Raz nawet znalazł go w swojej sypialni, rozłożonego na fotelu, z Schrodingerem na kolanach i pustą szklanką po whiskey w dłoni.

"Miałeś nie pić." upomniał Q, zbyt zmęczony, żeby włożyć w naganę odpowiednią dawkę emocji. Bond otworzył oczy, zmarszczył się i zamknął je na powrót, mamrocząc coś pod nosem.

"No tak."

Q zabrał Bondowi szklankę i przykrył go kocem, zgarniając Schrodingera. Był nietypowo zmęczony, ale przypisywał do deszczowej pogodzie i nawałowi pracy. Postanowił położyć się wcześniej, jutro czekała na niego weryfikacja systemów informatycznych agentury francuskiej i wizyta u kardiologa z Bondem.

Dość deszczowy marzec zamienił się w jeszcze bardziej deszczowy kwiecień. Bond zaczął co dziennie wykłócać si to, że w zasadzie mógłby już wrócić do pracy. Q nie podążał za tymi rozgrywkami, zbyt pochłonięty pracą i zbyt zmęczony. Docierały do niego tylko skrawki kłótni, szeptane plotki z kafeterii i barwne relacje Moneypenny. Czasami także Q mógł obejrzeć na korytarzu, jak słynny 007 naciera na Mallory`ego a Mallory okazuje się w pewnych sprawach tak nieprzejednany jak stara M.

"Rekonesans, coś lekkiego, nieistotne co. Gorączki już dostaję siedząc tutaj na tyłku!"

"Nie ma takiej opcji, Bond. Wracaj do wydziału Q, możesz pomoc w przesłuchaniu."

"Ale przesłuchania są nudne!"

Bond argumentował, wyrzekał, narzekał i ogólnie truł, ale Mallory był jak skała, nie godził się na nic. Q nie spodziewał się po nim niczego innego. Gdy tylko Bond poczuł się na tyle lepiej, aby opuścić dom, kwatermistrz odbył z głową MI6 poważną rozmowę na temat udziału w misjach pewnego agenta 00.

"Miał zawał. Gdybyśmy byli rozsądnymi ludźmi powinni byśmy zwolnić to warunkowo, albo na stałe oddelegować do innych zajęć. Obaj wiemy, że to się nie stanie. Jest zbyt dobry. Nie mniej jednak nie pozwolę mu się zajeździć, nawet jak bardzo tego pragnie, także Mallory, proszę zostawić mi go w spokoju jeszcze jakieś dwa, trzy miesiące."

"Nie zamierzam zabierać ci twojego alfy, kwatermistrzu."

"To nie mój alfa, to mój agent i... przyjaciel."

Mallory zmarszczył brwi i podszedł do kwatermistrza powoli. Gdy złapał Q za rękę poruszył skrzydełkami nosa i zacisnął usta w przepełnioną dezaprobatą linijkę.

"Pachniesz jakbyś miał syndrom. Masz syndrom? Bond znowu się od ciebie wyprowadził?"

Q wyrwał dłoń z u ścisku Mallory`ego, obrażony i wściekły. Syndrom opuszczonego omegi był ogłupiającą, druzgocącą kariery i psychikę odmianą depresji i jako taki był dość dobrze zbadany. Zapadały na niego nie tylko osobniki omega, alfom także się zdarzało... w końcu po latach tworzenia stada gdy ktoś kogoś zostawiał, odchodził bądź umierał, to musiało wpływać na równowagę psychiczną i emocjonalną... Ale kwatermistrz MI6 nie był aż tak słaby, żeby poddawać się depresji, więcej, żadne schorzenia dotyczące bycia omegą nie miały w jego życiu prawa bytu!

"Nie mam żadnego syndromu, M." oznajmił cierpko Q, a gdy Mallory ponownie spróbował położyć mu dłoń na ramieniu, kwatermistrz rzucił się jak schwytana w sieć ryba i wysyczał. "Nikt mnie nie opuścił bo z nikim nie byłem!..."

Właśnie w tym momencie oszklone drzwi trzasnęły o ścianę a do gabinetu wparował w pełnym pędzie bardzo czerwony na twarzy, bardzo zły, ziejący wściekłością Bond.

/

"Nie możesz rzucać się z pięściami na każdego alfę, z którym pracuję."

Bond nadął się i nadstawił twarz a Q bez litości położył mu nasączoną alkoholem chusteczkę na rozciętą skroń.

"Jestem kwatermistrzem MI6, mam kontakt z osobnikami alfa i beta nieustannie. Poza tym, zaatakowałeś Mallory`ego. Nie rozkwasił ci twarzy tylko dlatego, że niedawno miałeś zawał."

James przewrócił oczyma, po czym załapał Q za dłoń i przyłożył ją sobie do ust.

"Źle pachniesz."

"Jak to źle?"

"Źle i już." powiedział Bond, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki małą, zgniecioną makabrycznie paczuszkę. Wiśnie w czekoladzie. Q skrzywił się, ale przyjął słodycze.

"To jest twój sposób na 'naprawienie' mojego zapachu, 007?"

James nie odpowiedział, tylko złapał Q, przyciągnął do siebie i przytknął mu nos najpierw do skroni, potem do czoła.

"Źle pachniesz. Powinien cię ktoś zbadać."

"Powiedział facet, który niedawno miał zawał. Nic mi nie jest, po prostu dużo pracy, stres. Wybrałem już wszystkie możliwe wolne dni na tą dekadę."

Ale James nie odpuszczał, naciskał, gadał i przekonywał, póki Q nie zjadł połowy paczki wiśni w czekoladzie. To były bardzo dobre wiśnie. Wyśmienite. Q wciąż przeżuwając westchnął głęboko i pochylił się na fotelu, spoglądając spod przymkniętych powiek na Jamesa.

"Teraz pachnę lepiej?"

Gdy Bond mimo wszystko usiłował zawlec Q do taksówki i odtransportować go do domu, Q jedynie prychnął i kazał mu opuścić swój wydział. Kazał takim głosem, że kilku informatyków wychyliło się zza swoich komputerów, sekretarka upuściła kubek, zalewając kawą całe biurko a Moneypenny zagwizdała cicho.

Bond przez chwilę trwał w bezruchu, wpatrując się w Q intensywnie i poruszając miarowo chrapkami nosa. Gdy 007 odwrócił się na pięcie i zjeżony cały opuścił oddział Q, Moneypenny zagwizdała głośniej. Q zgrzytnął zębami.

"Cokolwiek chcesz powiedzieć, Eve, nie chcę tego słyszeć."

Moneypenny z kłapnięciem zamknęła umalowane na strażacką czerwień usta, po czym pokiwała głową i podążyła za 007.

Q nie miał pojęcia o czym rozmawiali, ale nie był ciekaw. Mógł co prawda przejrzeć materiały z kamer nadzoru, ale nie chciał. Cokolwiek tam Eve z Jamesem uradzali, najwyraźniej nie chcieli, aby kwatermistrz o tym wiedział. I dobrze.

/

Zmęczenie nie odpuszczało. Q, zanurzony po uszy w pracy, zauważył to tak naprawdę dopiero po dwóch tygodniach. Dwóch tygodniach wypełnionych sennością, spowolnionymi ruchami, bólem pleców i rozdrażnieniem. Miał wrażenie, że żyje na wydechu i nie może normalnie nabrać powietrza w płuca. Poradził sobie z tym tak, jak zwykle radził sobie z wycieńczeniem, gdy pracy przybywało na bieżąco i na parę dni wolnych nie było co liczyć. Łyknął proszki nasenne i zapadł w dwudziestoczterogodzinną drzemkę, z której wybudził go na siłę Bond i uczynny paramedyk, rozkładający właśnie leżankę.

Nie miał pojęcia, jakim cudem znalazł się na ulicy, przed swoim mieszkaniem, ani kto wezwał karetkę.

Po rutynowych i nieco mniej rutynowych badaniach nie wykryto, co było powodem zniżki formy Q. M i Bond rozmawiali podniesionymi głosami z lekarzami, potem rozmawiali w dokładnie ten sam sposób ze sobą. Q obserwował ich zrezygnowany i nawet nie usiłował wtrącić swoich dwóch zdań. Głowa bolała go coraz bardziej.

Gdy wrócili do domu Bond ujął Q pod ramię i spojrzał mu z bliska w oczy.

"Słuchaj. Śpij dzisiaj u mnie."

Q westchnął i zdjął okulary, pocierając sobie dłonią zmęczone oczy.

"Czemu?"

"Bo masz symptomy opuszczonego omegi i jeszcze trochę a M urwie mi za to łeb. Ja zdrowieję w niesamowitym tempie dzięki tobie, a ty przeze mnie zaczynasz zapadać na zdrowiu. Potrzebujemy złapać w naszym stadku jakąś równowagę, nie uważasz? Śpij ze mną, proszę... Obiecuję, że twoja cnota pozostanie nietknięta. To nie fair, że dzięki tobie dochodzę do siebie szybciej, a ty chorujesz..."

Zmęczenie, rozkojarzenie, ból głowy, w sumie przypuszczenie Bonda miało rację bytu. Syndrom opuszczonego omegi, ha... Q ze spuszczoną głową powędrował do łazienki, wymykając się Bondowi spod ramienia.

"Dobrze. Śpijmy razem. Ale z piżamami i wszystkim. Żadnych dziwnych ruchów."

"Dobrze."

Takie symptomy zwykle dotyczyły związanych osobników alfa i omega. Q nie przypominał sobie, aby Bond wiązał się z nim, nie pamiętał też słynnego ugryzienia w kark, które zapoczątkowywało tego typu wieź. Mityczną, pożądaną, nie do końca naukowo potwierdzoną więź, o której pisano powieści, robiono filmy i ogólnie każdy miał chęć ją przeżyć. Bo każdy miał widocznie chęć wziąć udział w swojej części nielogicznego, pokręconego, erotyczno-miłosnego mitu, osadzonego głównie na sile, władzy i delikatnej grze pomiędzy tymi dwoma.

Q rozebrał się, przyodział piżamę i zaczął myć zęby, z ponurą miną patrząc w lustro. Z odbicia patrzył na niego zmęczony, sterany facet, z podkrążonymi, lekko załzawionymi oczyma krótkowidza i potarganymi włosami, którym należała się wizyta u fryzjera.

Q wyglądał, jakby to on miał zawał nie Bond. Ironia, z drugiej jednak strony może powinien bardziej o siebie dbać, po tych cyrkach z zastrzykami hormonalnymi zwłaszcza... i tylko kto miał na to czas... Q wszedł do sypialni, zdjął okulary, położył je na zamkniętej pokrywie laptopa, zalegającego na stoliku nocnym i wsunął pod przykrycia. Zasnął od razu, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki, i to zasnął tak głęboko, że nawet nie zauważył, kiedy Bond dołączył do niego, wzdychając i mrucząc sennie.

/

Gdy Bond dryfował stylem parkoura przez Paryż, tropiąc szajkę handlująca narkotykami sprowadzonymi z Brazylii, Q dostarczał mu wszystkich danych, jednocześnie blokując konta bankowe związane z organizacją i wyłączając im wszystkie możliwe światłą drogowe. Mała grupka widzów, która zebrała się za plecami Q westchnęła z wrażenia, gdy Bond przeskoczył z jednego budynku na drugi i niemalże zleciał ze schodów przeciwpożarowych.

"Skręcił nogę." oznajmił sam do siebie Q, i od razu namierzył lokację najbliższego szpitala. "No co się tak patrzycie..."

Tłumek gapiów, którzy najwyraźniej nie mieli co robić w MI6, tylko obserwować pracę agentów, zaszemrał nerwowo.

"Skąd wiadomo co skręcił i czy w ogóle skręcił? Biegnie dalej, nawet nie kuleje..."

Q zmrużył oczy i z niesmakiem odwrócił się od gapiów.

Teraz, gdy niemal każdą noc spędzał w łóżku Bonda, ich synchronizacja podczas misji była bardziej niż doskonała. Q dokładnie wyczuwał, kiedy Bond ukrywał swoje rany i obrażenia, kiedy potrzebował dodatkowej pomocy a kiedy należało zostawić go w spokoju i pozwolić przeprowadzić misję do końca. James z kolei idealnie wiedział, kiedy słuchać wskazówek Q w stu procentach, a kiedy podchodzić do nich kreatywnie... poza tym wiedział także, kiedy przynieść marcepany, zmusić Q do dłuższego snu w weekend oraz jak nieinwazyjnie przytulić się podczas spania tak, żeby alfa był syty i omega cały.

Jeżeli ktoś w MI6 spostrzegł te zbieżności, zwłaszcza podczas pilotowania misji, nikt nic nie powiedział.

W sieciach innych agentur, zwłaszcza europejskich, zaczynało być głośno o żelaznym kombo- kwatermistrz omega i 007 alfa. Nikt niczego nigdy nie potwierdził, ale przypuszczenia się pojawiały. Głównie dlatego, że ludzie lubili tego typu rzewne historyje, o idealnych partnerach, stworzonych dla siebie platońskich istotach, które odnalazły się i działają teraz razem, zabójczo efektywne, jak sprawny unit.

Q pilnował, żeby nikt nie odkrył synchronizacji, do której doszli z 007. Wystarczyło, że informacja o tym, że mieszkają razem rozeszła się po sieci, niepotwierdzona, ale aż za bardzo prawdopodobna. Bond ubił już kilku szpiegów w okolicach domu Q. Nigdy o tym nie powiedział, ale nie musiał. Kwatermistrz doskonale rozpoznawał nastroje 007, a zapach, który unosił się nad alfą w takich przypadkach, był jednoznaczny.

"Napadł cię ktoś?" Q spojrzał z ukosa na wchodzącego do przedpokoju Bonda, któremu Schrodinger od razu rzucił się do nóg, ocierając się i mrucząc.

"A bo to raz." odpowiadał James z uśmiechem i zdejmował buty. "Jest kawa?"

"Nie. Jest earl grey."

"Może być."

James Bond pilnował domu Q tak jak wykonywał swoją pracę, zabójczo precyzyjnie, efektywnie i bez wahania. Uprzątał szpiegów bezlitośnie i skutecznie, ani jedno ciało nie zostało odnalezione i żadna agentura nie upomniała się o zagubionego... Kiedyś denerwowałoby to Q niemożebnie, instynkty terytorialne osobników alfa dawały się we znaki nie tylko sekretnym szpiegom, samej MI6 i delikatnej równowadze politycznej, ale i sąsiadom, teraz jednak kwatermistrz uznał to za koniecznie i tak jakby nieco... urocze. Na Bonda, wietrzącego w powietrzu i oznajmiającego, że sąsiadka z parteru właśnie wróciła i chce się z nimi podzielić plackami ziemniaczanymi, po prostu nie można było się denerwować.

/

Delikatna równowaga trwała i jakoś nie widać było jej końca, chociaż Q wiedział, że nie jest to stan permanentny. James wciąż zagapiał się na niego niespodziewanie, a Q... no cóż, ciało Q najwyraźniej tej wiosny zadecydowało, że po tylu latach blokerów i środków antykoncepcyjnych, należny mu się odrobina wytchnienia. I seksu. I bliskości. I cholera, wymagało to wyjścia poza ostrożnie budowaną strefę komfortu, a Q nigdy za tym nie przepadał. Kochał rutynę, porządek i obliczalność... może kurcze, faktycznie zły zawód wybrał.

Powarkiwał cicho do siebie, segregując akta i archiwizując wszystkie raporty z misji z ostatniego miesiąca. Gdy Mallory spytał, czy może nie potrzebuje dnia wolnego na relaks swoim domowym gnieździe, kwatermistrz nie odpowiedział. Bał się, że jego własny zapach go zdradzi. M był kuty na cztery kopyta, na pewno wyczułby, że tym razem, ten wiosny gniazdo, poduszki, zwędzone Jamesowi podkoszulki i czekoladki nie pomogą... Q odpychał od siebie tą myśl, ale też nie był kimś, kto lubił się sam oszukiwać. Za dużo ostatnimi czasy ignorował, za dużo problemów odsuwał od siebie. Czas było stawić temu wszystkiemu czoła To było jasne, że prędzej czy później przyparty do muru będzie musiał znaleźć sobie kogoś do kilku erotycznych schadzek.

Tylko po to, żeby wreszcie pozbyć się napięcia, frustracji i tej drążącej mu wciąż duszę i ciało tęsknoty.

Odkładał to, chociaż wiedział, że czas jest bliski. Może w maju... tak. Maj był dobrym miesiącem na upolowanie jakiegoś niezobowiązującego alfy bądź bety, w jakimś przyjemnym klubie... w maju nawet w pochmurnym Londynie każdy trochę poddawał się wiosennemu nastrojowi...

Co ciekawe, przyjaciele Q przechodzili swoje własne wiosenne zawirowania. Na przykład pod koniec kwietnia Eve zdołała rozstać się z Tannerem a Trevelyan przeszedł na swego rodzaju celibat, warcząc, fukając i drwiąc z każdego, kto dopatrywał się w tym jakiejś poważniejszej choroby, wenerycznej i nie tylko.

"Zaraz choroba, jakby trochę odpocząć nie było można."

"Z twoją sławą odpoczynek jest raczej postrzegany jako stan wejścia w spoczynek."Eve zaśmiała się i zrobiła Trevelyanowi miejsce obok siebie przy stoliku w kafeterii. "Przykro mi to przypominać, ale od lat nie jesteś już najmłodszym szczeniakiem w miocie."

"Jak tam twój botoks, Moneypenny?"

"Tak dobrze, jak twoja viagra."

Q słuchał pasywno-agresywnych zaczepek Eve i Aleca, ponuro przeżuwając swoją kanapkę z serem. Był zmęczony, chociaż spał dłużej niż zwykle, i nie mógł się porządnie skoncentrować, chociaż wypił już dwie kawy, a dopiero była dziesiąta. Napady senności i słabości na przemian z krótkimi, nerwowymi, wybuchowymi napadami energii były bardzo męczące. Q na przemian zasypiał na stojąco i pracował za trzech. Tyle, że już jego otoczenie nauczyło się nie komentować jego stanu, unikając tym samym jego gniewu.

Deszczowy angielski kwiecień zmienił się w deszczowy, angielski maj. W maju Trevelyan zaczął na serio uwodzić Moneypenny a ona na serio zaczęła go unikać, Bond natomiast wydobrzał na tyle, że wykonywał już normalne misje, nie ograniczone do terytorium europejskiego. Q natomiast nie mógł się dobudzić.

Pierwszy raz, gdy zasnął w trakcie monitorowania ważnej inwigilacji na dalekim wschodzie, Mallory nic nie powiedział. Drugi raz, gdy zdrzemnął się po lunchu i obudził o północy, Mallory z Bondem ujęli go pod ramiona i zaprowadzili do wydziału medycznego. Nie miał siły się opierać, chociaż zadrwił bezlitośnie ze swojego niby alfy.

"No przecież jeszcze nie mam zawału!"

Bond zacisnął zęby i usadził Q na leżance, po czym metodycznie zdjął mu marynarkę, rozpiął koszulkę i ściągnął buty.

Badania wykazały, że zastrzyki, którymi usiłowano wyeliminować Q, miały także długotrwały efekt. Mianowicie nieco osłabiały działanie blokerów. Przez co, jak tylko zaczęło się robić cieplej ciało Q zadecydowało, że chrzanić chemię i tabletki, czas na okres godowy. Objawiało się to zmęczeniem, rozdrażnianiem i pewnym marazmem, który w zawodzie Q dość często mylono z depresją.

"Nie chcę żadnych dodatkowych tabletek." oznajmił ponuro Q i zaczął się powoli ubierać.

"Nie może pan po prostu kilka dni pokochać się ze swoim alfą?" zapytał wprost niski, myszowaty doktor i powiódł wzrokiem pomiędzy siedzącym na leżance Q a Bondem, który właśnie cichcem obwąchiwał sweter kwatermistrza. "Po co się męczyć?"

"No właśnie." Mallory założył ramiona na piersi i popatrzył na 007 i Q, mrużąc niebezpiecznie oczy. "Weźcie sobie dzień wolny. Róbcie co chcecie, ale jutro chcę was w pełnej gotowości"

"Tajess."

/

Tego wieczoru Q zadecydował, że już czas i nie ma co przekładać tego w nieskończoność. Założył ubrania, które podkreślały jego urodę i sylwetkę, nawet spróbował ujarzmić swoje włosy i nadać im żelem i woskiem względnie elegancki wygląd. Dawno tego nie robił. Czuł się trochę jak przebieraniec, ale wiedział też, że gdy pójdzie do klubu, upolować sobie jakiegoś wrażego alfę lub betę, musi wyglądać atrakcyjnie. Nikt nie spojrzałby dwa razy na wychudłego, bladego na gębie nerda w musztardowym sweterku, tygodniowych spodniach i zdeptanych butach, z kocią sierścią na koszuli. One night standy miały swoje zasady. Zwłaszcza jeżeli było się omegą, należało się z nimi liczyć i Q liczył się, chociaż wzdragał się przed tego typu uprzedmiotowieniem swojej osoby.

Wszystkie jego stopnie, osiągnięcia, zdolności, bladły, gdy chodziło o przyciągnięcie uwagi i atrakcyjność fizyczną. W sumie to rozumiał. Nie szedł do klubu zapoznawać nowego przyjaciela, czy zdobywać wspólnika do hackowania. Szedł znaleźć jednorazowego partnera do seksu. Uprzedmiotowienie rozciągało się na obie strony i w żaden sposób nie powinno być przykre ani uwłaczające... a jednak... A jednak powinno być w tym coś więcej.

Q miał konkretnie sprecyzowany cel i to jemu podporządkował swój wygląd. Nie zamierzał wykorzystywać Bonda, ale wykorzystanie innego, obcego alfy wchodziło w grę, o ile miało to uspokoić jego wciąż nieco szalejące hormony. Jednorazowa rzecz, dyskretna i szybka. Spotkany w klubie przypadkowy człowiek, nikt nic nie musi wiedzieć.

Q ubrał się szybko w przedpokoju, przesunął dłonią po włosach po czym rzucił przez ramię.

"Wrócę rano."

Bond nie odpowiedział, oparty o framugę i nienaturalnie nieruchomy. Jego twarz nie wyrażała nic i w jakiś sposób było to dla Q denerwujące.

"Nie patrz się tak!"

Bond przewrócił oczyma, po czym zgarnął pomiaukującego Schrodingera i wycofał się wgłąb domu. Niewdzięcznik. Q zatrzasnął za sobą drzwi odrobinę zbyt mocno.

Klub tętnił życiem, wypełniony tańczącymi, podchmielonymi gośćmi i gośćmi jeszcze nie podchmielonymi, ale na dobrej drodze. Q zamówił trzy drinki pod rząd, następnie przerzucił się na cięższe trunki. Schłodzona wódka zmroziła mu język, gdy jednym haustem łyknął cały kieliszek, parskając i kaszląc.

Nie trzeba było czekać długo, aby omega jego formatu zaczął ściągać zainteresowanie osobników beta i alfa. Co ciekawe jednak, podchodzili, zamieniali z Q dwa, trzy zdania, po czym zmywali się równie szybko co przyszli. Z dziwnymi wyrazami twarzy i zbyt skwapliwą uprzejmością. Nie zatrzymywał ich, źle mu pachnieli, jakoś dziwnie na niego patrzyli. Może nie trzeba było się aż tak przebierać, może powinien zostawić w spokoju swoje włosy... a może powinien zostawić w domu laptopa, bo kurcze, nie pamiętał, żeby go ze sobą brał, a jednak wziął.

Osobniki alfa po jakimś czasie zostawiły Q w spokoju, chyba zniechęcone obecnością, nawet wyłączonego, komputera. Osobniki beta, nieco bardziej wyrozumiałe, jeżeli chodziło o karierę, wciąż jeszcze usiłowały wciągnąć Q w konwersację, pojedynczo, czasami parami, poszukując kogoś trzeciego do rozruszania atmosfery w związku. Nawet nie musiał im odmawiać wprost, chyba wychodziło mu na twarz, że nie jest zainteresowany i wystarczająco grzeczny, żeby kontynuować rozmowę.

W końcu, jak zwykle, kwatermistrz został sam. Z barmanem, litościwie podsuwającym mu kolejne, coraz mocniejsze drinki. Im dłużej kwatermistrz siedział w klubie tym bardziej docierało do niego, że nie jest w stanie wyobrazić sobie seksu z żadną z napotkanych tu osób. Zabawne, bo seks z Jamesem mógł to sobie wyobrazić niezależnie od pory dnia, ubrania i stopnia upojenia alkoholowego.

Jakby się uprzeć, to nie musiał sobie nawet wyobrażać. Wystarczyło obejrzeć materiały audiowizualne z tamtego wstydliwego tygodnia...

Q wsparł się o bar i zamówił kolejnego drinka, po czym po chwili zadecydował, że jednak zakupi całą butelkę.

"Po co się rozdrabniać."

Barman z idealnie kamienną twarzą postawił przed nim otwartą butelkę wódki. Po dwóch godzinach i ośmiu wizytach w toalecie Q nie był tak upity, jakby sobie tego życzył, a na dodatek był zmęczony i miał tego wszystkiego serdecznie dość. W jego żałosnym życiu tak się wszystko pokomplikowało, że nawet nie mógł spokojnie zaaranżować one night standu z nieznajomym, ponieważ wszyscy źle mu pachnieli, mówili nie odpowiednie rzeczy, wszyscy po prostu byli nie dla niego.

Spychane latami przypuszczenie, że dla niego po prostu nikogo nie ma, nigdzie, nieważne alfa, omega czy beta, pojawiło się ponownie. Akurat wtedy, kiedy w klubie zapanowało poruszenie. Szepty, nerwowe uśmiechy i znaczące spojrzenia, skierowane na kogoś, kto spokojnym, pewnym siebie krokiem przedzierał się przez tańczący tłumek, torując sobie drogę prosto do kwatermistrza. Wysoki, barczysty, postawny mężczyzna w świetnie skrojonym garniturze, o zabójczym uśmiechu i zapachu, powodującym mięknięcie kolan.

No tak. James Bond. Q obwisnął nieszczęśliwie na barku, gdy 007 podszedł do niego z właściwą sobie swadą i błysnął uśmiechem.

"Witaj, nieznajomy. Często tu bywasz?"

"007. No... hik... pięknie..."

"Wracajmy do domu."

Q z teatralnym westchnieniem pozwolił się zgarnąć Bondowi z baru. Barman uśmiechnął się do niego ze zrozumieniem i zaczął uprzątać rządek pustych szklanek po drinkach i butelek.

W taksówce Bond usadził Q blisko siebie, niemalże wtykając go sobie pod ramię, a Q był tak nieważki, że nawet nie zaprotestował. James był duży, ciepły i cholera z tym wszystkim... Q wparł twarz w kark Bonda i zaczął swoją żałosną tyradę samotnego omegi po trzydziestce, który jest tak nieprzystosowany społecznie, że nawet zorganizować one night standu nie potrafi.

"Mam tego dość... Wszyscy pytali, gdzie mój alfa i czemu mnie zostawił... a ja nie mam alfy, i nawet nie mogę nikogo porządnie w barze poderwać, i żeby to wszystko jasny gwint!... Chyba musisz się wyprowadzić z mojego domu... albo nie, ja się wyprowadzę, ty zostań, zaaklimatyzowałeś się już... do czego to doszło... zapomniałem, jak się podrywa...zapomniałem jak się seks uprawia... a ja lubię seks... Jamessssss..."

"Wierzę." odpowiedział z uprzejmym uśmiechem James, na co Q jedynie westchnął cierpiętniczo.

"Ty to problemu nie masz, 007... idziesz, uśmiechasz się i każdy jest twój... a ja jestem... dziwny... i mam za dużą głowę, od dzieciństwa tak mam... za duża głowa na marnym ciele... Umrę jako stary panien, z kotem... z kotami..."

"Mówisz głupoty, jesteś pijany."

"Mmmhnie jestem!.."

"Pijany i zmęczony. Weźmiesz prysznic, prześpisz się, to jutro wszystko będzie wyglądać lepiej."

Jak zwykle rozwiązania Bonda były najlepsze. Q posłuchał ich, jak na autopilocie gramoląc się z taksówki i pokonując schody. James był na tyle uprzejmy, że otworzył drzwi. Dobrze, Q nie miał pewności, czy w tym stanie upojenia potrafiłby obsługiwać coś tak skomplikowanego jak klucze... Gdy już był w domu, zdjął okulary, wręczył je Bondowi, po czym zawlekł się do łazienki, zrzucając z siebie po drodze płaszcz i koszulę. Nie miał siły się kąpać, ale spanie z włosami śmierdzącymi dymem i alkoholem z klubu nie wchodziło w grę. Wyprawy do takich miejsc naprawdę były rpzereklamowane.

Gorący prysznic nieco Q otrzeźwił, ale tylko trochę, na tyle, aby bez zbędnego myślenia upchnąć się do łóżka Bonda, odwrócić się plecami do świata i zasnąć.

/

Obudził się z lekkim bólem głowy i przyjemnym uczuciem rozluźnienia i spokoju. Przeciągnął się, trzaskając kostkami, ziewnął. Mocne, umięśnione ramię przyciskało go w pasie do łóżka, trzymając stanowczo i łagodnie jednocześnie. Nie musiał patrzeć, wiedział, że to James. Znajomy, ciepły, głęboki zapach, piżmo, proch i poranna erekcja, i...

Q zerknął nerwowo na Jamesa, który leżał sobie obok niego, z zamkniętymi oczyma i udawał, że śpi.

"Hej..." zaczął Q, nie mając pojęcia, jak skończyć. Właśnie zaczął rozwijać ogromną, poalkoholową migrenę. Bond zacisnął ramię na talii kwatermistrza, ale nie otworzył oczu.

"Hej."

Przez chwilę leżeli tak, wtuleni w siebie i zaplątani w pościele, pachnący snem i nieumytymi zębami. Gdzieś w oddali Schrodinger zawzięcie drapał swoją drapaczkę a sąsiad słuchał zbyt głośno radia, umożliwiając innym nieodpłatne odsłuchane jakiejś rockowej piosenki z lat dziewięćdziesiątych.

I wtedy właśnie, pomiędzy buzującym z tyłu oczu kacem a ramieniem Jamesa, spłynęło na Q oświecenie. Nie miał pojęcia, czym było to spowodowane. Czy nagłym uderzeniem wiosny, która nawet pomimo londyńskiej słoty wyzierała spoza chmur nieśmiałymi promieniami słońca, czy trutką, która wciąż jeszcze gmerała mu w hormonach. Tak czy inaczej, Q popatrzył na mocny, zdecydowany profil Jamesa, na jego silne, żylaste dłonie, szerokie plecy i kurze łapki dookoła oczu, na jego złoto popielate włosy, i już wiedział...

Nie miał pojęcia, jak mógł tego nie zauważyć. Tych małych, drobnych rzeczy, które powodowały, że jego związek z Bondem stał się jedną z najstabilniejszych rzeczy w jego życiu. Zaraz po pracy. Zaraz po hackowaniu, zaraz po tych dwóch filarach Q jednym tchem wymieniał Jamesa Bonda... I był na tyle głupi, że nie zauważył nawet kiedy i jak 007 inkrustował się tak głęboko w jego rzeczywistość. Drobne rzeczy, małe sprawy. Jeszcze rok temu Q nie miał kogoś, kogo z taką łatwością wpuszczał w swoją przestrzeń prywatną, kogoś, kto mógł bez ceregieli rozebrać go do rosołu, zmusić do jedzenia, wypoczynku, kogoś, kto spał z nim nago w łóżku bez podtekstów erotycznych a mimo to... a mimo to, gdy zaistniała potrzeba James Bond gotowy był odgrywać dla Q wszystko, co było mu potrzebne. Był opiekunem, gdy trzeba się było Q zająć, i partnerem, gdy trzeba było wykonać misję, był bronią, gdy trzeba było walczyć, i przyjacielem, gdy trzeba było usiąść w domu i przestać rozmyślać o tym, że w sumie jest się straszliwie, dramatycznie samotnym... Bond to wszystko robił, wcielał się po kolei we wszystkie role, których wymagał od niego Q, ponieważ Bond po prostu był alfą dla omegi Q. I vice versa, bo Q był dokładnie wszystkim, czego tylko mógł oczekiwać James, od organizatora w pracy, przez opiekuna w życiu codziennym, po nawigatora i kompana. Alfa i omega, początek i koniec, idealna równowaga, w której nie było tego słabszego i tego silniejszego, ale nieustanna gra i negocjacja.

"James?"

"Hm?"

Q pochylił się w kierunku Jamesa i powoli, z pietyzmem przyłożył mu policzek do szyi. Każdy normalny agent 00 podskoczyłby zaraz nerwowo i wyciągnął broń, a przynajmniej po nią sięgnął. Ale nie Bond. Bond po prostu westchnął, rozluźnił się i pogłaskał Q po włosach.

"Co jest?..."

Q ugryzł go w kark, z rozmysłem, powoli i głęboko, specjalnie, żeby zostawić ślad, ale nie sprawić bólu. Nie miał pojęcia, czy mu wyszło. Nigdy nikogo w ten sposób nie gryzł. Dopiero teraz zauważył, że drży cały i dygoce, łapiąc rozpaczliwie każdy oddech. James nie skomentował, tylko jak zwykle pozwolił Q schować twarz, jednocześnie nie przestając gładzić kwatermistrza po włosach.

"O co chodzi?... Coś chcesz?"

"James. Wczoraj poszedłem znaleźć sobie kogoś do seksu, ale nie znalazłem, bo nikt mi nie pasował a ja nie pasowałem do nikogo. Już miałem doła, że nie nadaję się nawet do niezobowiązującego seksu, a potem przyszedłeś ty. Znalazłeś mnie od razu i zabrałeś do domu."

"Mam tylko jedno miejsce na ziemi, które nazywam domem. I to tylko dlatego, że ty tam jesteś, kwatermistrzu." w głosie Bonda słychać było uśmiech. "Słuchaj, Q... Wiem, że nie jestem najlepszą partią, i daleko mi od najostrzejszej kredki w pudełku, ale... Nie musisz nikogo już szukać. Mogę być twój, jeżeli mnie zechcesz..."

"To brzmi, jakbyś był serem z przeceny na dwa dni przed końcem daty ważności."

"Jestem dość starym serem, ale podobno niektóre sery nabierają smaku z wiekiem."

"Tak, a niektóre po prostu się psują."

Bond zaśmiał się tak, że głowa Q, wsparta na jego ramieniu podskoczyła kilkukrotnie. Q psyknął z bólu a migrena zaćmiła go za oczami tępym tętnieniem. James ujął biedną głowę kwatermistrza i cmoknął go rozgłośnie w czoło.

"Obiecuję, że się nie popsuję, kwatermistrzu. A teraz wstajemy, zrobię ci jakąś odtrutkę na kaca, bo zaczynasz być zielony na twarzy."

"Jak romantycznie."

"Jestem wcielonym romantyzmem. Wstawaj, zalatujesz wódką a Schrodinger zaraz dziurę nam w drzwiach wydrapie."

/

Oczekiwał, że rzucą się na siebie jak wygłodniałe bestie, gdy tylko sprawa kaca zostanie załatwiona a pierwsza kawa zostanie wypita. Nic takiego jednak się nie stało. Bond zrobił jajecznicę i koktajl z selera naciowego, Q wypił koktajl i odmówił jajecznicy, zadowalając się suchym tostem. Mallory nie odezwał się nawet smsem, najwyraźniej serio dając im dzień wolny.

"Huh. Zabawne. Myślałem, że będziemy uprawiać dziki seks w łazience, a my jemy sobie śniadanie. Anty klimatycznie."

"Może być to dla ciebie zaskoczeniem, ale seks ze skacowanym omegą nie jest najprzyjemniejszym doświadczeniem." Bond zmarszczył się zabawnie i przewrócił stronę czytanej gazety. "Odpoczniemy, zrelaksujemy się i zobaczymy co dalej. Mamy czas."

Mamy czas, huh. Q postanowił w tej materii zdać się na Jamesa i być dojrzałym, cierpliwym omegą, który nie oczekiwał seksu teraz, zaraz...

Miał dość czekania gdzieś tak popołudniu. Bond leniwił się na kanapie, udając, że czyta książkę, a w rzeczywistości drzemiąc a Schrodinger leżał mu w zagłębieniu nóg, wyciągnięty rozkosznie. Q popracował trochę online, przespał się, łyknął kolejnego proszka na ból głowy i doszedł do wniosku, że chrzanić konwenanse i poczucie obowiązku 007. Była wiosna, mieli dzień wolny, seks powinien zdarzyć się wcześniej niż później...

Q wsparł dłonie na poduszce przy głowie Bonda i pochylił się nad nim. James otworzył oczy, poruszył nosem i jak zwykle zaczął produkować wymówki.

"Powinienem najpierw zapytać. Nie chcę cię wykorzystać, jak wtedy..."

"Zamknij się. Nie." Q uniósł się nad Jamesem i przycisnął mu ramiona do poduszki. "Nie, nie jestem niczego pewny, tak, będę w tym podejrzliwy i dziwaczny, tak, Mallory jak nic wybuchnie jak się okaże, że jego etatowy omega na stałe związał się z alfą 00, nie, nigdy więcej nie zamierzam cię już puścić. Nigdy. Masz jeszcze jakieś głupie pytania, Bond?"

James Bond raz na zawsze został pozbawiony słów i tylko gapił się, z uchylonymi ustami. Q uśmiechnął się z wyższością.

"Dobra. To teraz uprawiamy seks i nie chcę nic więcej słyszeć..."

Nie zdołał dokończyć zdania, ponieważ James jednym skokiem zerwał się z kanapy, złapał go w pół i ruszył ku sypialni. Normalnie Q byłby wściekły, ale już nic nie było normalnie. Miał swojego własnego alfę, i to od dawna! Seks nie powinien być niczym nietypowym... Zanim Q zaczął rozkminiać, czy powinien się denerwować i czy jest wystarczająco wystarczający dla Jamesa, Bond rzucił ich obu na łóżko i zaczął rozpinać wszystkie guziki, suwaki i zapięcia, które znalazły się w jego zasięgu.

Nie było jasne w jaki sposób nagle zniknęły ich ubrania, ale dobrze, bo porażający dotyk nagiej skóry spowodował, że Q westchnął głośno a biodra Bonda drgnęły nerwowo, jego wilgotny penis przylepił się do uda Q. Prejakulat i pot, i wszystko pachnące pożądaniem, przywiązaniem... dłonie Jamesa delikatnie i frustrująco ujęły członka Q a jego zęby złapały Q za ucho i och, kwatermistrz nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek w życiu wydał z siebie taki dźwięk.

Zarzucił Jamesowi ramię na szyję i przyciągnął go do siebie w zasięg pocałunku, ale Bond zamiast pocałować go zaczął poruszać dłonią po jego członku i od tego momentu sprawy zaczłap szybko wymykać się spod kontroli. Coraz szybciej, pożądliwie i niezdarnie, poruszali się razem i razem pomrukiwali, w niezdarnej, nieskoordynowanej harmonii.

Q rozmiażdżył swoje usta o policzek Jamesa. Bez słów, był kompletnie poza słowami, tak daleko, że nawet nie mógł zawołać imienia 007, chociaż w głowie potarzał je cały czas, gorączkowo, natrętnie.

Bał się oddać komuś tak całkowicie, więc nie oddawał się wcale nikomu, zawsze uważny, rozważny i praktyczny. Ale teraz, teraz miał swojego alfę, który był alfą dla jego omegi i teraz, tutaj, w łóżku, w ich splecionych oddechach nie było miejsca na wątpliwości. James poruszał się w Q najpierw powoli, potem coraz szybciej, coraz pewniej, płynniej, a Q trzymał się go kurczowo, wydając z siebie bezwstydne odgłosy i nie mogąc oderwać wzroku od błękitnych oczu 007.

Patrzyli się na siebie w zadziwieniu, zapoceni i zdyszani.

Q zawsze zastanawiał się, jakby to było, faktycznie uprawiać seks ze swoim alfą, ze swoim jedynym partnerem, z którym byłoby się związanym. Zwykle wyobrażał to sobie jako wielkie, niemalże filmowe wydarzenie, intensywny "pierwszy raz", powalający z nóg bliskością, spełnieniem, spokojem. W końcu dwie połówki mistycznego jabłka się odnalazły, wpasowując się w siebie hormonami, zapachami, nawykami, wszystkim.

Ale wcale nie było ani filmowo ani spokojnie. Było raczej nerwowo i dziwnie, na dodatek James Bond wcale nic Q nie ułatwiał, ponieważ instynkty alfy kazały mu poruszać się szybciej... Gdy James zaczął pieprzyć go z całą mocą, tak, że łóżko trzeszczało, coś spadło z półki w pokoju obok a Q zaalarmował jak nic połowę sąsiadów, wykrzykując jego imię.

"James!"

Nie chciał skończyć zbyt szybko, nie po tym, co przeszli, zanim w końcu wylądowali razem w łóżku. Na szczęście James też nie chciał, bo zwolnił nieco i zaczął poruszać si różnych, nietypowych kierunkach, jakby czegoś szukał... Q nie był głupi, wiedział, do czego zmierza James, wiedział też, że w ferworze walki raczej tego nie znajdzie. To wcale nie było takie łatwe, gdy nie siedziało się przy komputerze, studiując zawiłości prostaty, tylko faktycznie uprawiało się seks, i to pierwszy raz na trzeźwo, seks ze swoim alfą...

James Bond znany był ze swojego farta i szczęścia i tym razem nie było inaczej. Zanim Q zdążył się zniecierpliwić całym tym przedsięwzięciem, jego oddech nagle stał się znacznie bardziej wokalny, bo owszem, Bond był niezwykły w łóżku, był niesamowity, dziki, nieskrępowany i cholera, jeszcze trochę i...

Q złapał Jamesa za ramiona i przewrócił ich obu tak, że James zaległ na plecach a Q usiadł na nim, wybijając nieprzerwanie mocny, zdecydowany rytm. Miał teraz 007 tak gdzie chciał i kurcze, nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek komukolwiek pozwolił na tak całkowitą, dogłębną, zwierzęcą penetrację. Wzdychał już i jęczał bezwstydnie, czując jak mięśnie brzucha drgają mu nerwowo a jego własny wilgotny penis zaczyna nieestetycznie kleić się do brzucha Bonda... Q zerknął na Jamesa, z zaciśniętymi szczękami rzucając mu wyzwanie, niech tylko spróbuje osądzić swojego kwatermistrza... ale James nic nie powiedział, bo jego oddech stał się nagle porwany a na jego twarzy malowało się coś na kształt zadowolenia, połączonego z ulgą i zaskoczeniem.

Ego Q jeszcze nigdy nie zostało aż tak mile połechtane, i chociaż z chęcią zamieniłby całe to doświadczenie w eksperyment jak doprowadzić Jamesa Bonda do ostatecznej ekstazy, czuł, że długo rzecz nie potrwa... a szkoda, bo kurcze, ujeżdżając w ten sposób swojego alfę Q czuł się jak mistrz, cholera, zdobywca, który wspiął się właśnie na szczyt świata i zostanie na tym szczycie świata cały czas, dopóki fizycznie jest w stanie zachować równowagę i nie stoczyć się po równi oślepiającego, szumiącego w uszach, łamiącego plecy orgazmu...

James mrucząc rozgłośnie złapał go za tyłek i wbił się w niego jednym, zbyt silnym, zbyt gwałtownym ruchem. Dotknął w głębi Q czegoś, co spowodowało, że Q zobaczył gwiazdy i tak, nie, nie przestawaj, jesteśmy razem tak blisko i to jest tak bardzo ważne, najważniejsze, bo jesteśmy tutaj razem, na krawędzi i patrzymy się w głębinę, w przepaść a przepaść patrzy się na nas i puszcza do nas perskie oko i jest piękna bo my jesteśmy piękni i życie jest piękne!...

Q doszedł ze skowytem, zaciskając uda dookoła Jamesa i drgając w niekontrolowanych spazmach. Bond ujął jego twarz w dłonie i pocałował go mocno, i być może Q załkał prosto w jego usta... bo nie wierzył, że kiedykolwiek coś takiego może mu się przytrafić, po tylu latach samotności, blokerów, sprawnie ukrywanego lęku i niezdarnie skrywanej tęsknoty...

Był przewrażliwiony i wyczulony do bólu. Jego ciało miało chęć dojść jeszcze raz, ale nie sądził, że byłby w stanie teraz tego dokonać. James odsunął się od niego, nie wypuszczając z dłoni jego penisa, po czym przygarnął go na powrót, utykając go pod sobą i przyciskając do łóżka. Czas był teraz pojęciem niezwykle płynnym. Bond coś mówił, uspokajał Q, powtarzał, że go kocha, wciąż na nowo, a kwatermistrz wciąż nie mógł mu uwierzyć...

Usłyszał, jak ktoś uchyla ostrożnie drzwi sypialni i zamienia kilka oszczędnych słów z Jamesem, po czym wycofuje się cicho. Moneypenny.

Q chciał powiedzieć Jamesowi, że nic go nie boli i jest ok, ale szalony miks odczuć, uczuć i długoterminowego napięcia mógł określić jedynie zduszonym, złamanym słowem "intensywnie".

"Tak. Tak, wiem." powiedział James i przez długi czas nie mówili już nic.

Po paru minutach czegoś na kształt snu Q w końcu otworzył oczy. Leżał ułożony równo na zbobrowanym łóżku a James leżał na nim, i mruczał głośno, ocierając się policzkiem o jego ramię, pierś, włosy. Q przez chwilę odwzajemniał uścisk Jamesa, nie mogąc zebrać myśli i sprecyzować, co jest nie tak... bo coś było nie tak, czuł się zbyt rozgrzany, zbyt spocony, no i ta niewygodna pozycja, z Bondem przygniatającym go całym sobą...

"Och."

"...co?" zapytał leniwie James, przygryzając Q ucho i na powrót układając mu się całym ciężarem na brzuchu.

Nie. James nie mógł mu tego zrobić. Gorąca stróżka lepkiej cieczy spłynęła Q w dół uda i tak, nie dało się dłużej ukrywać prawdy. James Bond uprawiał seks bez zabezpieczenia ze swoim kwatermistrzem i spuścił mu się do środka, a teraz leżał sobie na nim, przyciskając go we wszystkich niewygodnych miejscach, i zadowolony jak gdyby nigdy nic mrukotał głośno.

Q uderzył Jamesa po ramieniu. Mocno.

"Nie mów, że nie użyłeś prezerwatywy."

Mrukotanie ustało jak nożem uciął. James podniósł głowę z piersi Q i spojrzał na niego z bliska. Jego źrenice były tak rozszerzone, że niemal zasłaniały błękitne tęczówki.

"Uhmm..."

"Bond!"

"Chodź, odtransportuję cię do łazienki."

"No wielkie dzięki. Tu nie chodzi już nawet o jakąś ciążę, czy choroby weneryczne, ale o zwykłą higienę!..."

"Wynagrodzę ci to, Q. Nie nadymaj się. Wezmę z tobą prysznic i pomogę ci się umyć."

James poruszył sugestywnie brwiami a Q miał nagle szaloną wizję na ile bardzo erotycznych, bardzo wyuzdanych sposobów Bond będzie mu pomagał pod prysznicem.

"Aha... Trzymam cię za słowo."

James tylko się roześmiał, po czym złapał Q i pocałował tak, że po prostu nie można było się na niego dłużej gniewać.

/

Koniec końców musieli wziąć jeszcze jeden dzień wolny, ponieważ okazało się, że jak już zaczęli uprawiać seks to nie mogą skończyć. Co zaczęło się w sypialni przeniosło się w sposób naturalny do łazienki, do kuchni, salonu i przedpokoju. Q nie pamiętał, kiedy ostatni raz przeżył tyle orgazmów pod rząd, nie przypominał sobie także, żeby kiedykolwiek był aż tak szczęśliwy.

Gdy Moneypenny zadzwoniła do Q z wiadomością, że oficjalnie związała się z Trevelyanem i niech bóg ma ich wszystkich w swojej opiece, kwatermistrz tylko jej pogratulował. Ha. Wiosna, w rzeczy samej.

Pod wieczór drugiego dnia Bond zaleg sypialni, objął go wszystkimi kończynami i zaczął mruczeć. Pachniał spokojem, sytością i Q miał chęć polizać go po powiekach, po czole, po uszach... nie zrobił tego. Może jutro, jak już wykochają się do imentu na kanapie w salonie. W końcu faktycznie, mieli czas.

End

04/2015

Ufff... koniec :)

Przepraszam za roczne opóźnienie:) Dużo się działo, długo by opowiadać, ale oficjalnie wychodzę na prostą. Bardzo dziękuję czytaczom, którzy dawali znak, że czekają na dalsze aktualizacje i nie tracą nadziei...

Wiosna nadeszła, zamierzam teraz regularnie pisać i updatować, chociażby małe formy. Chcę dokończyć co zaczęte, ale nic nie obiecuję... I żeby jeszcze znaleźć jakiś ciekawy fandom i się w nim zadomowić, hehe :)